27 czerwca 2010

2010 kwiecień, maj, czerwiec

3 kwietnia 2010
Wielkanocnie

Życzę Wam aby Święta Wielkanocne
Ten czas otuchy i nadziei,
Czas ukazania mocy Chrystusa,
Czas odradzania się wiary  w drugiego człowieka,
Przyniosły moc radości i wzajemną życzliwość.
 By stały się źródłem wzmacniania ducha.
 Niech Zmartwychwstanie, które niesie odrodzenie
Napełni Was pokojem i wiarą,
 Da siłę w pokonywaniu trudności
I pozwoli z ufnością patrzeć w przyszłość…
Erizabesu


  


7 kwietnia 2010
29 – pourodzinowo


Torcik made by Erizabesu All rights reserved®


Dwadzieścia dziewięć lat temu (i jeden dzień;) przyszłam na świat dokładnie zaraz po dobranocce czyli o 18.30 (tak moi młodzi czytelnicy kiedyś za moich czasów dobranocka była nadawana o godzinie 18:) Oczywiście urodziłam się jako pulpet, bo ważyłam 4 kilogramy (współczuję mojej mamie porodu;) Można powiedzieć, że już w brzuchu mamy byłam buntownikiem, bo wypięłam się na wyznaczony na 9 kwietnia termin porodu i zaskoczyłam moich rodziców swym pojawieniem się na tym świecie już 6-stego. A co nikt mi nie będzie dyktował kiedy mam się rodzić;) Jako zdrowy jak rydz bobas 9-tego już wychodziłam ze szpitala i jakoś ta data się utrwaliła moim chrzestnym rodzicom, którzy do dziś mylą kiedy mam urodziny sądząc, że właśnie 9-tego.  O moje imię rodzice spierali się przez całą drogę do Urzędu Stanu Cywilnego. Tą potyczkę wygrał tata. I tak od tamtego dnia rosłam sobie przypominając każdego z moich rodziców po trochu i dojrzewałam do tego by stać się człowiekiem takim jakim jestem dziś. Nie wiem czy tak do końca mogę powiedzieć, że dorosłam i uważam to za plus. Dla mnie ludzie zabijający wiecznie żywe wewnętrzne dziecko w sobie bardzo wiele tracą zwłaszcza radości ze zwyczajnych małych rzeczy i codziennego zachwytu i zadziwienia światem, ludźmi i naturą. Cóż Wam mogę powiedzieć więcej kochani. Zdecydowanie nie tak sobie wyobrażałam, że będzie wyglądało moje życie w tym moim ‘słusznym’ wieku. Jednak jestem na swój sposób szczęśliwa. Dobre życie mam, cudownych przyjaciół i ludzi wokół mnie i pracę w której się realizuję. Pewnie, że mam mnóstwo problemów poza tym, ale kto z nas ich nie ma. Pewnie, że chciałabym mieć już swoją rodzinę. Pewnie, że to właśnie ona jest najważniejsza w życiu każdego człowieka i jest niewyczerpanym źródłem siły płynącej z miłości. Jednak jestem zdania, że lepiej być dobrze samemu niż z kimś byle jak. Dlaczego? Dlatego, że uważam, że ludzie powinni dobierać się w pary nie z powodu mijającego czasu, lęku przed samotnością czy presji otoczenia a dlatego, że naprawdę głęboko chcą ze sobą być tak na zawsze i do końca bez względu na wszystko. Każdy zasługuje na to by być całym światem dla jednego człowieka a nie tylko substytutem, czymś w zastępstwie czegoś. Wybór człowieka na całe życie nie jest prostą sprawą, podobnie jak znalezienie go zwłaszcza w dzisiejszych wariackich czasach kiedy żyjemy dwa razy szybciej niż powinniśmy. A jednak mamy umiejętność rozpoznawania tej właśnie jedynej dla nas osoby i kiedy się zjawia wiemy, że to ona. Dlatego warto słuchać własnego głosu, szukać i czekać tak długo jak to konieczne by znaleźć to, co jest celem życia każdego człowieka – prawdziwą miłość. Nie każdy ma tyle szczęścia by i skończyć studia, znaleźć dobrą pracę i swoją drugą połowę w tym krótkim dziesięcioleciu w którym z dwudziestolatka stajemy się trzydziestolatkiem. Życie nie pisze scenariuszy w których można mieć wszystko. Ja uważam, że mam bardzo wiele. Prawdziwy dostatek tych rzeczy, których nie można kupić za żadne pieniądze. To te prawdziwe wartości obecne w moim życiu sprawiają, że nadal mimo wszystkich moich doświadczeń uważam je za prawdziwy bezcenny skarb i jestem za nie wdzięczna moi rodzicom i za to, że wychowali mnie tak jak wychowali a nie inaczej. Patrzę dziś na stos prezentów, kwiaty, kartki pełne ciepła i widzę za nimi uśmiechnięte  twarze ich autorów. To dzięki tym ludziom przez cały rok czuję się kochana. Są prawdziwie wyjątkowi dla mnie i bezcenni. Sprawiają, że w każde kolejne moje urodziny jestem szczęśliwa. Dziękuję Wam kochani za pamięć, wszystkie cudowne upominki trafione w stu procentach, wspaniałe życzenia i Waszą codzienną obecność, jesteście tą lepszą częścią mnie:*
Polluś - napiszę Ci drukowanymi literami definicję słowa drobiazg, bo zdecydowanie Twój prezent mi się w nią nie wpisuje, nie czytałam Słońce, ale z pewnością nadrobię z prawdziwą przyjemnością, bo Twoje lektury zawsze są wspaniałe i czytanie ich sprawia niekłamaną radość, cudna biżuteria od Ciebie już w użyciu, dziękuję kochana:*
Pani Mleczkowa - normalnie słów mi brak i oczy wilgotnieją jak otwieram przesyłki od Ciebie,  sto lat w wykonaniu  cud chłopaka i rozmowa z nim w dzień urodzin - po prostu bezcenne, jego arcydzieło  już umieściłam w antyramie, jak zobaczysz na poniższym obrazku, a magnesik, co rozłożył mnie na łopatki  wisi na lodówce na honorowym miejscu, dziękuję kochani:*
Pijana – Słońce Ty moje uwielbiam Schmitta i akurat tej pozycji nie czytałam, ale to już wiesz, bo dobra z Ciebie czarownica;) Kolorek koralików cudny nigdzie u nas takiego nie widziałam, mało tego idealnie mi pasuje do ubrań i te życzenia, normalnie łezka się kręci, dziękuję kochana:*
Kasiulek – wszystko, co zrobiłaś jest przecudne, karteczka i życzenia odebrały mi mowę, komplecik jest IDEALNY a pudełeczko już jest pełne skarbów i znalazło swoje miejsce kolorystycznie doskonale się wpasowując w moją półeczkę, dziękuję kochana:*
Konko i Scorpiusie – ogromnie mnie cieszy prezent z Waszej obecności i niekończących się prawdziwych rozmów w dniu mojego święta i oczywiście Wasz upominek (od dziś w użyciu:), którego kolorek wywołuje ciepły uśmiech a jego miły materiał ogrzewa w tą niepewną pogodę, dziękuję kochani:*
Normalnie jestem dzieckiem szczęścia :)


Znowu się obłowiłam ;D


10 kwietnia 2010
[…]
 

Lech Kaczyński

Maria Kaczyńska

DELEGACJA OFICJALNA

1. Pan Ryszard KACZOROWSKI b. Prezydent RP na Uchodźctwie

2. Pan Krzysztof PUTRA Wicemarszałek Sejmu RP

3. Pan Jerzy SZMAJDZIŃSKI Wicemarszałek Sejmu RP

4. Pani Krystyna BOCHENEK Wicemarszałek Senatu RP

5. Pan Aleksander SZCZYGŁO Szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego

6. Pan Mariusz HANDZLIK Podsekretarz Stanu w Kancelarii Prezydenta RP

7. Pan Andrzej KREMER Podsekretarz Stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych

8. Pan Stanisław KOMOROWSKI Podsekretarz Stanu w MON

9. Pan Tomasz MERTA Podsekretarz Stanu w MKiDN

10. Gen. Franciszek GĄGOR Szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego

11. Pan Andrzej PRZEWOŹNIK Sekretarz ROPWiM

12. Pan Maciej PŁAŻYŃSKI Prezes Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”

13. Pan Mariusz KAZANA Dyrektor Protokołu Dyplomatycznego MSZ

PRZEDSTAWICIELE PARLAMENTU RP

1. Pan Leszek DEPTUŁA Poseł na Sejm RP

2. Pan Grzegorz DOLNIAK Poseł na Sejm RP

3. Pani Grażyna GĘSICKA Poseł na Sejm RP

4. Pan Przemysław GOSIEWSKI Poseł na Sejm RP

5. Pan Sebastian KARPINIUK Poseł na Sejm RP

6. Pani Izabela JARUGA – NOWACKA Poseł na Sejm RP

7. Pan Zbigniew WASSERMANN Poseł na Sejm RP

8. Pani Aleksandra NATALLI – ŚWIAT Poseł na Sejm RP

10. Pan Arkadiusz RYBICKI Poseł na Sejm RP

11. Pani Jolanta SZYMANEK – DERESZ Poseł na Sejm RP

12. Pan Wiesław WODA Poseł na Sejm RP

13. Pan Edward WOJTAS Poseł na Sejm RP

14. Pani Janina FETLIŃSKA Senator RP

15. Pan Stanisław ZAJĄC Senator RP

OSOBY TOWARZYSZĄCE

1. Pan Janusz KOCHANOWSKI Rzecznik Praw Obywatelskich

2. Pan Sławomir SKRZYPEK Prezes Narodowego Banku Polskiego

3. Pan Janusz KURTYKA Prezes Instytutu Pamięci Narodowej

4. Pan Janusz KRUPSKI Kierownik Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych

PRZEDSTAWICIELE KOŚCIOŁÓW I WYZNAŃ RELIGIJNYCH

1. Ks. Bp. gen. dyw. Tadeusz PŁOSKI Ordynariusz Polowy Wojska Polskiego

2. Abp gen. bryg. Miron CHODAKOWSKI Prawosławny Ordynariusz Wojska Polskiego

3. Ks. płk Adam PILCH Ewangelickie Duszpasterstwo Polowe

4. Ks. ppłk Jan OSIŃSKI Ordynariat Polowy Wojska Polskiego

PRZEDSTAWICIELE RODZIN KATYŃSKICH I INNYCH STOWARZYSZEŃ

1. Pan Edward DUCHNOWSKI Sekretarz Generalny Związku Sybiraków

2. Ks. prałat Bronisław GOSTOMSKI

3. Ks. Józef JONIEC Prezes Stowarzyszenia Parafiada

4. Ks. Zdzisław KRÓL Kapelan Warszawskiej Rodziny Katyńskiej 1987-2007

5. Ks. Andrzej KWAŚNIK Kapelan Federacji Rodzin Katyńskich

6. Pan Tadeusz LUTOBORSKI

7. Pani Bożena ŁOJEK Prezes Polskiej Fundacji Katyńskiej

8. Pan Stefan MELAK Prezes Komitetu Katyńskiego

9. Pan Stanisław MIKKE Wiceprzewodniczący ROPWiM

10. Pani Bronisława ORAWIEC - LOFFLER

11. Pani Katarzyna PISKORSKA

12. Pan Andrzej SARIUSZ – SKĄPSKI Prezes Federacji Rodzin Katyńskich

13. Pan Wojciech SEWERYN

14. Pan Leszek SOLSKI

15. Pani Teresa WALEWSKA – PRZYJAŁKOWSKA Fundacja „Golgota Wschodu”

16. Pani Gabriela ZYCH

17. Pani Ewa BĄKOWSKA wnuczka Gen. bryg. Mieczysława Smorawińskiego

18. Pani Maria BOROWSKA

19. Pan Bartosz BOROWSKI

20. Pan Dariusz MALINOWSKI

PRZEDSTAWICIELE SIŁ ZBROJNYCH RP

1. Gen. broni Bronisław KWIATKOWSKI Dowódca Operacyjny Sił Zbrojnych RP

2. Gen. broni pil. Andrzej BŁASIK Dowódca Sił Powietrznych RP

3. Gen. dyw. Tadeusz BUK Dowódca Wojsk Lądowych RP

4. Gen. dyw. Włodzimierz POTASIŃSKI Dowódca Wojsk Specjalnych RP

5. Wiceadmirał Andrzej KARWETA Dowódca Marynarki Wojennej RP

6. Gen. bryg. Kazimierz GILARSKI Dowódca Garnizonu Warszawa

Załoga

1. Kpt. Arkadiusz Protasiuk,

2. Mjr Robert Grzywna,

3. Por. Artur Ziętek

4. Chor. Andrzej Michalak

5. Pani Barbara Maciejczyk

6. Pani Natalia Januszko

7. Pani Justyna Moniuszko

Wybitny aktor Janusz Zakrzeński



     

14 kwietnia 2010
 Przedwyjazdowo

Ogrom tragedii narodowej, atmosfera żałoby i zwykła ludzka empatia sprawiają, że dziwnie mi jest myśleć o wyjeździe, Afryce, słońcu i błogim lenistwie z cudownymi ludźmi. Trudno mi się było zebrać by choćby napisać listę rzeczy do zabrania. W rozkojarzonym stanie umysłu przeglądałam szafę pod kątem wyboru ubrań. Zamyślona je prasowałam i mierzyłam sprawdzając czy aby mi nie przybyło tu i ówdzie za dużo by się w pewne rzeczy zmieścić. Nie mogę się jakoś skoncentrować. Nie dociera do mnie, że to już zaraz tuż wsiądę znów do pociągu a potem odlecę w najdalszą z moich dotychczasowych podróży i najbardziej egzotyczną. Tak wiem już co zabiorę, tak  spokojnie zmieściłam  się w regulaminowe 15 kg. bagażu, tak kupiłam już wszystko co potrzebne łącznie z biletem PKP a jednak mam wrażenie, że te wszystkie czynności wykonuje jakaś druga Eris ta mądrzejsza i rozsądniejsza nie odpowiadająca za receptory czuciowe. To ona także radzi sobie w pracy, w której znów jest tyle pracy, że dziś nie zdążyła wyjść do toalety przez osiem godzin, to ona zawalczyła znów z PKP by dowiedzieć się szczegółów wybranego połączenia, to ona wszystko  przygotowała do spakowania, bo to ona myśli o wszystkim. Ja jakaś rozbita snuję się po domu z myślami w pobliżu bliskich ofiar i usiłuję pozbierać. Wyjeżdżam z bolącym sercem. Mam nadzieję, że zmiana otoczenia je uleczy i pozwoli przestawić się na myślenie, że nie można lepiej trafić niż do nieba i że wszyscy tragicznie zmarli będą czuwać nad swoimi rodzinami. Chyba nigdy bardziej nie był mi potrzebny odpoczynek, zwłaszcza psychiczny mimo, że ciało też już mam na wykończeniu. Oby Afryka była dobrym lekarstwem, takim prawdziwym panaceum na moje supełki i przyniosła nam cudowny wypoczynek. Chciałabym byśmy zdążyli ją poznać i w niej się zakochać tak by móc ją zrozumieć i przeżyć właściwie ten czas. Trzymajcie kciuki by tak się stało. Do napisania
Wasza Eris

~~~~~~~~~~~~

Wrócę tu dopiero w maju i znając moją pracę nie będzie to tak zaraz więc proszę byście się uzbroili w cierpliwość 


5 maja 2010
Tytułem wstępu

Życie ma to do siebie, że jest zupełnie nieprzewidywalne. Jakiekolwiek plany wydają się być żartem w zderzeniu z rzeczywistością. Chciałam tak wiele zrobić zaraz po powrocie a nie zrobiłam nic z tego, co planowałam. Nie udało mi się nawet zostawić Wam powitalnej notki, uspokoić, że cali i zdrowi dotarliśmy o czasie do kraju. Jak tylko dotarłam  dosłownie wessało mnie moje życie codzienne bez sentymentu i chwili na oddech. Trzeba było trochę czasu poświęcić rodzinie, załatwić mnóstwo spraw, uregulować rachunki, które zdążyły nadejść podczas mojej nieobecności, pomyśleć o nadchodzących urodzinach wielu bliskich mi osób, które właśnie teraz przypadają, ogarnąć dom, ogarnąć a właściwie liznąć wierzchołek góry lodowej zaległości w pracy, gdzie kiedy mnie nie było przeszedł nawał dwóch poważnych kontroli po sobie (pierwsza upomniała się o mnie  na Saharze) i jakoś się przestawić na zmianę czasu (w Tunezji był godzinę do tyłu w stosunku do naszego), klimatu (o matko jak tu zimno 6 stopni?! W maju?! Sic!) i otoczenia (od tej bujnej zieleni dostaję oczopląsu:) Dopiero dziś mogę powiedzieć, że zdążyłam usiąść. Jednak dwa tygodnie poza domem potrafią zapętlić się w spore zamieszanie po powrocie. Teraz nie pozostaje mi nic innego jak zawalczyć o czas by spisać Wam na świeżo moją Afrykańską opowieść. (Tak właśnie opowieść, bo w innej formie nie widzę tej relacji:) Zastanawiam się tylko czy zdążę z tym do września i to nie jest żart. Póki co zamierzam (co znaczy, że nie wiem jak będzie z realizacją) uporządkować chociaż część zdjęć i wrzucić Wam w albumy Onetowe byście mogli naszej wędrówce potowarzyszyć zanim napiszę sławetną Part I. Generalnie mam się dobrze mimo, że jedną nogą i sercem jestem jeszcze tam i potykam się o moją rzeczywistość czasem boleśnie. U Polly możecie już poczytać o naszym urlopie i jej spostrzeżeniach dla zaspokojenia ciekawości. Postaram się nadrobić zaległości w pisaniu tak szybko jak to będzie możliwe. Dobrze być w domu kochani. Stęskniłam się za Wami i mam nadzieję, że Wy za mną też chociaż troszkę:)
Wasza Eris

8 maja 2010
Afrykańska opowieść część I

Jest coś niesamowitego w tym, że wystarczy zaledwie kilka godzin w ogromnej metalowej  puszcze budową wzorowanej na ptaku by znaleźć się w zupełnie innym świecie. Dla mnie takie przenoszenie w światach i przestrzeni ma w sobie coś z magii. Również dlatego, że jest możliwe dzięki milionom marzycieli pragnących znaleźć się w przestworzach. Tysiącom wzlotów i upadków kolejnych Ikarów, którzy pewnie nasłuchali się, że to, czego pragną najbardziej, jest nierealne. I oto jesteśmy gdzieś gdzie bez ich trudu, wytrwałości i wiary w powodzenie nie mielibyśmy szans się znaleźć.  W powietrzu niemal czuje się ich obecność, ducha, patrzącego na nas z życzliwym uśmiechem osoby, która właśnie wręczyła komuś prezent wywołujący zachwyt. Otworzyli dla nas świat – dzięki nim jest na wyciągnięcie ręki. Jest coś krzepiącego w tym, że im się udało wspólnym wysiłkiem dokonać niemożliwego. W świetle tego cudu techniki pędzącego w powietrzu z prędkością 700 km/h w temperaturze otoczenia – 76 stopni Celcjusza zbudowanego z marzeń i nieopisanych wspomnień z miejsca docelowego podróży odchodzą w cień jej niedogodności. Warto znieść niemal dwudniową głuchotę, puste godziny po odprawie czy macanie przy bramkach z powodu zwykłych ćwieków w jeansach (które całe szczęście nie spowodowały konieczności ich ściągnięcia i zaświecenia na cały terminal bielizną). Nie zostanę na pewno miłośnikiem lotów, za bardzo cenię sobie swój słuch, ale to nie znaczy, że nie umiem docenić tego, że umożliwiają przenoszenie się w najodleglejsze miejsca niemal jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Gdyby nie to, że wymyślono taki sposób komunikacji nigdy bym nie dotarła do Afryki. Afryki, która będąc mi jednocześnie tak odległą jest tak bliską sercu. Zupełnie nie planowałam tej podróży. Nie marzyłam by tam się znaleźć. Myślałam, że do Tunezji latają ludzie dla których najważniejszym celem urlopowym jest opalenizna. Moim niespełnionym marzeniem od zawsze były Włochy. Jednak kiedy nadarzyła się okazja by wyjechać zdecydowałam się. I ze względu na cudne towarzystwo i to, że cała organizacja nie spoczywała na moich barkach i to, że naprawdę już potrzebowałam odpocząć i zmienić otoczenie. Przygotowując się do wyjazdu zaczęłam powoli odkrywać, że wbrew mojemu wcześniejszemu poglądowi Tunezja ma mi bardzo wiele do zaoferowania i bynajmniej nie są to te cztery baseny w naszym hotelu ani Morze Śródziemne przez ulicę dla poprawy kolorytu mojej skóry. Wbrew pozorom nie jest to zacofane afrykańskie państwo, a kraj z bogatą historią nie tylko rzeczywistą, ale również legendarną, ogromnie ciekawą kulturą, zachwycającą architekturą i wystrojem wnętrz. Zdecydowanie jest tam gdzie się wybrać i co pozwiedzać dlatego przeleżenie tego urlopu plackiem na leżaku było by niepowetowaną stratą. Ludzie, których spotkaliśmy na swojej drodze również byli niezwykli i przemili. Od samego przylotu od kiedy tylko moje stopy stanęły na tym Czarnym Lądzie do samego wyjazdu stale towarzyszyło mi zaskoczenie, zadziwienie, zachwyt, radość i spokój. Pierwszym zaskoczeniem było dla mnie to, że przed wejściem do terminalu w Monastirze pod palmami rosną, co prawda dużo większe, ale jednak zupełnie nasze Pelargonie, później zobaczyłam je jeszcze w wielu miejscach min. przy młodych palmach zasadzonych nad naszym basenem hotelowym. Drugim zaskoczeniem było zobaczenie na co trzecim słupie energetycznym po drodze do Hammametu naszych bocianów, którym ani się śniło wracać do tej zimnej Polski. Trzecim, że zaobrączkowanie All inclusive jest na stałe i będę musiała z nim wszędzie chodzić, myć się i spać, co nie powiem na samym początku bardzo mnie drażniło, bo nie należę do miłośników jakichkolwiek bransolet a i zegarek nosze z musu jednak z czasem ido tego da się przywyknąć. Czwartym, że dostaliśmy pokój z balkonem i widokiem na morze. Piątym, że nasze drzwi od łazienki są jednocześnie drzwiami od toalety, bo są sprytnie osadzone na jednej framudze a pasują do dwóch. Szóstym obfitość potraw na obiadokolacji. Siódmym wielojęzyczność obsługi, znali język ojczysty arabski, francuski, angielski, hiszpański i niemiecki i jeszcze niektóre polskie słówka jak dzień dobry czy jak się masz. Nie wszyscy oczywiście znali wszystkie te języki na raz ale każdy z nich znał przynajmniej trzy w tym dwa podstawowe arabski i francuski i do wyboru angielski bądź niemiecki. Przy czym mówiąc obsługa mam na myśli zwykłych kelnerów, później okazało się, że pani z recepcji znała tylko francuski, co było dla mnie kolejnym zaskoczeniem innego dnia. Jak widzicie już w pierwszym dniu pobytu na każdym kroku coś mnie zaskakiwało. Zachwyt przyszedł później, radość była z miejsca najpierw, że wylądowaliśmy, potem, że dobrze przeszliśmy kontrolę i trafiliśmy do naprawdę dobrego hotelu w pięknej okolicy ze świetną obsługą, uroczego pokoju z DUŻĄ WANNĄ i balkonem z WIDOKIEM NA MORZE ŚRÓDZIEMNE. Czegóż chcieć więcej? Tylko tego by poczuć spokój w sobie a przyszedł wierzcie lub nie z miejsca gdy tylko przyłożyłam głowę do poduszki na swoim wygodnym łóżku. Pewnie dlatego, że instynktownie czułam, że jestem tu  w dobrych rękach z dobrymi ludźmi zupełnie bezpieczna i właśnie otwiera się przede mną możliwość poznania zupełnie innego świata, który dopiero co odsłonił rąbek swych tajemnic.

~~~~~~~~

Podniebny świat


Góry z góry :)

 



Palmy z Pelargoniami

 



Spotkanie stóp na Czarnym Lądzie na starożytnej stopie ;)

 


13 maja 2010
Afrykańska opowieść część II
  


Jest takie miejsce gdzie człowiek czuje się dobrze bez względu na to w której jego części się znajduje. Może tu bez przeszkód spać do woli. Może w świetle słońca z szumem morza w uszach i delikatnym dotykiem wiatru na twarzy czytać na balkonie raz po raz zerkając w stronę turkusowej głębi, złotego piasku plaży i zieleni kołyszących się delikatnie palm.


 
Widok z naszego balkonu

Może na całe godziny zatonąć w wielkiej wannie pełnej gorącej wody i aromatycznej piany swobodnie układając ręce na wygodnych podłokietnikach. Może cieszyć się rozkoszami stołu o różnych porach dnia i nocy wabiony zapachami czy to porannych naleśników czy popołudniowych uczt  czy widokiem maleńkich ciasteczek 100% cukru w cukrze czy żywymi kolorami lodów i towarzystwem uśmiechniętej i przemiłej obsługi, która z czasem traktuje Cię jak starych dobrych znajomych z którymi można pożartować bez obawy, że się pogniewają.
Mała przerwa na ilustrację żarciku Badreddine naszego ulubionego kelnera, kiedyś to Eris poszła sobie po pomarańcze na deser po obiedzie wraca i zastaje przy stoliku zamiast krzesła to:

 

A na stoliku zamiast brudnego talerza to



 
Efekt półgodzinny śmiech i świetny humor na resztę wieczoru:)
Z Polly Badreddine tak samo żartował :)

Może śmiać się do rozpuku i poznawać nowych ludzi biorąc udział w różnych grach zespołowych nieznanych mu wcześniej, skorzystać z jedynej możliwości na to by stać się drugim Robin Hoodem, wirtuozem  French balls

 
czy wykazać zdolnościami do wykonywania figur baletowych przy grze w  Shuffleboard
 
 
 ćwicząc jednocześnie umiejętności językowe i asertywność w rozmowach z animatorami je prowadzącymi. Można zatracić się na całe godziny w przyjemności pływania, radości z lekkości własnego ciała, przyjemności płynącej z równomiernej pracy mięśni i zmysłowego dotyku wody głaszczącej każdy centymetr ciała. Można poddać się wprawnemu masażowi sprężonego powietrza i nic nie myśleniu zalegając w jacuzzi. Można na chwilę zerwać z błogim lenistwem i poszaleć w wodzie na Aqua Gym mając przy ćwiczeniach ubaw po pachy. Można, posmarowawszy przedtem każdy milimetr ciała specyfikiem z filtrem, położyć się na wygodnym jak łóżko materacu leżaka wystawiając się na dotyk słońca na całe godziny rozmów z przyjaciółmi. Można cieszyć się pogodą pod obszernym parasolem jeśli nie chce się przedawkować słonecznej kąpieli. Można wychodząc za próg kilometrami snuć się brzegiem morza zbierając muszelki uciekając przed falami i cieszyć oczy bezmiarem przeźroczystej wody w której widać całe ławice rybek na samym przybrzeżu. Można wieczorem pójść pooglądać widowisko jak żywcem wyjęte z baśni tysiąca i jednej nocy gdzie Fakirzy roztaczają przed tłumem swoje czary, można zbiorowo pooglądać mecze piłki nożnej, można przyłączyć się do gry w Bingo, można pójść potańczyć czy na wybory miss, można pograć w bilard czy zwyczajnie usiąść sobie w lobby na drinku i podzielić się wrażeniami z mijającego dnia z przyjaciółmi. Można tam zapomnieć problemach, pracy, sprzątaniu, gotowaniu, zmywaniu, praniu, robieniu i noszeniu zakupów, codziennym zmęczeniu i samotności czy kiepskim śnie i zwyczajnie cieszyć się czasem, który należy tylko do Ciebie. Prawdziwy raj prawda? I tak też niemalże odbierałam to miejsce. Niby tylko hotel, niby „tylko” czterogwiazdkowy, niby standardowa obsługa. A jednak jest coś w atmosferze miejsca gdzie pracują ludzie, którzy się wzajemnie lubią i szanują i gdzie przebywają ludzie zadowoleni tak bardzo, że uśmiech im nie schodzi z twarzy i podchodzą z życzliwością do wszystkich mijanych osób co nadaje zwyczajnym białym murom ciągnącym się chyba z kilometr wyjątkowy charakter. Charakter miejsca do którego chce się wracać jak do bezpiecznej przystani ze swoich bliższych i dalszych wypadów do innego świata by odpocząć po podróżach, pooddychać atmosferą miejsca i spotkać znajomych ludzi by z nimi pogawędzić. Dlatego zawsze będę mile wspominać nasz hotel i ludzi w nim pracujących. Tak jak wszystkie nasze wycieczki. Każda z nich bez względu na to jak odległa była prawdziwą wyprawą w nieznane pełną niespodzianek. Nawet ta na jeden z pierwszych spacer po naszej dzielnicy Hammametu. Jak dziś pamiętam jakim wielkim zaskoczeniem było dla nas to, że nie można w Tunezji spokojnie przejść ulicą by ktoś Cię nie zaczepił ze sławnym Hallo usiłując zgadnąć skąd pochodzisz zagadując Cię we wszystkich możliwych językach i uśmiechem zapraszającym do zakupu - jaśminu sprzedawanego przez dzieci/do baru/restauracji/sklepów/kramów/do aqua parku/do skorzystania z usług taksówkarzy/do przejazdu bryczką rodem ze Shreka/do wzięcia udziału w rejsie statkiem pirackim/do przejazdu taką

 
ciuchcią przez dzielnice miasta/do przejażdżki na wielbłądzie plażą/ do lotu na spadochronie połączonym liną z motorówką czy rozmowy - właściwe skreślić. Początkowo było to strasznie drażniące, bo o spokojnym spacerze promenadą można pomarzyć. Z czasem jednak nauczyliśmy się być niekulturalni i nie odpowiadać na powitania, nie nawiązywać kontaktu wzrokowego ze sprzedawcami i nie okazywać, że cokolwiek ze sprzedawanych w obfitości barwnych i pięknych towarów nam się podoba i generalnie nie zwracać na nagabywanie uwagi i wtedy nasze spacery stały się spokojniejsze. Zadziwiająca jest w Tunezyjczykach ta ogromna potrzeba umiejscowienia każdego poznanego ba nawet napotkanego człowieka na mapie geograficznej i społecznej jakby wiedza o wszystkich z okolicy była konieczna dla bliżej mi niezrozumiałych celów. Zawsze będą Cię pytać skąd jesteś czy jesteś z rodziną czy sam, będą chcieli znać miejsce skąd pochodzisz dokładniej niż tylko państwo interesując się miastem Twojego urodzenia i jakby nie rozumiejąc, że można mieszkać gdzie indziej niż się urodziło na stałe, bo to, że sezonowo mieszkają w miejscowościach turystycznych gdzie mają pracę to norma. A drugiej strony jeśli jakiemuś wpadniesz w oko zupełnie nie interesuje go czy masz chłopaka, tego pytania nie usłyszysz ( ja usłyszałam je tylko raz Polly ani razu więc ten raz zaliczam do wyjątków potwierdzających regułę:) i podobnie jak w przypadku sprzedawców sprawienie by z Ciebie zrezygnował będzie nie lada wyzwaniem, bo żaden z europejskich sposobów tu nie zadziała, ale o tym może później;) Zadziwiające jest też to jak często po samym widoku twarzy  handlujący na ulicach Tunezyjczycy poznają Twoją narodowość zwłaszcza na początku pobytu zanim się nie opalisz i identyfikacja nie stanie się trudniejsza. A także to jak szybko łapią słówka od turystów niestety nie tylko dzień dobry i jak się masz ale też świetnie zapamiętali jeden polski zwrot, który nam nieźle działał na nerwy przez cały pobyt w życiu byście nie zgadli jaki więc Wam napiszę uwaga uwaga oto i on – dobra dobra zupa z bobra. Normalnie ręce opadają. Słyszeliśmy go równie często jak słowa Baba Jaga i Gargamel przy targowaniu się o niższą cenę na zakupach mimo iż nie wypada tam się nie targować. Targowanie się to ulubiony sport wszystkich sprzedawców i wręcz uwielbiają to robić i będą do upadłego licytować nawet o różnicę jednego dinara czyli odpowiednik naszego 1,80 zł. :) Cena którą początkowo podają przy zakupie jest często cztery razy wyższa niż faktyczna wartość towaru także by nie dać się nabrać każdy MUSI się targować. A wierzcie mi jest o co.  Przekonaliśmy się o tym robiąc dalsze i bliższe wycieczki i odwiedzając liczne miejsca handlu czyli coś na wzór naszych ryneczków zwanych tam medinami. Ich wyroby ze skóry są przecudne. Od obuwia począwszy przez miliony cudnych torebek i plecaczków a na paskach kończąc. Mająje we wszystkich możliwych kształtach, rozmiarach, kolorach i wzorach i są w przeliczeniu na nasze pieniądze bardzo tanie. Sama stałam się dumną posiadaczką skórzanej torby na dokumenty wielkości A4 kupionej za  niecałe 30 zł i bajecznie fioletowych klapek skórzanych za uwaga 10 zł :) Ich porcelana jest po prostu bajeczna nie da się opisać i sfotografować nawet wszystkich jej rodzajów kształtów, wzorów i kolorów. Mają też przecudne flakony na perfumy, mozaiki, drewniane lusterka w kolorowych zamykających całe odbicie ramach stylizowanych na drzwi, wyszywane obrazy, akwarele, wykuwane w metalu ozdobne obrazki, dywany ręcznie tkane, szale, chusty, tuniki i inne cuda rękodzieła. A ponad to słyną z bardzo dobrej jakości podróbek wyrobów znanych marek jak np. Dolce&Gabbana, Chanel, Hugo Boss czy Giorgio Armani i desek do krojenia z drzewa oliwnego, które ponoć są nie do zdarcia (za parę lat Wam powiem czy to prawda, bo oczywiście nabyłam takową:) We wszystkich medinach czy to Nabeul (do którego wybraliśmy się miejskim autobusem co było fajnym przeżyciem, bo przyjeżdża on generalnie jak mu się chce a rozkład jest tylko sugestią a do którego wsiada się z tyłu by kupić bilet u kasjera, który ma tam swoje stanowisko a wysiada się przodem) czy Tunisu (gdzie byliśmy z biurem) czy miasta Mediny (do której wybraliśmy się piechotą brzegiem morza robiąc cudny dziesięciokilometrowy spacer) można dostać prawdziwego zawrotu głowy. Spacery po nich są prawdziwą wizytą w innym świecie przedmiotów i kolorów, ale także smaków i zapachów. Dlatego, że handluje się na nich także artykułami spożywczymi a w szczególności egzotycznymi przyprawami sprzedawanymi z worków lnianych na wagę i oliwą z oliwek i gotuje się tam też na powietrzu regionalne potrawy i podaje mocną słodką kawę do pieczonych w głębokim oleju ciastek coś na wzór oponek oczywiście o niebo słodszych niż nasze. W tych wąskich cudnych uliczkach handlowych można spacerować godzinami z ciekawością dziecka przypatrując się oferowanym cudom i wchłaniając atmosferę mijając równie zauroczonych klimatem innych turystów. Nastrój jest tak wyjątkowy, że naprawdę nie miałbym nic przeciwko by się tam zgubić w kręgu krętych poplątanych i splecionych ze sobą uliczek pełnych magii, ani z głodu bym nie umarła ani z braku wrażeń a pobyłabym tam odrobinę dłużej nim nadszedł by czas by pożegnać i medinę i tą niezwykłą ziemię.

 
Medina w Tunisie

 
Medina Sidi Bou Said




Bardzo niewielki wycinek porcelanowego raju

 


Mozaiki

 

 
Akwarele


 

Sklep z dywanami w Kairuanie


17 maja 2010
Afrykańska opowieść część III

Kiedy już poznaliśmy najbliższą okolicę i ludzi i w pełni zaaklimatyzowaliśmy się w nowym miejscu przyszedł czas na podróże. Podróże, których wyglądaliśmy z utęsknieniem i niecierpliwością małego dziecka rozbudzoną dotychczasowymi odkryciami nowego świata, który nieustannie nas zadziwiał. Pierwsza z nich była najdłuższą (trwała dwa dni), najdalszą, bo przenoszącą nas z północy kraju na południe (przejechaliśmy w jej trakcie bagatela 1300 km) i jednocześnie najbardziej intensywną i bogatą w przeżycia z wszystkich naszych wypraw. Punktualnie z samego rana stawiliśmy się przed hotelem gdzie wkrótce pojawił się jeep naszego biura podróży (dla zainteresowanych nazywa się Sahel Voyages gorąco polecam skorzystać z ich usług) z kierowcą i panią przewodnik na pokładzie, która okazała się przemiłą młodą dziewczyną nie dającą się nie polubić z miejsca. Zawdzięczamy szalejącemu islandzkiemu wulkanowi to, że zamiast z sześćdziesięcioosobową grupą autokarem jechaliśmy bardzo komfortowo w szóstkę. Dzięki temu słyszeliśmy wyraźnie wszystkie cudnie długie opowieści historyczne, religijne, geograficzne, legendarne oraz kulinarne, społeczne i kulturowe ciekawostki przytaczane przez wprowadzającą nas w ten niezwykły świat Karolinę tak bogatą w wiedzę o Tunezji. Śmiało mogę powiedzieć, że ją nam namacalnie przybliżyła pod każdym możliwym kątem. Zawsze opowiadała nam o kolejnych miejscach do których zdążaliśmy w samochodzie tak byśmy na miejscu zajmowali się już tylko chłonięciem wszelkich możliwych wrażeń. I tak  gdzieś na pustkowiach tunezyjskiego Sahelu, krainy stepowo-sawannowej z roślinnością przechodzącą z typowo śródziemnomorskiej  w półpustynną w drodze do Kairouanu świętego miasta Islamu opowiadała nam o tej religii. Mówiła o tym w jaki sposób pojawia się postać Jezusa w Koranie (zainteresowani czytają TU i TU) i jak jest widziany i odbierany a także o osobie Maryi i tym jak się zapisała na kartach tej religii (czytamy TU). Uświadomiła w jak bardzo święte dla Muzułmanów miejsce jedziemy. Kairouan jest bowiem czwartym po Mekkce, Medynie i Jerozolimie świętym miastem. Jeśli jakiś wierzący nie odbędzie obowiązkowej religijnej pielgrzymki do Mekki to wystarczy, że pojedzie kilka razy do Kairouanu i jego zakres powinności dobrego Muzułmanina się wyrówna. (Więcej o Kairouanie TU i TU) Słuchając opowieści Karoliny przyglądałam się uważnie okolicy i kiedy już skończyła wykorzystywałam okazję by poszerzyć swoją wiedzę na temat rzeczy które zwróciły moją uwagę. Pierwszą z nich był dość częsty taki widok:

 
Spytałam co Ci panowie sprzedają i dowiedziałam się, że uwaga tak wyglądają w Tunezji prywatne stacje benzynowe. Normalnie szok. Zaraz mi stanęła w głowie jak żywa lista przepisów BHP i włosy zjeżyły na karku na samą myśl o takim tankowaniu. Tak wiem typowa reakcja Europejki. Tunezyjczycy uważają taki sposób zakupu paliwa za naturalny często korzystają z tego typu stacji mało tego oferują one naprawdę wartościowe paliwo i nie ma tu mowy o żadnym chrzczeniu. Tym niemniej zastanawia mnie fakt jakim cudem olej napędowy, który zwiększa swą objętość w wysokich temperaturach zostaje w tych baniakach i ich nie rozsadza ani nie wybucha w tym klimacie, bo przecież do tego naprawdę wiele nie trzeba, wystarczy iskra uderzenia o wlew i jeszcze jak to możliwe, że taki rodzaj działalności jest dozwolony. Dla mnie szok. Zupełnie inny świat:) Kolejnym wstrząsem dla mnie był widok odciętych głów owiec i wołów przed sklepami mięsnymi. Spytałam więc  o powód ich umieszczania okazało się, że jest to dowód świeżości sprzedawanego mięsa, świeża głowa świeża reszta ciała do zakupu w środku. Nie potrafię nawet określić słowami jak bardzo odrzuca mnie taki pomysł udowadniania jakości towaru. I znów dla tubylców jest to zupełnie naturalne i wręcz wymagane. Niepojęte jak bardzo różni się takie podejście od naszego. U nas poznaje się jakość mięsa po kolorze, zapachu i generalnie wyglądzie takie metody poznawcze nam w zupełności wystarczają a tam nie trzeba poznać właśnie po głowie zwierzęcia… Zaciekawiły mnie też nowoczesne budynki w nawet najmniejszych miejscowościach więc spytałam Karolinę o ich przeznaczenie a ona odpowiedziała, że są to szkoły wywołując moje zdumienie. Dlaczego mnie to tak zdziwiło? Otóż te budynki były we WSZYSTKICH mijanych miejscowościach. Nie sądziłam, że w kraju gdzie przed sklepem wisi głowa tak dba się o edukację. A wierzcie mi naprawdę się dba i bardzo inwestuje w szkoły przekonaliśmy się o tym nie raz nie dwa.  I nie mam tu na myśli tylko szkolnictwa podstawowego kiedyś mijaliśmy również pięknie położoną i bardzo nowoczesną  Akademię Sztuk Pięknych gdzie mieliśmy okazję poobserwować studentów. Jak widzicie Tunezja to kraj kontrastów. O kolejną interesującą rzecz zapytała A. świeżo upieczona panna młoda podróżująca z nami. Otóż zainteresowało ją dlaczego wszystkie drzwi do domów są niebieskie w mijanych miasteczkach. I tu Was pewnie zaskoczę, bo wcale nie ze względów estetycznych czy upodobania Tunezyjczyków do tego koloru a ze względów bezpieczeństwa otóż kochani moi kolor niebieski odstrasza skorpiony. Dzięki zastosowaniu tej wiedzy Tunezyjczycy mogą spać spokojnie. Żaden jadowity lokator na gapę im się na pewno nie trafi i nie zagrozi życiu rodziny. Na takim to odkrywaniu Tunezji metodą opowieści i zadawanych pytań droga do Kairouanu minęła nam w mgnieniu oka. Wysiedliśmy w tym uroczym mieście pełnym wąskich, malowniczych uliczek i kramów z cudami rękodzieła od razu chłonąc jego atmosferę jak gąbki. Od razu zwróciłam uwagę na ich kontrast z ogromem meczetu górującego nad miastem. Trzeba przyznać, że jest naprawdę olbrzymią oryginalną budowlą otoczoną bardzo wysokimi murami robiącą swą potęgą niesamowite wrażenie. Człowiek naprawdę wobec takiego molochu czuje się maleńki już zanim przekroczy jego próg. A i dziedziniec widziany przez nas tylko z dachu sklepu robi równie imponujące wrażenie swą rozległością. Ciekawostką jest, że  otacza go mnóstwo kolumn (jest ich kilkaset) a żadna z nich nie jest taka sama gdyż pochodzą z całego kraju z różnych zniszczonych, zburzonych rezydencji rzymskich. I tak kolumny, które widziały pewnie niejedną rozpustną rzymską ucztę zdobią teraz jedno z najświętszych miejsc Islamu w konserwatywnym na wskroś mieście. Zastanawiające jest niejednokrotnie drugie życie przedmiotów a w tym przypadku kontrast między miejscem ich pierwszego i drugiego zastosowania. Kairouan ze swoją historią, religią wypełniającą jego mury na wskroś i atmosferą wpędził mnie w zadumę. Zamyśliłam się nad ich mentalnością ludzi religijnie zupełnie innych niż my. Tu ani nigdzie indziej nikt nie wstydzi się modlić, robi to publicznie pięć razy dziennie, zachowuje długi post co kosztuje naprawdę wiele wyrzeczeń i żyje w pełnej zgodzie ze swoim wyznaniem. Mam tu na myśli większość Muzułmanów, bo oczywiście jak wszędzie są też wyjątki. Zastanowiłbym się  jednak dwa razy przed nazwaniem Muzułmanina poganinem. Termin ten zdecydowanie bardziej pasuje mi do niektórych Chrześcijan a raczej ludzi z chrześcijańskimi obyczajami, co stwierdzam ze smutkiem. Dla mnie tak naprawdę nie ma znaczenia jaką religię ktoś wyznaje ważne by robił to dobrze i z serca. Ludzie wiary zawsze będą dla mnie w cenni. Dlatego, że rozumiem czym jest wiara i znaczenie jej i religii w życiu patrzyłam na wielki meczet z szacunkiem dla wszystkich tych, którzy go wznieśli na chwałę swego Boga w tej monumentalnej i swej prostocie pięknej postaci. W szczególny nastrój wprowadza też nietypowo okazały jak na wyznawców tej religii pobliski cmentarz. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że Muzułmanie nie stawiają wielkich okazałych pomników ani Mauzoleów swoim zmarłym i to bynajmniej nie z powodu tego, że ich na to nie stać.  Nie znajdziecie też zniczy ani kwiatów. Śmierć jest czymś naturalnym dla nich, zjawiskiem, któremu nie należy przypisywać  wielkiej uwagi i jej rozpamiętywać i żałować poniesionej straty a cieszyć się szczęściem bliskiego, który trafił w lepsze miejsce. Dlatego też na nagrobkach próżno szukać napisu z imieniem i nazwiskiem pochowanego. W miejscu gdzie spoczywa stoi zwyczajny biały pionowy nagrobek niewielkich rozmiarów na którym rzadko można zobaczyć cytat z Koranu. Spytacie jak odnajdują groby bliskich – odpowiedź jest prosta – każdy wie gdzie leży jego zmarły. Nie potrzebują do orientacji w przestrzeni danych personalnych. Jest coś niezwykłego i urzekającego we właśnie takim podejściu do śmierci. Jakby była tylko oswojonym gościem zabierającym w lepsze miejsce. Jakby nie miało znaczenia ziemskie życie. Jakby przeszłość zawsze była zostawiona w przeszłości a teraźniejszość w teraźniejszości. Jakby z chwilą przejścia do przeszłości brakło już dla człowieka miejsca w teraźniejszości. Zupełnie jakby była granica, której się nie przechodzi a wydarzenia przynależały do określonej rzeczywistości. Pewnie, że Tunezyjczycy pamiętają o swoich zmarłych i zaglądają do nich na cmentarze, pewnie, że cierpią równie mocno jak my jak ktoś bliski umiera, ale jednocześnie obce jest im wyolbrzymianie śmierci cała kultura śmierci tak nam znana. Nie ma tu wyścigu pod tytułem kto ma piękniejszy pomnik, lepsze kwiaty, zmyślniejsze znicze, o ile się orientuję nie ma nawet Święta Zmarłych. Zagląda się do przeszłości ale się nią nie żyje i nie rozpamiętuje się jej zupełnie inaczej jak u nas. Wyniosłam z tego miejsca właśnie taką mądrość by przeszłość zostawić w przeszłości, bo nic jej nie zmieni a nie zabierać jej jak nadbagaż do teraźniejszości w której się o nią ustawicznie człowiek boleśnie potyka. I tak jakoś lżej mi się zrobiło na duszy kiedy z powrotem wsiadałam do naszego Jeepa zmierzającego do kolejnych niezwykłych miejsc.
c.d.n

22 maja 2010
Afrykańska opowieść część IV

Z Kairouanu wyruszyliśmy do Oazy górskiej Tamerzy nazywanej „wiszącym balkonem, spoglądającym na Saharę”.  Po drodze Karolina opowiadała nam jej historię. Mówiła o bardzo nietrwałym sposobie budowy domów przez jej byłych mieszkańców, który spowodował dosłownie zupełne spłynięcie tych budowli podczas powodzi. Sprawiło to, że mieszkańcy opuścili to miejsce i stara wioska jest już w tej chwili niezamieszkana. Jedynie wszechobecni w Tunezji handlarze pomieszkują tu przy swoich kramach w sezonie. Miejsce jest tak szczególne, że zostało wykorzystane jako plan filmu Angielski pacjent. O ile mnie pamięć nie myli można  zobaczyć je w początkowych scenach filmu kiedy to główna bohaterka przybywa na pustynię i poznaje swoją przyszłą miłość. Nie dziwi mnie fakt zauroczenia realizatorów tym miejscem. Choć być może nie jest imponujących rozmiarów ma swój nieodparty urok. Wysokie skały górujące nad okolicą i wypływający z nich szumiący srebrzysto - błękitny wodospad w otoczeniu palm tworzą cudną spójną całość obrazu i klimat miejsca w którym człowiek się wycisza. Miło się tam spaceruje. Pierwszy raz uderza mnie tu kontrast miedzy okolicą a oazą. Jest plamą koloru pośród skał, jedynym miejscem na przestrzeni kilometrów gdzie tętni życie i bije źródło wody. Prosto z Tamerzy ruszamy do Chebiki. W drodze Karolina opowiada nam o świętych w Islamie gdyż właśnie w Chebice stoi grobowiec jednego z nich. Święci u Muzułmanów nazywani są Marabutami (nie mylić z gatunkiem ptaka o tej samej nazwie). Co ciekawe świętym można zostać w tym wyznaniu już za życia stając się przywódcą duchowym  czczonym i uznawanym autorytetem we wszelkich ludzkich sprawach. Taką ludzką oazą niespotykanej bożej mądrości dzięki której można uzyskać wszelkie odpowiedzi na dręczące ludzi pytania i problemy. Często postać taka jest równocześnie uzdrowicielem lub kimś o nadnaturalnych zdolnościach. Z jej osobą wiąże się mnóstwo opowieści o tym jak żyła i jakich niezwykłych rzeczy dokonała. W przeciwieństwie do zwykłych śmiertelników Marabutowi stawia się grobowiec, który staje się miejscem pielgrzymek wiernych. Jednak znów nie jest to odpowiednik naszego okazałego grobowca chociaż stanowi faktycznie wielką budowlę w porównaniu do standardowego nagrobka wielkości pól metrowego białego słupka. Wygląda tak:




Dowiedzieliśmy się też, że Tunezyjczycy twierdzą iż na ich terenach żyły kiedyś Muflony – przodkowie owcy domowej, najmniejsi przedstawiciele dzikich owiec. Zwierzęta przystosowane specjalnie do życia na porośniętych skąpą roślinnością górskich terenach miały zamieszkiwać tereny bliskie oazie. Jednak te informacje nie znalazły swego naukowego potwierdzenia i bardzo mało prawdopodobne by te zwierzęta tam żyły, co nie przeszkadza tubylcom wierzyć, że było wprost odwrotnie. Postawili nawet na jednym ze szczytów oazy pomnik-rzeźbę przedstawiający Muflona.

 


Chebika słynie również ze złóż krzemienia bogato występującego bezpośrednio na skałach i rozmaitych skamielin pozostałych z czasów, kiedy teren oazy był przestrzenią oceanu. Kiedy słuchaliśmy opowieści o celu naszej podroży Polly dostała sms-a tej treści: Welcome to Algieria enjoy your stay co wywołało nasze ogólne rozbawienie:) Otóż okazuje się kochani, że niedaleko Chebiki jest przejście graniczne z Algierią. Można więc powiedzieć, że niemal zwiedziliśmy kolejny Afrykański kraj, a Polly by miała na to niezbity dowód w postaci tego sms-a gdyby go nie skasowała nad czym później ubolewała:) To, że jesteśmy tak blisko sąsiedniego państwa, które nawiasem mówiąc ma fatalną opinię wśród krajów arabskich i to niestety zupełnie zasłużoną, uświadomiło mi jaki kawał drogi już zrobiliśmy i jak daleko jesteśmy nie tylko od hotelu ale i cywilizacji. Oazy leżą na prawdziwych pustkowiach poza nimi i górami nie ma na horyzoncie zupełnie nic. Piękno Atlasu jest niezaprzeczalne tak samo jak i trudność przetrwania w jego górskich warunkach. Bez oaz było by praktycznie niemożliwe przemierzanie tych przestrzeni. Po kilometrach przemierzonego pustkowia Chebika czaruje nas już od swego progu swą niezwykłą urodą. Wyobraźcie sobie pośród zupełnej beżowej górskiej pustki nagle błękit nieba ogromny gaj palmowy przecudny wąwóz z wodospadem i wodą w kolorze jakiego nie umiem nawet nazwać zakątek żywcem przeniesiony z baśni. Zaskakujący w tej okolicy równie bardzo jak przewodnik po oazie znający język polski. Z miejsca się zakochałam w tej magicznej przestrzeni i nie mogłam nią nacieszyć oczu. Bardzo cieszyłam się, że mogę się tu poruszać zupełnie swobodnie a nie w towarzystwie dzikich tłumów turystów robiąc mnóstwo zdjęć bez nich w kadrze i bez czekania aż wycieczka przejdzie. Podróżowanie po Tunezji poza sezonem daje ten komfort jej indywidualnego poznawania. Można bez przeszkód chłonąć atmosferę miejsc i ogarniać wzrokiem wszystko po horyzont. W takim miejscu zapomina się o zmęczeniu. Można spokojnie spacerować jak małe dziecko zachwycając się kolejnymi szczegółami, można brodzić w wodzie, co prawda płytkiej o tej porze, ale zawsze jednakowo orzeźwiającej, można dziwić się ilości żab w tak odludnym miejscu i temu, że są zupełnie takie same jak u nas

 


 albo po prostu zwyczajnie stanąć ogarniając wzrokiem ten cud natury i pozwolić by jego piękno przeniknęło do wnętrza rozgościło się tam i pozostało by móc do niego wracać kiedy się tylko zechce. Mogłabym tam przesiedzieć cały dzień i z chęcią obejrzałabym zachód słońca w tej okolicy. Jednak mieliśmy jeszcze przed sobą tyle do zobaczenia, że na takie leniwe zwiedzanie nie mogliśmy sobie pozwolić. Z Chebiki wyruszyliśmy do Góry Wielbłąda położonej w depresji tymczasowego słonego jeziora Chott El Gharsa oczywiście wyschniętego o tej porze roku. Zanim do niej dotarliśmy dowiedzieliśmy się, że ta góra to nic innego jak wydma ukształtowana w ten niezwykły kształt jaki sama nazwa wskazuje. W tym miejscu muszę Wam powiedzieć, że jak żyję (a stara już jestem jak wiecie;) nie przeżyłam takiej drogi jak ta do Góry Wielbłąda. Najpierw poczułam się jak w krainie czarów kiedy zjechaliśmy na pustynię i zobaczyłam w piasku… gwiazdy prawdziwe lśniące w słońcu i przepiękne. Normalnie mnie zatkało. Zanim zdołałam zapytać co tak cudnie świeci ktoś mnie uprzedził i dowiedziałam się, że w piasku są wszędzie kryształki odbijające blask słońca i dające wrażenie jakby właśnie niebo postanowiło zrzucić wszystkie swoje gwiazdy w piasek by lśniły za dnia tworząc niesamowity krajobraz z błękitu nieba złota piasku i srebra gwiazd. Tego wrażenia i widoku nie sposób opisać. I pomyśleć, że zawdzięczamy ten cud tak niepozornym kamykom (oczywiście musiałam jeden zabrać na pamiątkę;)

 

 Jadąc przez bezmiar piasku pełna podziwu dla piękna otoczenia zamyśliłam się swoim zwyczajem i nie zauważyłam prawie, że wjechaliśmy w takie tereny, które nie tylko nie posiadają wyraźnych dróg, ale i wyglądają jak dla mnie tak samo z każdej możliwej strony. Zupełnie nie wiem jak Mounir nasz kierowca orientował się tam w przestrzeni (tym bardziej, że mam sama zerową orientację w terenie nawet w mieście) ale już w tym momencie nabrałam dla jego umiejętności nawigacyjnych szacunku a to był dopiero początek trasy. Zaraz po tym jak pomyślałam o kwestiach orientacji wjechaliśmy na takie tereny gdzie żaden europejski kierowca bez przeszkolenia nie dał by rady ujechać stu metrów. To, co Mounir potrafi robić ze swoim autem jednocześnie dbając w stu procentach o nasze bezpieczeństwo jest niesamowite i wręcz nie do uwierzenia. Przejeżdża przez takie podmokłe tereny jakie u nas by spowodowały zakopanie się na godziny mając na kierownicy uwaga jedną rękę. Wjeżdża pod takie góry piasku, że miałam wrażenie, że wspinamy się po nich pionowo i robi to z taka precyzją, ze nie ma mowy o jakimkolwiek zagrożeniu. Potrafi jechać bokiem wzniesienia  na jednej stronie auta jakby na dwóch oponach. Zjeżdżać z wysokich pofałdowanych piaskowych form tak jakby jechał autostradą. Mało tego cała ta droga odbywa się ze sporą prędkością a mimo tego ani na moment nie mieliśmy wrażenia, żeby stracił choć odrobinę panowania nad samochodem. Naprawdę po tej drodze jak i po jego umiejętnościach poruszania się w tunezyjskim ruchu ulicznym o którym już Polly pisała nabrałam ogromnego szacunku do jego osoby i umiejętności. Karolina powiedziała nam, kiedy chwaliliśmy jego jazdę, że jest drugim najlepszym kierowcą w Tunezji i ja jestem skłonna w to uwierzyć. A jak nam się jechało kiedy on wyczyniał na tych cudach swoje czary autem? Jednym słowem – nieziemsko:) Uwielbiam w wesołym miasteczku kolejki górskie i tak właśnie się czułam jadąc przez pustynię jakbym w jednej z nich jechała. Dziewczyny piszczały, Polly krzyknęła Chryyyyyyyyyste jak zjeżdżaliśmy w dół a Młoda zamknęła oczy jak podjeżdżaliśmy pionowo pod górę i kiedy zobaczyła gdzie jedziemy dalej zbladła i powiedziała - On chyba żartuje:) A ja byłam w swoim żywiole śmiałam się niemal cały czas podskakując na wybojach, bo po pierwszym wzniesieniu wiedziałam,  że z Mounirem za kółkiem nic nam nie grozi:) Pewnie trudno Wam sobie wyobrazić taką jazdę dlatego specjalnie dla Was zdjęcia exclusiv, na trzecim widać z lewej Górę Wielbłąda cel naszej wyprawy.

 


 



 


Wysiadaliśmy z jeepa pod nią w świetnych humorach. Rundka jazdy ekstremalnej dobrze nam zrobiła:) Bez trudu wdrapaliśmy się na górę popodziwialiśmy niesamowitą okolicę czyli bezmiar dna wyschniętego jeziora z charakterystycznym białym nalotem z soli, zabraliśmy świecące kryształki na pamiątkę i ruszyliśmy dalej.  Tym razem udaliśmy się  śladami twórców Gwiezdnych Wojen czyli na  ich plan zdjęciowy a konkretnie w miejsce gdzie nadal stoją oryginalne dekoracje wybudowane by stworzyć miasteczko Mos Eisley. W filmie to miasto znajduje się na piaszczystej planecie Tatooine więc tunezyjska pustynia nadawała się idealnie do tego by je tu wybudować. Tym bardziej, że jest tam niesamowicie żółty piasek cudnie kontrastujący z błękitem nieba. W filmie to właśnie tu Obi-Wan Kenobi i Luke Skywalker rozpoczęli poszukiwania pilota, który bez zadawania zbędnych pytań zgodziłby się przewieźć dwoje ludzi i dwóch droidów.  W Kantynie Mos Eisley nasi bohaterowie poznali Hana Solo i Chewbaccę, którzy mieli zawieźć ich na Alderaan. Gdy będziecie oglądać te sceny w filmie będziecie spoglądać na tunezyjską pustynię. Miasteczko robi duże wrażenie. Tym bardziej, że byliśmy tam jako jedyni turyści w tym czasie. Był moment kiedy stanęłam sama na środku i powiem Wam, że kiedy się stoi wśród tych domków i dekoracji otoczonych pustynią czuje się ducha filmu. Niemal ma się wrażenie, że za chwilę jakiś pojazd kosmiczny wyląduje za rogiem:) Mało tego czuje się jakby się trafiło ponownie do innego świata. Obeszłam całość zaglądając w każdy kąt jak małe dziecko ciekawe wszystkiego. Rzadko ma się okazję obejrzeć sobie plan filmowy od kuchni dlatego prowadzona moją ciekawością przyglądałam się detalom, położeniu, grze świateł i samym budowlom. Naprawdę podziwiam twórców, bo wcale nie widać po tym miejscu upływu czasu jakby ekipa zebrała się stąd wczoraj. Warto się tam wybrać i zobaczyć to niezwykłe miejsce, tym bardziej jeśli się jest fanem filmu. Z tego bajkowego miejsca ruszamy do Oazy w Nefcie. Nefta jest drugim co do wielkości po Kairouanie centrum religijnym. Zbudowano tu 24 meczety i pochowano aż 100 Marabutów, których grobowce stoją tam do dziś. Poza tym słynie z oazy. Legenda głosi, że pierwsze źródełko wody, które wybiło z wnętrza ziemi po tym jak opadły wody potopu, zostało odkryte w Nefcie przez Kostela jednego z wnuków Noego. Za sprawą tego źródełka powstała żyzna oaza okolona nagimi pofalowanymi wzgórzami. Nazywana jest z francuska  Corbeille słowo to oznacza koszyk. I rzeczywiście z daleka patrząc oaza przypomina koszyk wypełniony soczystą zielenią palm. Owalna niecka w której się znajduje jest porośnięta właśnie palmami daktylowymi. Znajduje się tam ponad sto źródeł i liczne sadzawki dzięki którym wokół bujnie rozkwita roślinność. Dlatego oaza jest zdumiewającą wyspą zieleni na piaszczystym morzu. By ją zwiedzić od wewnątrz przesiadamy się z jeepa do bryczek konnych. Wjeżdżając na jej teren od razu uderza nas przyjemny zapach wilgoci i przyjemny chłód. Wrażenie jest trochę podobne do tego jakie się ma wchodząc z upału do lasu. Liście palmowe dają bowiem dużo niezbędnego roślinom do wzrostu cienia. Oaza po drodze przez nią sprawia wrażenie ogrodu palmowego przetkanego mimozami, winoroślami i krzaczkami granatów. Cała jest podzielona na działki należące do różnych właścicieli. Teren prywatny ogradza się delikatnym płotem z liści palmowych a wejściem jest stalowa brama zamknięta na kłódkę, co wywołuje uśmiech na naszych twarzach. No bo kto przy zdrowych zmysłach wieńczy solidna bramą posiadłość ogrodzoną kruchym płotem? Odpowiedź jest prosta - Tunezyjczycy. Taki sposób grodzenia zaliczamy w poczet napotkanych przez nas wcześniej tunezyjskich kontrastów. Korzystając z gościnności  jednego z właścicieli działek w oazie zwiedzamy ją przyglądając się zmyślnemu systemowi nawadniania i piętrom roślinności. W oazie na każdym poziomie od ziemi coś rośnie. Wykorzystana jest cała przestrzeń od ziemi  niemal do szczytu palmy daktylowej. To jak wykorzystana jest przestrzeń i naturalne warunki do uprawy jest wprost genialne. Nie marnuje się tu nic z dóbr natury. Po chwili zaprasza się nas na pokaz wspinania na palmę. Zdumiona patrzę z jaką lekkością tubylec śmiga na sam jej szczyt znajdujący się na sporej wysokości bez żadnego zabezpieczenia. Na zakończenie wizyty gospodarze częstują nas sokiem z palmy daktylowej, który jest przepyszny i wręczają każdemu fajkę "sipsi" do wypalenia. Nie wypada jej nie wypalić. Mamy z tym paleniem mnóstwo śmiechu. Raz, że nikt  z nas nie pali i dawno zapomnieliśmy jak się to robi, dwa fajki nam coś szybko gasły i musieli je nam co chwilę podpalać na nowo, a trzy wszyscy wyglądaliśmy z nimi tak komicznie, że zwyczajnie nie dało się nie śmiać. Sama fajka co ciekawe smakuje jak normalny papieros a pali się w niej przecież ziarenka palmy daktylowej. Zanim wyszliśmy mogliśmy jeszcze zrobić sobie zdjęcie na palmie tzw. turystycznej czyli z jakby specjalnymi schodkami do wchodzenia. Jednak nie skorzystałam z tej możliwości, bo zdecydowanie wolę  nasze rodzime drzewa do wspinania:) Zanim opuściliśmy oazę przejechaliśmy jeszcze przez jej cały teren. Jest naprawdę przepiękna kochani, tak bardzo, że nie umiem tego oddać słowami. To po prostu trzeba zobaczyć i przeżyć. Bryczki zawiozły nas prosto pod hotel Caravanserail w którym mieliśmy nocować i pomyślałam sobie wtedy patrząc na jego wygląd stylizowany na zameczek i nawet później w holu spoglądając na wystrój, że jest uroczy zupełnie nie spodziewając się tego co miał nam do zaoferowania.
c.d.n


29 maja 2010
Afrykańska opowieść część V

Hotel by nie było tak do końca różowo i urokliwie okazał się największą porażką tego wyjazdu. W ciemnych pokojach pachnących czymś na kształt stęchlizny zobaczyliśmy sprane do granic możliwości wyblakłe kapy na łóżka, które niegdyś były zielone, chyba. Dokładnie w ten sam deseń zużycia i wzór wyglądały zasłony. By wpuścić trochę światła i powietrza postanowiłyśmy otworzyć drzwi na balkon a w zasadzie taras. Nie było to łatwe zadanie. Mechanizm otwierający był godny chorej wyobraźni. Okazało się też, że wysiłek nie był warty efektu ani widoku na zewnątrz. Szumnie zwany taras był miniaturowy, tak metr na metr, byle zmieściły się dwa krzesła nie zachęcające czystością by usiąść. Widok wychodził na  NIC, no chyba, że ktoś uzna górę piasku i jeden krzaczek o wysokości 15 cm za coś. Niedaleko śmigały gekony podobnie zresztą jak po naszych korytarzach. Zamknęłyśmy więc wyjście na niego czym prędzej w obawie o nieproszonych gości na noc. Ale to było jeszcze nic w porównaniu z łazienką… Przywitało nas tam zatopione w przeciekających z rur kałużach wody na podłodze  całe bogactwo fauny z rzędu robaczego. Ręczniki w tymże przybytku chyba nigdy nie widziały pralki a już na pewno wybielacza czy odplamiacza, bo raziły swoją szarością i plamami. O środkach na rdzę też zdaje się tam nie słyszeli sadząc po wyglądzie kiedyś metalowych elementów wyposażenia. Wymaganie by korek od wanny dał się wyjąć było również zbyt wygórowane. Stanęłyśmy więc z Polly po środku tej stęchłej ciemnicy spojrzałyśmy po sobie nic nie mówiąc zebrałyśmy swoje szczeki opadnięte do podłogi z niej i czym prędzej wyszłyśmy stamtąd na zewnątrz a potem na stołówkę na kolację. O dziwo tu nam się humor poprawił, wiadomo zasługa doborowego towarzystwa, a poza tym jedzenie nam smakowało i nie patrząc na ten wystrój godny mniszej celi jakoś zrobiło nam się lepiej. Do czasu. W pewnym momencie bowiem szwagier Polly powiedział do mnie cytuję: O Erisku zobacz co  do Ciebie biegnie wskazując pod moje krzesło. Spojrzałam na podłogę i widelec mi zastygł w połowie drogi do ust. Podłogę pod moim krzesłem przecinał najprawdziwszy PRUSAK! Tak ten najpowszechniejszy z karaluchów. Poznałabym go wszędzie. Tego widoku po prostu nie da się zapomnieć.

  
Jak nietrudno się domyślić apetyt mi z miejsca odszedł. Obejrzałam bardzo dokładnie co mam na talerzu i skończyłam posiłek nie mogąc się uwolnić od myśli, że być może zjadłam jednego z tych śmigających pewnikiem w kuchni gości. Brrr…. Po kolacji jakoś nikomu z nas nie spieszyło się by wrócić do pokojów z oczywistych względów. Usiedliśmy więc sobie jeszcze w lobby na pogaduchy i piwo. Niestety pora była już dosyć późna więc za długo nie mogliśmy posiedzieć wiedząc, że jutro musimy wstać o 3.40 nad ranem by zdążyć na wschód słońca nad słonym jeziorem Chott El Jerid. Wróciliśmy więc powłócząc nogami do miejsc naszego noclegu. Zobaczywszy kolejnych potopionych lokatorów w naszej łazience i zwiększony poziom wody na podłodze i zerkając jeszcze raz na wannę ograniczyłyśmy się z Polly do minimalistycznego umycia się nad cieknącym również zlewem. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się bym nie miała najmniejszej ochoty wejść do wanny ani położyć się do łóżka po dniu bogatym we wrażenia i wyczerpującej trasie samochodowej. Z niepokojem odchyliłam pościel i odetchnęłam gdy na szczęście okazała się czysta choć nie pierwszej młodości. Jednak po chwili moją uwagę zwróciło coś molowatego ale czarnego latająco skaczącego  po ścianie. I tu mi nerwy puściły i wyrwało mi się  - K…wa co to jest!? Mogę znieść martwe robale, zalaną łazienkę, świadomość latających po korytarzu gekonach, brudne ręczniki (bo zabrałam swój), brak świeżego powietrza i światła, nieestetyczne wnętrze, karalucha na podłodze nie w talerzu i jeden dzień bez kąpieli, ale żywych robali ani myślę. Zerwałam się z łóżka i coraz bardziej wkurzona próbowałam unicestwić to coś. Nie wiem czy mi się udało. Ogłuszyć na pewno ogłuszyłam ale spadło gdzieś nie wiadomo gdzie. W tej chwili nawet pożałowałam, że nie mamy w pokoju gekona, bo na pewno by pożarł to coś. Boszzz co za desperacka myśl. Położyłam się z powrotem i… znów coś zobaczyłam…albo mi się wydawało. Polly widząc moją minę powiedziała: Erisku zgaś światło za kilka godzin wstajemy i nie chcesz wiedzieć i widzieć już nic więcej prawda? Nie chciałam. Zgasiłyśmy więc światło i poszłyśmy spać. Punktualnie obudził nas telefon byśmy nie zaspali, szczegół, że również niesprawny do końca. Szczegół, że na korytarzach nie paliło się światło a był środek nocy i wyjście  na zewnątrz nie było do końca prostą sprawą. Ważne, że nie musieliśmy tam zostać ani minuty dłużej. Z taką radością jeszcze z nikąd nie wyjeżdżałam i w takim tempie nie byłam gotowa do drogi. Ze śniadaniem też uwinęliśmy się szybko, na szczęście tym razem nic nam pod nogami nie biegało, ale nie łudzę się, że to dlatego, że wieczorny prusak był indywidualistą, raczej jego towarzystwo jeszcze spało o tej porze. Zdarzało mi się spać w różnych miejscach, ale w takim nigdy. Śpiąc pod gołym niebem, co uwielbiam, czy nawet pod namiotem miałam lepsze warunki niż tam na sen. Nikomu nie polecam tego miejsca i mam nadzieję, że jeśli się kiedyś wybierzecie do Tunezji i na Saharę to Was ominie zatrzymanie się w Hotelu Caravanserail czego Wam szczerze życzę. Szczęśliwi jak dzieci wsiadaliśmy do jeepa i odjeżdżaliśmy tego miejsca by trafić w zupełnie odmienne pełne nieodpartej magii. Wstaliśmy tak wcześnie  jak już wspominałam by zobaczyć wschód słońca nad słonym jeziorem tymczasowym Chott El Jerid (więcej o nim TU). Do końca nie wiedzieliśmy czy nam się to uda, bo gwieździsta noc nie oznacza w Afryce czystego bezchmurnego nieba o poranku. Udało nam się dojechać na miejsce przed czasem. Starczyło go akurat by rozejrzeć się po jeszcze ciemnej okolicy i nakarmić kotka uwaga… jajkami na twardo zabranymi z hotelowego śniadania. Tunezyjskie kociaki traktują jajka jako przysmak co widać na załączonym obrazku:

  
Często też są rude w przeciwieństwie do naszych kociaków, ale tak samo kochane:) Z chwilą pojawienia się pierwszej łuny słońca tuż przy horyzoncie dowiedzieliśmy się, że jesteśmy szczęściarzami, bo niebo okazało się zupełnie czyste. Stopniowe wyłanianie się słońca, gra świateł i cieni, odbicia wody i cała gama barw słońca była prawdziwym teatrem czarów. Wszyscy wpatrywaliśmy się w to magiczne zjawisko jak zaczarowani przeżywając je każdy na swój sposób w milczeniu starając się co jakiś czas uwiecznić ten cud za pomocą techniki fotograficznej zbyt ubogiej by oddać całą pełnię piękna wschodu słońca. Patrząc na horyzont miałam wrażenie, że światło przenika mi  oczami do duszy ją rozświetlając a promienie ciepła przenikają przez skórę ogrzewając serce sprawiając by część harmonii, spokoju i cudu tego naturalnego piękna zamieszkała we mnie na zawsze. Tego się zwyczajnie nie da opisać. To trzeba przeżyć by pojąć i zrozumieć. Nawet kiedy słońce stało już wysoko ja dalej jadąc już w następne miejsce myślami i sercem byłam nad tym jeziorem u progu tego wręcz nierzeczywistego cudu stale go przeżywając na nowo i utrwalając w pamięci duszy i ciała nieobecna dla moich towarzyszy. Wróciłam do żywych dopiero na miejscu – w Fatnassie. Znajduje się tam rezerwat oryginalnych form piaskowych, który przyjechaliśmy obejrzeć. Samo miejsce nie jest może imponujących rozmiarów ale niewątpliwie jest urokliwe. Wygląda jakby ktoś ogromną ręką dla zabawy zbudował/wyrzeźbił niesamowite nierealne formy jak i takie, które wyglądają jak wielkie babki z piasku. Jest to jakby maleńkie miasteczko piaskowych dziwów z wyżynami, nizinami i jedną jakby małą  piaszczystą grotą stojące po samym środku pustkowia. Zastanawiające jakim cudem powstało akurat tu. Żyją tu ludzie opiekujący się rezerwatem i zwierzętami w nim zamieszkującymi w bardzo pierwotny sposób w namiotach stawianych na gołej ziemi. To tu możemy wygłaskać liska pustynnego fenka, który jest przecudowny. Maleńki tak bardzo, że zmieściłby się do kieszeni, mięciutki i gładki jak jedwab o maleńkich łapkach wielkości moich palców u rąk z cudownymi oczkami jak dwa czarne koraliki i wielkimi uszkami skradł nam serca:) Nie da się nie pokochać takiego cuda z miejsca.

  
Poza tym uroczym słodziakiem można tu też jeśli się ma odwagę zaprzyjaźnić się ze skorpionem ze zneutralizowanym kolcem jadowym. Polly miała jako jedyna z nas jej dosyć by wziąć go do ręki i nawet muszę powiedzieć, że jej skorpion nie chciał jej opuścić i przejść do szwagra tak mu się w jej rękach podobało. Hoduje się też tam sokoły  naprawdę piękne i dumne ptaki aż miło popatrzeć jak sobie przesiadują w słońcu na szczytach namiotów. Fatnassa jest uroczym miejscem zagubionym w pustynnej przestrzeni. Przypomina  mi niektóre obrazy Daliego. Przyglądając się jej wtopionej w krajobraz przyszły mi konkretnie na myśl Zegary i Słonie. Być może dlatego, że miejsce jest jak dla mnie surrealistyczne w wymiarze i panuje tam bardzo ciekawa gra świateł o tej porze o jakiej tam byliśmy czyli  kiedy słońce jeszcze nie  jest w swoim najwyższym punkcie ale też nie  sytuuje się nisko a znajduje się jakby w połowie drogi między ziemią a niebem.  Warto tu zajrzeć by poczuć się jak w krainie  nierealnego snu na jawie. W drodze do Douz gdzie już czekają na nas wielbłądki zaglądamy jeszcze za zasłonę zwyczajnego normalnego życia Tunezyjczyków odwiedzając nadprogramowo gorące źródła gdzie najzwyczajniej w świecie mają coś w rodzaju swojej łaźni. Widok jest ciekawy (jak możecie obejrzeć w albumie) Nad źródłem zbudowano wielką metalowo betonową konstrukcję wątpliwej urody, coś jak blok tylko bardziej skomplikowane, dzięki której woda płynie z góry skraplając się i tworząc prysznic w jednym miejscu, a że jest to budowla na powietrzu skraplająca się woda tworzy tam przy załamaniu światła piękną tęczę, by z niego spłynąć betonowymi stopniami do kanalików gdzie można moczyć nogi i zanurzyć się w najgłębszym miejscu całemu jak w jacuzzi. To tu ludzie przychodzą się kąpać z szamponami, płynami pod prysznic i mydłem, bo dostęp do wody jest ograniczony w tym pustynnym krajobrazie. Ciekawostką jest to, że woda tam płynąca ma temperaturę ok. 50 stopni Celcjusza czyli jak dla nas na granicy poparzenia a tubylcy jakby zupełnie nie czuli tego gorąca kąpią się tam jakby woda miała temperaturę pokojową. Polly i jej szwagier zanurzyli w niej stopy (nie od razu oczywiście a po kilku przymiarkach)

 

Noga Polly przed zanurzeniem


 i jak je wyjęli mieli na nich czerwone „naturalne skarpetki” i nie było mowy o tym by wytrzymali tej wodzie przez dłuższy czas ani by się w niej cali zanurzyli, bo jest zwyczajnie dla nas za gorąca. Karolina powiedziała nam, że Tunezyjczycy mają inną budowę skóry tzn. jest grubsza na dłoniach, stopach i generalnie bardziej wytrzymała i przystosowana do wysokich temperatur i dlatego mogą się bez przeszkód kąpać w tak gorącej wodzie. Zastanawiające jak ludzie w gruncie rzeczy tacy sami są wyposażeni jednak w inne organizmy przystosowane do warunków w jakich żyją. Cieszę się, że Karolina nas zabrała do źródeł i mogliśmy zobaczyć kawałek zwyczajnego życia tubylców a nie tylko atrakcje turystyczne, bo dzięki temu mogliśmy się dowiedzieć nowych ciekawych  dla mnie rzeczy. A wracając do gorących źródeł to te w Korbus są zlokalizowane nad samym Morzem Śródziemnym niemalże i dlatego woda w nim jest zawsze bardzo ciepła w tej miejscowości,  ma nawet do 25 stopni Celcjusza. Gdybyście byli w pobliżu warto się tam wybrać. My mieliśmy niestety za daleko. Ale na szczęście za to mieliśmy blisko do Douz do naszych wielbłądów i Sahary. Zanim do nich dojechaliśmy Karolina wytłumaczyła nam jak, że tak się wyrażę, dosiadać wielbłąda tak byśmy ani my ani on nie zmęczyli się jazdą czyli, że trzeba rozluźnić mięśnie od pasa w dół i siedzieć wyprostowanym. Potem poopowiadała nam jeszcze o wzroście,  rodzajach i wyścigach wielbłądów. W Tunezji spotkać można tylko te jednogarbne o wysokości od  ziemi do głowy dwa metry co robi niesamowite wrażenie. Wyższe o metr są tylko wyścigowe czego sobie nie umiem wyobrazić, bo już te zwyczajne są dla mnie ogromne. Opowiedziała nam też o charakterze zwierząt. O zalotach, które wyrażają się w… pluciu w kierunku obiektu zainteresowania, bywa, że staje się nim turysta ładnie pachnący. O tym, że te mało towarzyskie i agresywne zwierzaki, których jest bardzo niewiele noszą kagańce. O tym, że dokładnie tak jak do konia jeśli nam życie miłe nie wolno podchodzić do wielbłąda od tyłu. O tym, że są pieszczochami i lubią jak się je głaszcze po szyjach i za uszkiem i po główkach. O tym, że jeden wielbłąd może udźwignąć 500 kg. O tym, że na zwykłym wielbłądzie siada się za garbem a na wyścigowym przed. O tym, że jak wielbłąd uzupełnia swoje płyny po długim nie piciu nie ma takiej siły, która odciągnęła by go od źródła. Jak widzicie i w temacie zwierząt  Karolina ma ogromną wiedzę. Na dodatek opowiadała tak ciekawie, że już się nie mogliśmy doczekać spotkania z wielbłądkami. Na szczęście nie musieliśmy na nie długo czekać. Już na miejscu zanim się do nich wybraliśmy odpowiednio przygotowano nas do przejażdżki czytaj przebrano w coś w rodzaju lnianej pasiastej tuniki i zawiązano nam turbany na głowach. Mieliśmy z tym przebieraniem kupę śmiechu, bo w tych wdziankach wyglądaliśmy przekomicznie:) Sami zobaczcie jak nam z Polly w nich do twarzy.

  

Odpowiednio przygotowani poszliśmy do naszych zwierzątek. Muszę Wam w tym miejscu powiedzieć, że przed wyjazdem nasłuchałam się od różnych ludzi tylu bzdur na ich temat, że aż mnie dziw bierze skąd w ludziach taka fantazja. Mówiono mi miedzy innymi, że wielbłądy śmierdzą, plują, gryzą, że ich sierść jest szorstka i ostra i nogi zdziera do krwi, że trzeba koniecznie wziąć długie spodnie na przejażdżkę z tego powodu, że po niej mięśnie bolą tydzień i jazda jest ekstremalna – wszystko to kochani możecie w bajki włożyć. Wielbłądy są czyste, przyjazne, bardzo spokojne, nie dotyka się ich sierści nogami, bo pod siodłem mają koc sięgający brzucha i wcale nie jest ona szorstka, można spokojnie zabrać sobie na jazdę spodenki do kolana i nie ma żadnych dolegliwości jak się właściwie siedzi w czasie jazdy. Kiedy już do swoich podeszliśmy Karolina jak obiecała pokazała nam jak wsiadać na wielbłąda i potem przyszła kolej na nas. Wsiada się kochani dobrze, bo wielbłąd sobie leży kiedy my siadamy trochę można się przestraszyć  na początku jak wstaje, bo wysokość jest duża, ale później już to zupełnie nie wywołuje wrażenia. Nasze zwierzaki szły sobie w karawanie parami spokojnie spacerując  po zapierających dech przestrzeniach. Sahara jest po prostu zjawiskowa kochani. Nie ma drugiego takiego miejsca na ziemi. Mimo, że nie ma tam wiele poza mnóstwem piasku i gdzieniegdzie palmami to ten piasek konsystencji cukru pudru i jego lekkości o nietypowym kolorze, te usypane wiatrem wydmy, to zestawienie błękitu i złota przetkanego zielenią tworzy przestrzeń wyjątkowej urody.  Jest to jedno z najpiękniejszych miejsc, które dane mi było zobaczyć. Mówi się dużo o doświadczeniu pustyni rzadko o zobaczeniu pustyni i coś w tym jest kochani, że słowo zobaczyć zupełnie nie oddaje tego czym jest zetknięcie się z Saharą. Kiedy się godzinę jedzie i z grzbietu wielbłąda podziwia jej cud, to, że będąc w zasadzie niczym innym jak ogromnym pustkowiem jest też wszystkim i wszystko w sobie zawiera człowiek zdaje sobie sprawę ze swojego nic i swojego wszystko. Chłonie tajemnice Sahary a jednocześnie powierza jej swoje. Pamiętam, że dopadły mnie tam zupełnie nietypowe dla mnie myśli, które przeniosły mnie równie daleko w przeszłość jak wybiegły w przyszłość. Jest coś w pustce tej przestrzeni co pozwala zobaczyć to, co zazwyczaj przesłania nam zasłona dymna cywilizacji. Tu nie ma niczego, co odciągnęło by Cię od tego o czym myślisz, nic nie rozprasza Twojej uwagi. Jesteś tylko Ty i to, co Ciebie wypełnia. Nie ma lepszego miejsca by stanąć ze sobą naprzeciw niż Sahara. Tu zwyczajnie widzi się więcej, czuje się więcej i jest się bardziej niż gdzie indziej. Myślę, że właśnie dlatego mówi się, że pustyni się doświadcza. Myślę też, że nie wraca się z niej do końca tym samym człowiekiem nawet jeśli obcuje się  z nią tylko godzinę. Jestem w stanie zrozumieć  miłość do pustyni i do niej nienawiść. Jest miejscem, które obnaża prawdę a nie zawsze chcemy ją poznać i w nią uwierzyć. Prawda o nas samych jest często zbyt niewygodna by ją przyjąć. Moja prawda nie była dla mnie niczym nowym. Wiem jaka jest. Wiem, że jest, ale wolę do niej nie wracać mimo iż nie wypieram jej z umysłu. Zwyczajnie jeszcze nie czuję się na siłach by ją zmienić na inną. Przyjmuję to, co wiem o sobie ze smutkiem i wiem, że kiedyś przyjdzie czas na zmiany. Jednak póki co się na nie nie zanosi. Sahara jest jednym z tych niezwykłych miejsc gdzie można sobie przypomnieć kim się jest jeśli się zgubiło drogę do samego siebie. Myślę, że poza całą jej urodą i niesamowitością właśnie to czyni ją magiczną przestrzenią. Cieszę się, że mogłam jej doświadczyć, zabrać  jej część ze sobą w sobie i ze sobą w odrobinie zebranego rękami Polly piasku niepodobnego do żadnych nam znanych. Chciałabym móc kiedyś jeszcze tam wrócić przytulić wielbłąda, poczochrać jego afro na główce i zobaczyć jak mu przyjemnie kiedy się go drapie za uszkiem, ale też poczuć się tak jak tam się poczułam. Mam teraz kawałek pustyni w sobie, mój jedyny i wyjątkowy jak znamię, który przypomina mi to o czym nigdy nie mogę zapomnieć. Sahara stała się dla mnie bezcenna i mam nadzieję, że kiedyś i Wy będziecie mogli jej doświadczyć by stała się tak i dla Was. Z Douz wyruszyliśmy do Matmaty (więcej o niej TU) by zwiedzić oryginalny jaskiniowy dom berberyjski wykuty w skale. W samochodzie Karolina opowiadała nam o historii Berberów, którzy są rdzennymi mieszkańcami Afryki. Nigdy nie było im lekko. Cierpieli ogromne prześladowania w związku z tym, że byli Chrześcijanami. Represje były tak dotkliwe i tak wielu z nich zginęło za wiarę, że w końcu udało się prześladowcom zmusić ich do zmiany wyznania. Jednak też nie tak zupełnie do końca, bo u Berberów dwa wyznania – chrześcijaństwo i muzułmanizm jakby się wymieszały. Często można spotkać chrześcijański znak ryby wykuty w skale a na jej ciele widnieje cytat z Koranu. Jak widać Berberowie nie do końca zapomnieli religię, którą starano się z nich wyplenić. Mówiła nam  też o tym jak wygląda ich bardzo proste i skromne wręcz pierwotne życie. Swoje domy wykuwają w skale zawsze według tradycyjnego wzorca. Wchodzi się do nich tunelem, w którym zwykło się załatwiać interesy i witać gości. Tunel wieńczy dziedziniec nie zadaszony gdzie rodzina spędza ze sobą czas, spożywa posiłki i pracuje. Z niego można się dostać do kuchni i pokojów mieszkańców. Przy czym palenisko na którego ścianach piecze się chleb znajduje się na zewnątrz nie w domu, tak jak toaleta. Wodę do mycia zbierają z deszczówki budując jakby półki na skałach, które ją zatrzymują i odprowadzają do zbiornika. Wodę pitną czerpią ze studni głębinowych często położonych w znacznych odległościach od ich domów, nawet do pięciu kilometrów, którą do  nich znoszą. Często to zadanie należy do dzieci. Rodzina, która zaprosiła nas do swego domu byśmy mogli go obejrzeć miała ogromne szczęście, bo od studni dzieliło ją tylko jakieś pięćdziesiąt metrów. Żywią się bardzo skromnie generalnie głównym ich posiłkiem jest własnoręcznie wypiekany chleb, miód, daktyle, kasza kuskus i drób. Poza wodą piją jeszcze przepyszną słodką herbatę, którą nas poczęstowali. Nie jestem w stanie powiedzieć co to za mieszanka ale wydaje mi się jakby to było połączenie czarnej herbaty z jakimiś bliżej nieokreślonymi ziołami. Karolina powiedziała nam, że właśnie ta gorąca herbata sprawia, że Tunezyjczycy nawet przy najgorszych upałach się nie pocą i nie tracą wody z organizmów lepiej znosząc tak wysokie temperatury. Jadąc do Matmaty ma się wrażenie, że jest się na zupełnym pustkowiu i nie ma wokół nic. Niewielkie gaje palm daktylowych są rzadkim widokiem. Jak okiem sięgnąć tylko skały wszędzie o tym samym kolorze ciągnące się w każdym kierunku. Panuje tam prawdziwy krajobraz księżycowy. Na miejscu wita nas przemiła gospodyni

  

szczęśliwa ogromnie, że nas widzi (bo turyści zwykli zostawiać w berberyjskich domach niewielkie napiwki za możliwość ich zwiedzenia, a sytuacja tej rodziny jest jeszcze trudniejsza niż pozostałych z powodu ciężkiej choroby męża, który jest odpowiedzialny za jej utrzymanie) przywitała nas serdecznie. Karolina wybiera domy dla turystów  nie przypadkowo zabiera ich tam gdzie wie, że pomoc jest potrzebna a jednocześnie mieszkańcy są przyjaźni i w żaden sposób nie nachalni i można im zostawić pieniądze ale nie ma takiego wymogu. Niektórzy bowiem nie wpuszczą nikogo do środka zanim się nie zapłaci.  Rodzinie do której przyjechaliśmy pomaga  już długo nie tylko sprowadzając tam turystów, ale także zostawiając często swoje pieniądze. Kiedyś kupiła też misia dla dwu i pół rocznej córki naszej gospodyni, bo dzieci tam nie mają zabawek i ogromnie się wzruszyła jak zobaczyła jak dziecko się cieszy. Stwierdziła, że nigdy wcześniej ani później nie widziała takiej radości w oczach dziecka. Pomyślałam sobie wtedy o naszych dzieciach, które mają wszystko i często jest tak, że kolejny prezent ich wcale nie cieszy. Los jest jednak przewrotny dając jednym wszystko a drugim nic. Jednak mimo spartańskich warunków życia i trudnej sytuacji nasza gospodyni ma swoiste światło w oczach i tryska radością.  Kocha i jest kochana. Żyje prosto, ale jest szczęśliwa. Ma kochającego męża, zdrowe śliczne dziecko, przyjaciół i dom, który z dumą  nam pokazuje. Jest pięknie utrzymany w czystości, zadbany i bardzo kolorowy co uderza od razu w zestawieniu z pustką i mono kolorystyką krajobrazu na zewnątrz. Przebiera naszą młodą parę w tradycyjny ślubny strój berberyjski by mogli się poczuć jak prawdziwi Berberowie a my mamy przy tym zamieszaniu mnóstwo śmiechu tym bardziej, że kiedy już skończyła dzieło wyprowadziła ich na dziedziniec i ustawiła do zdjęcia tak by centralnie nad głową S. widać było wiszące rogi baranie o czym nie wiedział dopóki nie obejrzał zdjęcia:) Potem częstuje nas  pysznym chlebem swojej roboty i herbatą, która nam z Polly bardzo smakuje. 

  
Polly wypija jej cały dzbanuszek co widać na załączonym obrazku:)

 

 Kiedy gospodyni już nas posiliła pokazała nam jak powstał ten posiłek czyli zabrała nas w miejsce gdzie sama w kamiennym urządzeniu mieli ziarno na chleb. Z uśmiechem dała nam spróbować swojej „lekkiej” pracy.

  
 Przyznam szczerze, że mieląc ziarna zastanawiałam się ile czasu zajęło by mi zmielenie ich wystarczająco dużo na kromkę chleba skoro po minucie już bolała mnie ręka. Podziwiam tą kobietę za miłość do takiego życia i umiejętność przetrwania w takich warunkach. Kiedy już poznaliśmy odrobinę życia gospodyni dyskretnie usunęła się nam z pola widzenia i pozwoliła byśmy sami pooglądali jeszcze jej dom. Zostawiliśmy jej w podziękowaniu za gościnę trochę pieniędzy i pomarańcze dla dziecka, które zabraliśmy specjalnie z lunchu uprzedzeni przez Karolinę, że gospodarze się ucieszą z takiego podarku. Odjeżdżając z tego miejsca gdzie czas się zatrzymał dawno temu myślałam jak wiele w życiu człowieka zależy od tego gdzie się urodzi i w jakiej rodzinie. Ale także o tym, że Ci ludzie są od nas szczęśliwsi mimo, że nie mają tak naprawdę nic. A my mając niemalże wszystko nie jesteśmy w stanie być choć w połowie tak szczęśliwi jak ta kobieta. Naprawdę rzadko widuję u nas ludzi z takim światłem w oczach i radością. Chyba zgubiliśmy  się gdzieś  w naszym świecie rzeczy, pracy i pośpiechu skoro nie możemy odnaleźć w sobie tego światła i pozwolić mu przenikać do innych. Ta kobieta wydała mi się być bogatsza od nas wszystkich, bo potrafiła odnaleźć swoje szczęście i się nim cieszyć. Szkoda tylko, że nie umiała nam zdradzić swojego przepisu na to jak to zrobić. Myślę, że to co miałaby nam do powiedzenia było by cenniejsze od całego naszego wykształcenia i posiadanej wiedzy. Będę ciepło wspominać ją i jej dom. Wracając tam myślami zawsze przypomnę sobie jej oczy, ale także wtedy kiedy zobaczę, że gdzieś rzeczy stają się nadrzędną dla człowieka wartością. Z Matmaty wyruszamy do El Jem (więcej o nim TU i TU ) trzeciego co do wielkości amfiteatru na świecie. Karolina opowiada nam w drodze jego historię. Początkowo służył tylko do oglądania walk zwierząt jednak potem stał się sceną prawdziwych ludzkich rzezi. Ginęli tam Chrześcijanie pożerani przez zwierzęta (min. Berberowie), zabijali się wzajemnie gladiatorzy, a kiedy brakło i jednych i drugich mordowano tam zwyczajnych ludzi, którzy zbankrutowali. Nie sposób przeliczyć ofiar, które oddały tam swoje życie. Nie sposób przynajmniej dla mnie pojąć takiego ogromu okrucieństwa i PRZYJEMNOŚCI z oglądania takiego widowiska. Włos mi się na głowie jeży na myśl o takiej ilości przelanej krwi i szalejącym na widowni tłumie. Sam amfiteatr jest o wiele lepiej zachowany od rzymskiego Coloseum i lepiej zbudowany. Budowniczy nauczeni doświadczeniem z Rzymu najpierw wybudowali podziemia a potem resztę amfiteatru. Pewnie dlatego budowla jest tak dobrze zachowana mimo bogatej historii zniszczeń jaką ma za sobą.  Nie dziwi więc fakt, że to właśnie tu kręcono Gladiatora. Mimo iż Karolina uprzedziła nas w drodze, że El Jem jest wielki na miejscu zaskakuje mnie jego ogrom. Robi naprawdę niesamowite wrażenie. Wszystko w nim jest stworzone z rozmachem z jakim się wcześniej nigdzie nie spotkałam. Żaden z elementów budowli nie jest mały. Wszystko ma imponujące rozmiary i kształty. Chodząc po amfiteatrze człowiek czuje się jak mrówka wobec tej monumentalnej budowli. Nie sposób ogarnąć jej wzrokiem w całości z jednego miejsca i obejść w czasie krótszym niż czterdzieści minut. El Jem świetnie obrazuje kawałek potęgi rzymskiej i przemawia do wyobraźni. Nie trudno stojąc tam zobaczyć jej oczyma igrzyska. Zadziwiające, że  miejsce takich kaźni przetrwało taki szmat czasu  i jest teraz wykorzystywane zgoła inaczej niż w przeszłości wbrew swojemu pierwotnemu przeznaczeniu.  Dostało jakby swoje drugie życie. Nikt już tu nie traci życia ani o nie nie błaga nie dokonuje się tu przelew krwi na skalę masową. Dziś El Jem jest miejscem spotkań kulturalnych. Odbywają się tu niesamowite ze względu na klimat i akustykę koncerty z udziałem tysięcy widzów a sceny żywcem wyjęte z koszmaru odeszły w cień. Nigdy nie przestanie mnie zadziwiać drugie zastosowanie przedmiotów. Zastanawiam się czy gdyby u nas stała taka budowla to pozwolono by na to by ją wtórnie wykorzystywać czy przez wzgląd na pamięć ofiar nie pozostawiono by jej do zwiedzania jedynie jako świadka historii. Tu znów mnie zastanawia podejście do śmierci i odmienna jej kultura w naszych dwóch światach. Z jednej strony rozumiem,  że marnotrawstwem jest nie wykorzystywać niesamowitych warunków akustycznych obiektu a z drugiej jakoś mnie nie przekonuje takie jego wykorzystanie, bo chodząc jego korytarzami czuję ten ogrom cierpienia jaki tu miał miejsce i pozostaje to w sprzeczności z moim przeżywaniem magii muzyki. Chyba bym się na koncert tam jednak nie wybrała. Ale zwiedzenie samego miejsca polecam bo przenosi w czasie jak za pomocą czarodziejskiej różdżki i uzmysławia skalę przedsięwzięcia jakim były igrzyska. Z El Jem wracamy już prosto do hotelu do naszej cudownej wanny, pokoju pozbawionego robactwa, korytarzy gekonów i cudownych łóżek w słonecznym przewietrzonym miejscu:)
c.d.n.

3 czerwca 2010
Afrykańska opowieść część VI

Celem kolejnej naszej wyprawy są Tunis, Kartagina i Sidi Bou Said. wybieramy się tam z Sahel Voyages. Mimo, że nie spełniamy wymaganej liczby sześciu osób na wycieczkę udaje się Karolinie ją dla nas zorganizować bez dodatkowych kosztów. Jej pomoc okazuje się nieoceniona po raz kolejny przy naszym odkrywaniu Tunezji. Zjawia się z równie niezawodnym Mounirem o wyznaczonej godzinie przed hotelem i oboje zabierają nas kolejny raz za zasłonę innego świata. Najpierw jedziemy do Tunisu (o nim encyklopedycznie - miasto założone jeszcze przez Fenicjan, od ok. VII w. p.n.e. we władaniu Kartaginy. Zniszczone przez Rzymian w 146 r. p.n.e., w rękach Arabów od roku670. W wieku XVI Tunis dostał się pod panowanie Turków, zaś od Turków w roku 1881 miasto przejęli Francuzi .  W 1956r. Tunezja uzyskała niepodległość, Habib Bourgiba został jej pierwszym prezydentem, a Tunis stolicą.)  Miasto słynie z wielu zabytków, malowniczych uliczek, pałaców, placów targowych, grobowców, meczetów w tym sławnego Zitouna z IX wieku i Mediny najstarszej części miasta wpisanej na listę światowego dziedzictwa UNESCO już w 1984 roku. W drodze Karolina opowiada nam o stolicy, która okazuje się wielkim liberalnym jak na warunki tunezyjskie miastem. Nie spotyka się już tu wielu kobiet o zasłoniętych twarzach. Mieszkańcy nie różnią się wiele ubiorem od nas. Architektura sprzed tysięcy lat spotyka się tu z bardzo nowoczesnymi budynkami i słynnym zegarem stojącym na rondzie przy alei Habib Bourgiba przypominającym mi londyńskiego Big Bena. Jadąc jego zatłoczonymi ulicami myślałam sobie, że wcale nie różni się wiele o innych europejskich miast a jednak ma w sobie coś ujmującego. Chyba ten efekt wyjątkowego miejsca i klimatu zapewnia miastu właśnie wymieszanie przeszłości z teraźniejszością tworzące dobre i zarazem ciekawe połączenie. Poznawanie miasta rozpoczynamy od zwiedzenia Katedry świętego Wincentego, gdzie papież Jan Paweł II odprawił swego czasu Mszę Świętą. Katedra nie przypomina żadnej z naszych rodzimych. Nie spotka się tu przepychu, gotycko barokowego pomieszania stylów a skromne i piękne wnętrze o niesamowitym klimacie. Tworzy go widok pięknych malowideł w kopule ołtarza, witraże, wizerunki świętych wykonane z mozaiki i ściany przepełnione tabliczkami wotywnymi w wielu językach. W półmroku rzędów ławek ustawionych na marmurowej posadzce i w ciszy, która tam panuje mimo sąsiedztwa ruchliwej ulicy można usiąść i spokojnie się pomodlić znajdując kawałek przychylnej katolikowi przestrzeni w centrum islamskiego miasta. Niezwykłe jest to jak w jego przestrzeni wszystko ze sobą współistnieje tworząc harmonię i nowoczesność i tradycja i liberalizm i obecność różnych religii. Z katedry ruszamy do sławnej liczącej tysiąc lat Mediny, która z miejsca nas zauracza swoją urodą. Ta perełka islamskiej architektury sieci wąskich, ciasnych i przeróżnie zdobionych uliczek i budynków przenosi nas w czasie do dalekiej przeszłości. Nie sposób tam nie popaść w zachwyt przyglądając się rzemiosłu Tunezyjczyków, strojom, w tym ślubnym, wykuwanym czy wyszywanym obrazom, galanterii skórzanej we wszystkich możliwych kolorach, flakonom perfum, ceramice i obrazach. Nie możliwością jest przejść obojętnie obok wszystkich oferowanych artykułów spożywczych, zarówno półproduktów wielokolorowych przypraw, oliwy czy kasz jak i gotowych dań przede wszystkim malowniczych słodyczy ale też i innych cudów jak zupełnie inna kawa czy herbata albo potrawy z mięs. Mogłabym tam chodzić godzinami chłonąc atmosferę i ciesząc oczy. Zdecydowanie też mogłabym się zgubić w ogromie zaplątanych, poprzeplatanych i bardzo do siebie podobnych miejscami  uliczek tworzących labirynt Mediny. Stała się dla mnie symbolem miejsca gdzie czas się zatrzymał w tym lepszym piękniejszym świecie pełnym smaków, zapachów, niesamowitych barw i sztuki rękodzieła. Wychodząc z tego niezwykłego miejsca uderzył mnie kontrast nowoczesnej ulicy przede mną i wejścia do świata magii za mną. Myślę, że to też jeden z uroków tego miasta, że można w jego granicach się przenosić w czasie kiedy się zechce pokonując realnie niewielkie odległości. Spacerując po jego ulicach przyglądając się ludziom i budynkom w tym pięknemu zabytkowemu teatrowi pomyślałam sobie, że w tym miejscu prawie nie czuć różnic kulturowych miedzy Tunezyjczykami a Europejczykami. Tu udało się im połączyć wszystkie dobrodziejstwa obu światów. Trzynastowieczny marokański podróżnik Abu Abdallah Mohammed ibn Mohammed ibn Ali ibn Ahmed ibn Masoud ibn Hajj al-Abdarial-Hihi (tak wiem zabójcze imię i nazwisko:) napisał  w wolnym tłumaczeniu o Tunisie tak: „ Przybyliśmy do Tunisu, przedmiotu wszystkich naszych nadziei, gdzie skupiają się płomienie każdego spojrzenia, spotykają się podróżnicy wschodu i zachodu. To tu spotykają się floty i karawany. Tu znajdziesz wszystko czego człowiek mógłby pożądać/pragnąć. Chcesz podróżować lądem? Tu są nieskończone zastępy kompanów do podróży. Wolisz podróżować morzem? Tu są łodzie płynące w każdym kierunku. Tunis jest koroną w której każdy klejnot to dzielnica, jego przedmieścia są jak ogrody stale odświeżane bryzą. Jeśli przyjdziesz do ich źródeł - ugaszą Twoje pragnienie, wyleczą Cię z problemów. Jego ogrody jak panny młode, których wartość opisano w wielu księgach (Oryginał cytatu: „ We arrived at Tunis, object of all our hopes, focus of the flame of every gaze, rendezvous of travellers from East and West. This is where fleets and caravans come to meet. Here you will find everything a man could desire. You want to go by land? Here are endless companions for your journey. You prefer the sea? Here are boats for every direction. Tunis is a crown whose every jewel is a district, its suburbs are like a flower-garden constantly refreshed by the breeze. If you come to her watering-places, she will quench your thirst; if you fall back on her resources, she will cure your problems; her gardens are like brides, her worth is written in many books.) Od tego czasu kiedy je oglądał miasto przeszło wiele przeobrażeń a mimo tego nie straciło nic ze swojego charakteru o którym pisał. Zgadzam się w pełni z jego słowami. Z centrum Tunisu wybraliśmy się do Muzeum Bardo (przejść jego korytarzami możecie TU )
Jest to najsłynniejsze narodowe muzeum Tunezji gdzie znajdują się min. unikatowe na skalę światową kolekcje mozaik rzymskich.  Od kilku lat jest w remoncie jednak mimo to nadal jego część jest udostępniona do zwiedzania. Gdybyśmy chcieli zobaczyć całość zanim się rozpoczął zwiedzanie zajęło by nam cały dzień. W związku z remontem nigdy nie można być do końca pewnym co się zobaczy konkretnego dnia i które eksponaty już zostały przeniesione do konserwacji i czy nadal jeszcze są jakieś ekspozycje udostępnione zwiedzającym. Dlatego kiedy szukałam dla Was filmu na You Tube by Was zabrać wirtualnie do środka standardem było, że niemal każdy pokazywał inną cześć muzeum. Wybrałam film, który jak dla mnie pokazuje najwięcej chociaż nie zabiera Was do sal które my zwiedziliśmy, bo nie ma na nim sali ze złotym sufitem ani sali z ekspozycją antycznych mebli i przedmiotów codziennego użytku ani sali z wystawą starożytnej biżuterii - te odnajdziecie w moim albumie. Muzeum znajduje się w wielkim i przepięknym pałacu będącym doskonałym tłem dla eksponatów. Można tu zobaczyć ogromne mozaiki niektóre lepiej zachowane niektóre gorzej ale wszystkie robiące duże wrażenie zważywszy na trudność ich wykonania. Otóż moi kochani by powstała taka mozaika szukano różnych odcieni kamieni i z nich tworzono obraz, co było żmudnym zajęciem wymagającym niesamowitego oka do kolorów, precyzji i talentu do układania realnych kształtów z miliona części. Nie wiem jak Wam ale mnie się wydawało, że kamienie do mozaik barwiono samodzielnie dopasowując do obrazu a tymczasem było odwrotnie to obraz dopasowywano do kamieni o różnych naturalnych barwach. Nie sądzę by dziś ktoś się porwał na zrobienie mozaiki metodą starożytną zwyczajnie z tego powodu, że jest to szalenie trudne zadanie. Myślę, że twórcy mozaik zwyczajnie musieli kochać to, co robią, bo w przeciwnym razie nie byli by w stanie podołać takiej ogromnej precyzyjnej pracy wymagającej do tego jeszcze zmysłu estetycznego i wrażliwości na piękno. Poza arcydziełami mozaik mogliśmy zobaczyć jeszcze rzeźby i ich fragmenty robiące wrażenie rozmiarami i precyzją ich wykonania. Najbardziej rozbawiła nas rzeźba Sikający Herkules przedstawiająca dokładnie to o czym mówi jej nazwa:) Udało nam się też trafić na wystawę starożytnej biżuterii, nie powiem robi wrażenie zwłaszcza na dwóch takich sroczkach jak my  z Polly. Obejrzałyśmy też nagrobne stelle i maski pogrzebowe z którymi wiąże się jak dla mnie porażająca historia składania ofiar z dzieci. Dlaczego porażająca pomijając fakt, że to właśnie z maleńkich dzieci składano ofiary ano dlatego, że tych ofiar były uwaga tysiące. W samej Kartaginie francuscy archeolodzy amatorzy w 1921 r., odkopując na wschód od stacji kolejowej (obecna rue Hannibal), nagrobną stelę wkrótce odkryli ogromne cmentarzysko - tofet, czyli miejsce palenia. Odkopano tu 20tys. glinianych urn z prochami dzieci pochowanych między IV a II w. p.n.e. Naukowcy uważali, że złożono je w ofierze bogowi Baalowi Hammonowi i jego małżonce Tanit. Dziś jednak wielu historyków uważa, że historię o paleniu żywcem noworodków wymyślili Rzymianie, by przedstawić Kartagińczyków jako barbarzyńców i morderców. Tymczasem istnieje podejrzenie, że w ofierze składano dzieci już umarłe (np. urodzone martwe), zaś ceremonia była częścią ich pochówku. Jednak wszystko to są przypuszczenia badaczy a jak było naprawdę nie wiemy. Faktem jest tylko to, że na przestrzeni czasu mnóstwo ofiar składało się właśnie z dzieci. Ze słów Karoliny i jej poszukiwań wiedzy w tym temacie nie wynikało by składanie ofiar było  wymysłem Rzymian. Dotarła nawet do  takich legend, które mówiły, że ofiary z dzieci były miłe bogom i np. przed bitwą składano 300 dzieci w ofierze za jej powodzenie. Jak dla mnie szok. Przy tym jak się okazuje nie były to tylko dzieci danej społeczności ale np. jeńcy wojenni. Poza tym ofiary z dzieci były też rodzajem aborcji i naturalnej redukcji zbyt rozrastającej się społeczności. Takiemu dziecku oddanemu w ofierze stawiano stellę nagrobną ze znakiem bogini Tanit i chowano je w urnie wraz z przedmiotami do niego należącymi i maskami przy czym nie były to odlewy twarzy dzieci a maski przedstawiające dziwne grymasy zastygłe w formie. Mimo usilnych poszukiwań Karolinie nie udało się dowiedzieć co oznaczały i dlaczego dzieci chowano wraz z nimi. Niektórych tajemnic rdzenna ludność nie odkrywa nikomu. Szczerze mówiąc historia tych ofiar zupełnie nie mieści mi się w głowie. Nie umiem sobie wyobrazić życia w społeczności dającej przyzwolenie na dzieciobójstwo ogólnie i na dzieciobójstwo w jakiejkolwiek intencji. Dobrze, że dane nam było urodzić się jednak w zupełnie innych czasach. Z muzeum wyruszamy do Kartaginy (więcej o niej TU ) kiedyś potężnego państwa dziś przedmieścia Tunisu zamieszkanego przez najbogatszych Tunezyjczyków (łącznie z prezydentem, który ma tu swój pałac), którzy mają tu swoje wille w niedalekim sąsiedztwie jej ruin. Według legendy Kartaginę założyła królowa Dydona w 814 r. p.n.e. Jednak zdaniem naukowców była to postać historyczna Elissa, siostra króla Pigmaliona, który zamordował jej męża Acharbasa, prawowitego władcę Tyru(dzisiejszego Libanu), by zasiąść na tronie. W obawie o swoje życie Elissa uciekła z rodzinnego miasta z zaufanymi ludźmi by po długiej tułaczce trafić do północnej Afryki. Zamieszkujący te tereny Numidyjczycy zaoferowali jej „hojnie” tyle ziemi na założenie osady ile zdoła przykryć skórą byka. Przebiegła kobieta pocięła więc skórę w wąskie paski i oplotła nimi całe wzgórze w przepięknej okolicy. Chcąc nie chcąc Numidyjczycy musieli dotrzymać słowa i oddać jej ten teren. Wzgórze od tego wydarzenia zostało nazwane wzgórzem Byrsabyrsa z łaciny oznacza skóra – i stało się zalążkiem Katr Hadaszt czyli Nowego Miasta. Dziś na wzgórzu stoją jedynie katedra świętego Ludwika, który zmarł tu na dżumę, obecne zdesakralizowana (czyli pozbawiona symboli religijnych i nie używana do celów sakralnych) stanowiąca centrum kulturalne, Muzeum Kartaginy, którego część eksponatów stoi pod gołym niebem wśród cyprysów i eukaliptusów i niezbyt okazałe ruiny miejsca założenia Kartaginy. Za to widok na zatokę i panoramę Tunisu zapiera dech w piersiach. Nie ma chyba lepszego punktu widokowego. Zwiedzanie zaczynamy od spaceru między eksponatami muzeum, ruinami i obserwacji cudnej okolicy. Potem wchodzimy do Muzeum Kartaginy gdzie naszym oczom ukazują się kolejne mozaiki, ceramika, biżuteria, monety, cała gama przedmiotów codziennego użytku i rzeźby o imponujących rozmiarach w tym głowa pozostałość prawdopodobnie jakiegoś posągu o wymiarach wzrost Polly razy trzy. Eksponaty dają mi wyobrażenie o pięknie i rozmachu z jakim budowano miasto i o dbałości o szczegóły w każdej dziedzinie jego życia. Ze wzgórza udajemy się do  Term Antoniusza Piusa najlepiej zachowanego fragmentu Kartaginy. Termy zbudowano nad samym morzem w połowie II w. plasowały się na trzecim miejscu co do wielkości w całym imperium rzymskim niestety dziś pozostały po nich tylko imponujące ruiny. Termy zrównali z ziemią Wandalowie w439 r., a kamień, który po nich pozostał, wykorzystali Arabowie podczas budowania Tunisu (w tym okolicznych willi). Mimo iż dane jest nam patrzeć jedynie na ruiny fundamentów budowli to i tak ich ogrom i obszar robi naprawdę niesamowite wrażenie. Jedyna ocalała stojąca kolumna mierzy 15 m wysokości i waży uwaga 80 t. Środek frigidarium (czyli jedno z pomieszczeń, gdzie znajdował się basen z zimną wodą)  z ośmioma kolosalnymi filarami miał wymiary 22 na 42 m. co daje wyobrażenie o wielkości całego obiektu. Pozostałe tam duże fragmenty wykonanych w marmurze inskrypcji pozwalają wyobrazić sobie wystrój wnętrza, które musiało być przepiękne. Gdyby nie ludzka ręka nie powstało by nic równie pięknego i imponującego i gdyby nie ludzka ręka pewnie przetrwało by do dziś i sprawiło, że Termy były by częściej odwiedzane niż rzymskie Colosseum. Zawsze jak patrzę na ruiny czegoś pięknego zwyczajnie po ludzku mi żal, że nie przetrwało. Nie przetrwało, bo często jako ludzie jesteśmy zbyt mali nawet wobec dzieł własnych rąk. Dalej nie zaprzestaliśmy wojen i zniszczeń, dalej nie umiemy rozwiązywać konfliktów w cywilizowany sposób i nadal prawo silniejszego ma rację bytu w naszym świecie. Zastanawiam się czy kiedyś dorośniemy na tyle by nasz świat wyglądał inaczej i by to, co piękne mogło cieszyć wszystkie pokolenia nie tylko kilka i… chyba nie chcę znać odpowiedzi na to pytanie. Z Kartaginy wyruszamy do Sidi Bou Said biało błękitnego miasteczka artystów. Kiedyś mieszkał tu Abou Said ibn Khalef ibn Yahia Ettamini el Beji i to jemu miejscowość zawdzięcza swoją nazwę. Wcześniej nazywała się Jabal el-Menar. Sidi jest uważane za najpiękniejsze miasteczko na całym lazurowym wybrzeżu Morza Śródziemnego. Ma bardzo malownicze położenie, bo usytuowane jest na wzniesieniu górującym nad niewielkim portem i wygląda tak jakby spoglądało swoim biało-niebieskim okiem z grzywą z bujnej tu roślinności i kwiatów na zatokę. Nie można się nie zachwycić jego pięknymi uliczkami wypełnionymi artystami sprzedającymi swoje dzieła w tym przepiękne akwarele, architekturą, pnącymi się niemal wszędzie kwitnącymi krzewami i roślinami, białymi domkami z niebieskimi okiennicami i drzwiami. Panuje tam niesamowity klimat. Wszystko wokół jest tak pełne uroku, że aż się chce chwycić nie tylko za aparat ale złapać kartkę papieru i namalować szkic cudów nie ufając możliwościom techniki w oddaniu czegoś tak niepowtarzalnego. Odwiedzamy tu Muzeum Domu Arabskiego gdzie dane jest nam zajrzeć za zasłonę zwykłego codziennego życia. Muzeum jest bardzo dobrze pomyślane to znaczy, że w ogóle nie wygląda na muzeum no może tylko w miejscach gdzie stoją manekiny mieszkańców. Ma się wrażenie, że zwyczajnie wpadło się z wizytą do czyjegoś jak dla nas egzotycznego domu i chodzi się po nim odwiedzając kolejne pokoje by w końcu usiąść na herbatkę, która nas tam poczęstowano. Wystrój wnętrz zrobił na mnie duże wrażenie swoją odmiennością, urokiem i zwyczajnym pięknem prostoty. Pokój modlitwy zaciekawił a szczególnie instrukcja mycia przed modlitwą oprawiona w ramki, sposób wyznaczenia kierunku modlitwy w stronę mekki za pomocą wykutego jakby okienka i wyhaftowane miejsca do modlitwy dla każdego członka rodziny. Stwierdziłam, że absolutnie chcę mieć u siebie w domu taki taras na dachu z fontanną i taką uroczą kuchnię i taki dziedziniec z kwitnącą roślinnością w środku. Miejsce jest po prostu cudne. Dowiedzieliśmy się też tak w ramach ciekawostki po co Tunezyjczycy zamieszczają na drzwiach tyle kołatek. Otóż kochani ta największa jest przeznaczona dla pana domu i jego goście nią stukają, ta średnia przeznaczona jest dla pani domu i jej goście nią kołaczą, a te najmniejsze są dla dzieci. Tym sposobem po rodzaju dźwięku każdy wie kto stoi pod drzwiami bez wizjera. Mało tego kiedy kołacze jakaś koleżanka mąż nie otworzy jak jest sam i vive versa kiedy kołacze mężczyzna a pani domu jest sama drzwi pozostaną zamknięte. Niezły patent prawda?




Zauroczeni Sidi po opuszczeniu muzeum spacerowaliśmy jeszcze długo jego ulicami podziwiając piękno architektury i widoki by potem wrócić do naszego jeppa wysiąść przed hotelem i rozstać się do następnego razu w Tunezji, jak mówiliśmy, z Karoliną i Mounirem.


 8 czerwca 2010
Tunezja oczami Eris – podsumowanie

Myślę sobie, że tak długo i tak szczegółowo opisywałam mój urlop, bo nie chciałam się rozstać z moimi wspomnieniami. Lubiłam do nich wracać myślą, przeglądać zdjęcia z uśmiechem i przypominać sobie rzeczy, które chciałam Wam opowiedzieć. Afryka zapadła mi w serce tak bardzo, że nie chciałam jej od razu porzucić na rzecz mojej codzienności. Jeszcze na ten miesiąc duchowo byłam jedną nogą tam a jedną tu. Dziś kiedy już opisałam wszystko czym chciałam się z Wami podzielić wiem, że nie musiałam tego robić by zapamiętać, co przeżyłam. Mam tunezyjską ziemię w sercu a ono niczego nie zapomina. Wystarczy zamknąć oczy by zaprowadziło w znajome miejsca. Wiem, że nie każdy umie spojrzeć na ten kraj moimi oczyma. Wiem, że każdy widzi co innego patrząc w to samo miejsce. Czy chcemy czy nie chcemy dzieli nas granica subiektywnego postrzegania zbudowana z własnego światopoglądu, doświadczeń, wrażliwości. By poznać, polubić a nawet pokochać miejsce też trzeba się otworzyć. Trzeba chcieć wyjść poza hotel, poza ciasne ramy typowo europejskiego myślenia, poza towarzystwo swoich przyjaciół, poza swoje nawyki i przyzwyczajenia. Trzeba uruchomić zmysły – słuchać, dotykać, smakować i przeżywać. Nie każdy człowiek jest do tego zdolny. Niektórzy jadą na urlop by go przespać. Chciałabym by każdy mógł chociaż chwilę prawdziwie zmysłowo odebrać to, co jest mu dane. By mógł odebrać inny świat w niego wchodząc a nie przez niego przechodząc tylko na niego zerkając. A nade wszystko chciałabym bardzo byśmy nie zabijali dziś w sobie tak często tego dziecka, które żyje w nas, które każe nam  wąchać kwiaty, chlapać się wodą w basenie, skakać przez fale, uśmiechać się do słońca, zachwycać się światem i kochać ludzi takimi jakimi są. Brakuje mi dziś u ludzi wewnętrznego światła i radości spotykanych w oczach każdego dziecka. Jego obecność jest potrzebna by żyć pełniej i prawdziwiej. Pomaga odkrywać przed nami inne  światy w pełni. Jeśli kiedyś wybierzecie się gdziekolwiek dalej koniecznie zabierzcie je ze sobą. A wybierając się do Tunezji pamiętajcie, że:
- trzeba wypełnić wizę w samolocie, obie części dla własnego bezpieczeństwa
-  innego świata nie zobaczycie nad basenem a wycieczki są warte swojej ceny, szczególnie te organizowane nie przez rezydentów
- ubezpieczenie podczas wyjazdu obejmuje nasz cały pobyt na miejscu  w tym wycieczki i to wszystkie a nie tylko organizowane przez rezydentów
- jeśli chcecie jeść coś na mieście wybierajcie te miejsca gdzie jedzą tubylcy, oni wiedzą gdzie dobrze i zdrowo karmią
- targowanie się jest ulubionym sportem Tunezyjczyków i cena zawsze będzie na bazarze zawyżona, nawet czterokrotnie, jeśli się nie lubicie targować zróbcie sobie zakupy w sklepie samoobsługowym tam ceny są ustalone i nie zawyżone
 - otwartość Tunezyjczyków i ich nieśmiertelne  helloł wypływają z życzliwości i ich kultury handlu weźcie na to poprawkę zanim będziecie chcieli komuś przyłożyć przed setnym razem odpowiedzenia na nie lub zignorowania zaczepki
- jeśli chcecie się zaopatrzyć w skórzaną rzecz najlepiej sprawdza się czy jest autentyczna za pomocą zapalniczki, prawdziwa skóra się nie pali, także jak ją wyciągniecie i sprzedawca zacznie krzyczeć podarujcie sobie zakup
- jeśli źle znosicie wysokie temperatury i tłumy szczerze odradzam Afrykę w sezonie po prostu się ugotujecie i zadepczecie przy atrakcjach turystycznych
- opalając się należy posmarować dokładnie każdy milimetr ciała no chyba, że chcecie wyglądać jak salamandra plamiasta (ja spaliłam sobie podbicie stóp i uszy, bo nie przyszło mi do głowy by je posmarować:)
- w Tunezji woda z kranu jest chlorowana i przyda się na pewno dobry balsam do ciała i odżywka do włosów poza  środkami pielęgnującymi skórę po opalaniu (polecam kosmetyki po opalaniu Lirene)
- to jest jednak inny świat i inna kultura, którą należy uszanować  bikini ze stringami, spódniczki mini, bluzeczki na ramiączkach i dekolty do pępka odpadają
- jeśli komuś wpadniecie w oko, a nie ma opcji by tak się nie stało, nie zadziała żaden sposób europejski by się go pozbyć (typu mam chłopaka, jestem rozwiedziona, mam dziecko, nie jesteś w moim typie itp.) i trzeba użyć całej dyplomacji jaką się ma by mieć spokój albo mówić, że  mówicie tylko po polsku, ale i to nie zawsze zadziała
- drobne nic nie znaczące u nas gesty tam znaczą bardzo wiele – jeśli bierzesz kwiatka od kogoś ze sobą do pokoju to dajesz mu nadzieję na coś więcej, jeśli idziesz z kimś na kawę to znaczy, że wcześniej poszłaś z nim do łóżka i naprawdę nie ważne, że tak nie było, bo nikt w to nie uwierzy, dlatego trzeba być bardzo ostrożnym w kontaktach z tamtejszą płcią przeciwną i najlepiej starać się ignorować na tyle ile się da i zawsze być stanowczym
- nie ma większej bzdury niż ta, że Arabowie wolą blondynki, brunetki mają tu takie wzięcie, że czasem przydał by się kij do odpędzania;)
- warto zabrać ze sobą własny ręcznik przydaje się na wyjazdach i na basenie
- przed włączeniem klimatyzacji warto sprawdzić czy nie jest włączona na grzanie
- warto brać udział w  animacjach, bo poznaje się super ludzi i nowe gry świetnie się bawiąc
- bez okularów słonecznych nie da się nic zobaczyć na słońcu więc trzeba je koniecznie zabrać
- warto zabrać ze sobą kartę kredytową w razie nieprzewidzianych wypadków typu choroba, wypadek czy islandzkie wulkany
- wyroby rzemieślnicze są w Tunezji naprawdę wysokiej jakości  tak jak i oliwa z oliwek i deski  do krojenia z drzewa oliwnego i warto je kupić (porcelanę polecam zabrać do bagażu podręcznego)
- nie ma co się obawiać mówić po angielsku nawet jak się słabo zna język, bo miejscowi go cudnie kaleczą i nie zwracają absolutnie uwagi na błędy:)
- dobrze zabrać ze sobą dużą kartę pamięci do aparatu, bo jest co fotografować:)
- Tunezja jest krajem przyjaznym dla dzieci i spokojnie można tam je zabrać ze sobą, jest sporo dla nich atrakcji i na pewno się nie będą nudziły, mają też w hotelu tzw. mini klub gdzie można maluchy na jakiś czas zostawić pod opieką przemiłych opiekunek
- trzeba patrzeć w obie strony zanim się przejdzie przez ulicę nawet jak się stoi na jednokierunkowej Tunezyjczycy są najgorszymi kierowcami jakich znam i przepisy drogowe nawet te podstawowe zapewniające bezpieczeństwo są dla nich jedynie SUGESTIĄ
I to by było na tyle z tego co mi przyszło do głowy. Mam nadzieję, że moje opowieści zachęciły Was do tego by się wybrać do Afryki i zobaczyć na własne oczy wszystko o czym pisałam i poznać zupełnie inny, ale za to fascynujący i piękny świat. Ja zawsze będę nosić jego kawałek w sobie i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś przejdę tym samym brzegiem morza zbierając tunezyjskie muszelki.



12 czerwca 2010
7 lat

Kiedy zaczynałam pisać swój blog przedstawiłam Wam TU w opowieści  mojego kota Tigera. Nie opowiedziałam Wam jednak jego historii dlatego pomyślałam sobie, że zrobię to dziś przy okazji jego siódmych urodzin. Tak kochani Tiguś kończy dziś siedem lat ludzkich czyli na kocie jest  już emerytem:) Niezmiennie jednak jego obecność w naszym domu nas cieszy i kochamy go z każdym dniem bardziej. Tigera znalazła nasza znajoma pod śmietnikiem całego mokrego i ledwo żywego. Okazało się, że ktoś go topił i myślał, że już nie żyje więc wyrzucił go do śmietnika skąd się biedak wyczołgał na karton leżący przed nim. Nie wiem jak tego dokonał bo kontener był duży a on miał niewiele sił widać jednak wola życia jakoś pomogła mu się wydostać. Nie muszę chyba mówić, że wyglądał jak kupka nieszczęścia czym ujął za serce naszą znajomą, która uwielbiała koty. Zabrała go do domu gdzie wykąpała go z błota, bo był cały umorusany i wysuszyła suszarką do włosów. Wiedziała, że nie będzie go mogła go zatrzymać, bo w domu miała już trzy kociaki a i dokarmiała dzikich ze dwanaście jednak nie mogła przejść obojętnie wobec cierpienia zwierzęcia. Postanowiła go przygarnąć i oddać w dobre ręce. Te dobre ręce okazały się należeć do mojej średniej siostry, której przywiozła kotka by go pokazać i spytać czy go nie przygarnie. Oczywiście jak tylko go zobaczyła z miejsca się zakochała i nie chciała już oddać. Jednak był pewien problem mieliśmy już w domu kotkę mojej najstarszej siostry a Tiguś był stu procentowym mężczyzną a hodowli nie chcieliśmy zakładać  i nie było łatwo przekonać mamę by się zgodziła  na drugiego kota. Jednak oficjalnie po długich namowach, liście zobowiązań poczynionych przez średnią i przyrzeczeniach, że się zajmie wszystkim łącznie z kastracją jak przyjdzie na to pora mama się ugięła a nieoficjalnie też się zakochała:) Tiger początkowo wyglądał jak mały Gremlin i nie był podobny do żadnej znanej nam rasy kociej

  
 

po odpchleniu, a pcheł miał więcej niż włosów, długo spał ( o ile pamiętam coś koło sześciu godzin jednym ciągiem, wcześniej bestie nie dawały mu odpocząć) i wyglądał przeuroczo

 


później zwiedzał mieszkanie i wchodził dosłownie wszędzie w pozostawiony na chwilę przy podlewaniu pusty kwietnik

 


w stojący na podłodze w kuchni kubek (pamiętam, że spał tam w najlepsze kiedy my szukaliśmy go po całym mieszkaniu i niepokoiliśmy się czy czasem przez przypadek ktoś go nie wypuścił na zewnątrz)

  


a potem wszedł w długi proces nawiązywania przyjaźni z zastaną  u nas w domu kotką, która nie była wcale łagodna a raczej miała charakterek pitt-bulla:) Całe dwa tygodnie fukała na niego i pacała go jak chciał podejść udawała, że go nie widzi a jednocześnie nie spuszczała go z oka by jednego dnia z zaskoczenia założyć mu Nelsona przewrócić na plecki i wylizać od czubka noska po czubek ogona uznając za przyjaciela i obiekt opieki:) I tak pod naszą ludzko kocią opieką Tiger wyrósł i zmężniał. Znajomi mówią, że przypomina koty rasy Maine Coon ale ja skłaniam się bardziej ku norweskiemu kotu leśnemu jednak to jakiego gatunku naprawdę nie ma dla mnie znaczenia ważne, że jest:)


 



Rozstał się ze swoją przyjaciółką kiedy siostra się wyprowadziła, ale długo nie był samotny, bo wkrótce zjawił się w naszym domu Borys i zyskał w jej miejsce brata a ze swoją starą przyjaciółką czasem się dziś jeszcze odwiedzają. Mimo, że jest już dorosłym kotem nadal kocha wchodzić w małe pudełka np. po butach Eris

 



bawić się papierkami

 



wylegiwać na moich nogach

 


wąchać moje buty i na nich leżeć

 


 
wylegiwać się wszędzie a zwłaszcza na słońcu.

 




 
Zupełnie nie wiem kiedy minęło te siedem lat. Dla mnie to było jakby wczoraj kiedy był jeszcze malutki. Kocham te sześć kilo żywej wagi ogromnie i nie potrafię już sobie przypomnieć czasu kiedy go nie było, mam wrażenie, że był  z nami od zawsze. Co rano jak wstaję standardowo go głaszczę na dzień dobry i po drodze do łazienki gadam do niego, najpierw mu wsypię jedzenie i wyczyszczę kuwetę zanim do niej dojdę, wiadomo kot  na pierwszym miejscu i tak od siedmiu lat jest ze mną każdego dnia. Ze mną  je, ogląda telewizję, siedzi albo leży na fotelu,  bawi się i mnie rozbawia  a nawet czuwa nade mną jak biorę prysznic leżąc na dywaniku zanim nie wyjdę:) Jest przekochany, przecudnie miękki i puchowy i stoicko spokojny. Nie wyobrażam sobie lepszego zwierzęcego towarzysza. Oczywiście dziś będzie przeze mnie rozpieszczany maksymalnie zrobię mu wyjątek od reguły w jego diecie i dostanie jedzenie jakiego mu nie wolno i witaminki, które uwielbia i standardowo będę go tulić co chwilę z radości, że po prostu jest.

15 czerwca 2010
Lenka

Jak już jesteśmy przy kocich tematach to aż wstyd się przyznać, ale od maja ubiegłego roku mieszka z nami także Lenka a ja nie miałam kiedy o niej napisać. Pomyślałam więc, że wmyśl zasady lepiej późno niż wcale przedstawię Wam ją dziś:) Lenkę i jej siostrzyczkę jak stali czytacze  już się zapewne domyślają znalazła moja średnia siostra. Standardowo też obie były chore. Zabrała je więc siebie do domu a potem do weterynarza. Obie były maleńkie, obie miały chore oczy i obie nie bardzo chciały i umiały jeść. Z czasem się nauczyły pić mleko, a potem jeść kocie mięsko w galaretce. Jednak cały czas był problem z ich oczkami, bo siostra nie mogła z powodu pracy trzy razy w ciągu dnia jeździć by je im smarować i zakraplać. Standardowo więc zrobiła oczy kota ze Shreka w stronę moją i mamy i spytała czy przygarniemy koty na czas kiedy znajdzie im domy. Chyba nie muszę wspominać, że dwa już u siebie mieliśmy i jak dla nas cztery to było czyste szaleństwo, ale jak wiadomo miękkie jesteśmy to się w końcu zgodziłyśmy. Oczywiście nasze kociaki nie bardzo pragnęły towarzystwa zwłaszcza Borys, który był bardzo zazdrosny więc trzymałyśmy maluchy w jednym z pokoi zamknięte. I tak jak siostra Lenki nazwana Julą szybko doszła do siebie tak Lenka chorowała jeszcze bardzo długo nie tylko na oczka ale i na problemy żołądkowe mając nieustanne biegunki po każdym rodzaju jedzenia i jakąś nieokreśloną chorobę, która powodowała wysoką u niej temperaturę tak, że parzyła w ręce. Wszystko u niej następowało stopniowo najpierw oczy potem brzuszek potem to choróbsko i czas jej pobytu u nas stale się przedłużał. Mało tego Lenka jest typowo neurotycznym kotem, wiecie taki Monk w kociej skórze na dodatek podszyty tchórzem. A tak z polskiego na nasze nie jest towarzyską przylepą, chowa się jak ktoś obcy przychodzi i nie wyjdzie dopóki sobie nie pójdzie. Nie ruszy żadnego innego jedzenia poza jednym typem karmy po który mnie choruje (w końcu go odkryliśmy uff) można jej rzucić łososia i przejdzie obok niego obojętnie. Nie można jej przestawiać miski, bo nie będzie jeść, niemożna jej zamieniać stron jedzenia i wody muszą stać po określonych. Nie można przy niej robić też wielu innych rzeczy. Kiedy przyszło zaprzyjaźnione małżeństwo wybrać sobie kotka Lenka nawet nie wyszła z kanapy i jej nie zobaczyło. Siłą rzeczy więc przygarnęło Julę, która jest absolutną przylepą i duszą towarzystwa i uwiodła ich z miejsca i żyje z nimi jak pączek w maśle a może nawet lepiej:) A Lenka? Lenka się do nas przywiązała. Była z nami długo, znaliśmy ją praktycznie od pierwszego miesiąca życia i pielęgnowaliśmy we wszystkich jej chorobach więc traktowała nas jak swoją rodzinę. No i tu powstał problem, bo my nie mogliśmy jej zatrzymać. Borys jej nie zaakceptował mimo długiego pobytu u nas delikatnie mówiąc nie dawał jej żyć jak ją wypuszczaliśmy. Dlatego nadal szukaliśmy jej domu martwiąc się czy ktoś pokocha ją tak jak my i zaakceptuje taką jaką jest. Niestety takich ludzi jest niewielu i takich którzy chcą większego kota też, a Lenka miała już prawie pół roku, kiedy była całkiem zdrowa. No i właśnie wtedy zachorował i umarł nam Borys i jednocześnie znalazła się starsza Pani, która chciała przygarnąć Lenkę. No i miałyśmy z mamą rozdarte serce z jednej strony borykałyśmy się ze stratą, która do dziś nas boli a z drugiej staliśmy przed kolejną i dylematem czy Lenka się zaaklimatyzuje u kogoś innego i czy staruszka sobie da z nią radę. Gryzłyśmy się z decyzją dobre dwa tygodnie i postanowiłyśmy w końcu zatrzymać Lenkę. Po części z czystego egoizmu za bardzo ją pokochałyśmy by oddać, po części ze zdrowego rozsądku mówiącego, że nie ma takiej opcji by kot przebywający tak długo z nami gdzieś  indziej się przyjął tym bardziej z takim charakterem i po części z myślą o starszej Pani, która pewnie liczyła na kotka do rozpuszczania i pieszczot czytaj przeciwieństwa Lenki, która daje się dotykać tak naprawdę tylko mnie i mamie i tylko do nas przychodzi by ją wygłaskać. Dlatego daliśmy starszej Pani innego kotka, którego znalazła w tym czasie owkors moja średnia siostra i jest u niej do dziś przeszczęśliwy a Lenka została u nas i żyje w błogiej harmonii z Tigerem dalej mając swój świat i ukrywając się przed obcymi. Taki finał ma jej historia a oto i ona we własnej osobie:)
Kiedy była mała wyglądała tak:

 
 siedząc na kolanach u cioci Polly, która nas odwiedziła w miesiąc po jej znalezieniu:)


Potem urosła 



 

 
 

Lubi wylegiwać się  za piecem zimą





na moich nogach o każdej porze roku;)




 i z braciszkiem w mamy łóżku.





Lubi też markowe telefony;)





szpiegostwo pod kątem zawartości szuflady Eris

  



i wchodzić w miejsca w których nikt by jej nie znalazł jak np. w koszyk po święconym:)




Ot cała Lena, której nie da się nie kochać:)

21 czerwca 2010
Misz masz

Wkurzyłam się. Chociaż może to za delikatne słowo bardziej by pasował swojski jego odpowiednik powszechnie znany. Miałam wczoraj ochotę rzucić monitorem o ścianę kiedy po setnej próbie nie udało mi się zalogować na bloga. Bardzo rzadko mi się ten stan zdarza a jednak Onet skutecznie mnie wyprowadza od miesięcy z równowagi i miarka się przebrała. Nic tu nie działa jak trzeba już o wiele za długo. Co chcę Wam coś opublikować/pokazać/przekazać to inny problem. Dla własnego zdrowia psychicznego nie mogę być z Onetem za długo sam na sam. Zanim naprawią kolejną usterkę deaktualizuje się to co chciałam Wam powiedzieć i tak się męczę cały tydzień nie mogąc być z Wami w kontakcie. Normalnie szlag mnie trafia. Cud, że udało mi się zalogować dziś i opublikować tą notkę.
Poza tym aktualnie w pracy mamy  cud rozmnożenia. Co myślę, że wyszliśmy na prostą to znów tonę w kolejnych zadaniach. Momentami czuję się jak ten chomik w kołowrotku – niby dobrze a jednak można popaść w amok. W piątek postanowiłam się wieczorem położyć na przysłowiową chwilę, bo mi percepcja spadła do zera i obudziłam się w ciuchach o piątej nad ranem… zastanawiam się czy to jeszcze zmęczenie materiału czy już wyczerpanie. Kocham swoją pracę ale chętnie oddałabym ją chociaż na dobę w dobre ręce.
Mało tego Eriskowo przeżywa ostatnio oblężenie  niezapowiedzianych gości. Co zdążę usiąść po pracy i obiad zjeść słyszę domofon albo dzwonek do drzwi. Moje serce się cieszy z widoku kochanych twarzy ale ciało odmawia posłuszeństwa tym bardziej, że wizyty przeciągają się do późnego wieczora co nie sprzyja ani snowi ani rannemu wstawaniu.
Apropos jak już jesteśmy przy snach to śni mi się ostatnio zmysłowo. Nie, nie standardowo coś z mojej przeszłości. Śni mi się życie, którego nie było. A jednak ze mną w roli głównej. Oglądam, nie to złe słowo, dotykam w trój wymiarze  codziennego życia razem swojego i mężczyzny bez twarzy. Plastyka i realność poszczególnych scen mojego snu sprawia, że budzę się skołowana. Błądząc rano po mieszkaniu przy porannych czynnościach nieustannie od bagatela trzech dni kartkuję swoje wspomnienia upewniając się, że to co przed chwilą to był tylko sen. To jajeczkowanie czy już czas na psychoterapię? Zna ktoś dobrego terapeutę? Przysięgam, że jak mi się znów coś w tym stylu pod rząd przyśni uznam, że mój próg nienormalności przekroczył swoją normę.
Wracając na ziemię oczywiście z początkiem sezonu truskawkowego jem truskawki pod każdą postacią a często tylko truskawki, bo jak mi gorąco jeść mi się nie chce. Nie wiem jak u Was ale u mnie raz mamy upały a raz ochłodzenia i deszcz. Jak nas dopada ta pierwsza opcja generalnie jestem nie do życia. W pracy mamy 32 stopnie a w domu nie lepiej. Ratuje mnie wtedy moje ulubione upalne danie, którym jeszcze się z Wami nie zdążyłam podzielić więc pomyślałam, że dziś najlepsza na to pora. A co Wam będę żałować;) E voila:

Chłodnik truskawkowy

Składniki:
1 kg. truskawek
1l mleka
2 szkl. wody
2 serki homogenizowane
2 łyżki mąki ziemniaczanej
szczypta cynamonu
2 opakowania cukru waniliowego
4 łyżki cukru
szczypta soli

Wykonanie:
Z umytych i obranych truskawek odłożyć część do dekoracji. Zagotować mleko. Dodać do niego rozmieszaną w wodzie mąkę ziemniaczaną i dokładnie wymieszać. Odstawić do przestudzenia. Przestudzone połączyć z truskawkami, serkami homogenizowanymi, cukrem, cukrem waniliowym, cynamonem i solą. Zmiksować, odstawić do lodówki do schłodzenia.  Przed podaniem do każdej porcji wkładamy kilka całych lub przekrojonych na pół truskawek. Można podawać z biszkoptami i maślanymi herbatnikami.
Smacznego:)

To by było na tyle z wieści z mojego świata. Jak widać w moim życiu jak na karuzeli a zapowiadają się jeszcze zmiany, ale o tym już następnym razem. Lecę teraz do Was licząc, że łaskawość Onetu obejmie dziś też możliwość komentowania a nie tylko opublikowania tej notki. Trzymajcie się chłodno/ciepło w zależności od Waszej temperatury za oknem
Eris

27 czerwca 2010
Onetowi już podziękujemy

Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że wygodniejsze jest znane. Każda zmiana powoduje stres i bardzo często unikamy czegoś dużo lepszego, chroniąc się przed stresem właśnie.

Jestem obecna w sieci niemalże cztery i pół roku. Od samego początku tu na Onetowym portalu. Wiele już tu przeszłam i wiele mnie spotkało. Ile się nawalczyłam z szablonem, grafiką i czcionkami tylko ja wiem. Ile było problemów technicznych ze strony Onetu wszyscy wiemy. Jednak niestety mam tą przypadłość, że wierne ze mnie zwierzę i przymykałam oczy na usterki blisko dwa lata przez wzgląd na dobre czasy kiedy to Onet szanował swoich klientów służył dobrą i fachową pomocą a blogowanie tu nie sprawiało żadnych problemów. Liczyłam, że usterki zostaną naprawione i będzie lepiej niż było. Tak wiem naiwna jestem. Jednak nie aż tak by nie zauważyć, że jest coraz gorzej i gorzej a widoków na poprawę nie ma żadnych. Jakoś bym przeżyła te szaleństwa techniczne z szablonem, przełknęłabym też to, że nie da się na chwilę obecną stworzyć blogowego albumu, strawiła to, że z komentarzami regularnie co jakiś czas jest problem, ale niemożliwości zalogowania się i publikacji już nie zdzierżę. Moja cierpliwość do Onetu się wyczerpała. To jest mój ostatni post w tym miejscu. Nie zamierzam tu zostać tylko ze względu na przyzwyczajenie i oswojenie z tą przestrzenią. Nie chodzi się w niewygodnych butach tylko się je zmienia. Myśl o przeprowadzce kiełkowała we mnie już długo jednak wprowadzać ją w czyn zaczęłam miesiąc temu. Przejrzałam możliwości wielu sieciowych miejsc, poczytałam sobie opinie internautów i sama próbowałam jak technicznie wygląda blogowanie gdzie indziej. Efektem tych działań był wybór Bloggera jako miejsca dla mojego Domu. Nauczona latami złych doświadczeń z Onetem nie chcąc stracić tekstów, które już napisałam, przeniosłam  swoje archiwum w nowe miejsce. Nie usunę tego bloga, jeśli kiedyś tu wejdziecie i pokaże Wam się sławny napis: Blog o danym adresie nie istnieje to nie będzie to moja sprawka. Za bardzo żal mi Waszych komentarzy by usunąć je w eter a nie mam ani czasu ani możliwości ich skopiowania. Będę się tu logować wymagane raz na pół roku jak łaskawca Onet mi na to pozwoli i się  bardziej nie posypie by to moje pierwsze sieciowe miejsce nie zniknęło chociaż wiem, że nie ma na to gwarancji. Póki co w nowym miejscu czuję się dobrze. Cały czas poznaję jego możliwości i co chwilę odkrywam coś nowego co mi się tam podoba. Najbardziej chyba mnie cieszy, że nie ma tam żadnych reklam i nic nikogo nie atakuje ani dźwiękiem ani obrazem. Technicznie wszystko póki co jest dla mnie zrozumiałe i co najważniejsze DZIAŁA jak należy. Długo się wahałam czy dokonać tej zmiany jednak dziś wiem, że dokonałam słusznej decyzji i wierzę, że ta przeprowadzka wyjdzie mi na dobre a zwłaszcza moim nerwom. W nowym miejscu mam możliwość ustawienia ograniczonego dostępu do tego, co piszę. Znaczy to, że mogę ustawić blokadę wejścia na bloga hasłem. Przyznam się szczerze, że rozważałam taką opcję. Głównie ze względu na kradzież moich tekstów jaka miała miejsce w niedalekiej przeszłości oraz na to, że większość moich czytelników jest dla mnie anonimowa i gdyby nie statystyki nigdy bym się nie dowiedziała, że są. Dziwne to uczucie, żeby nie powiedzieć niemiłe, że o tym co jest często dla mnie najważniejsze czytają ludzie, których w ogóle nie znam. Blokada wykluczyła by kontynuowanie takiego stanu rzeczy. Zwyczajnie trzeba było by mi dać się poznać by móc wejść do Domu moich myśli. Nie powiem kusząca to perspektywa chociażby ze względu za swojską babską ciekawość. Jednak zdecydowałam, że mój blog nadal będzie dostępny dla wszystkich i nie zamknę go jedynie na wybranych czytelników. Jeśli ktoś nie chce mnie poznać i dać mi się poznać to jego strata. Blokadę wprowadzę być może na niektóre teksty zbyt osobiste by czytali je nieznajomi, bo taką możliwość też mam. Zostało mi jeszcze kilka rzeczy do zrobienia nim zaproszę Was w  nowe miejsce jednak nie każę Wam długo czekać na jego adres. Pojawi się tu w ramce nad tym postem 1 lipca tak by mój pobyt tu zamykał się w granicach czasowych z dokładnością do pół roku. Nadszedł czas by pożegnać stare i wejść w nowe oczywiście razem z Wami :)