30 października 2011

Z wizytą u przyjaciół czyli z centralnego południa na wschód i z powrotem na zachód


Jak już wspominałam od dawna wybierałam się do moich przyjaciół z południowego wschodu ( bliskich okolic Kantadeski, którą gdybym miała więcej czasu  bym na pewno odwiedziła:) Niestety okolice te choć bardzo malownicze są źle skomunikowane z północą czytaj nie ma tam połączenia kolejowego a PKS jedzie z Krakowa w godzinach nie zbliżonych do przyjazdów pociągów. Dlatego też każdorazowa wyprawa w te strony to szmat drogi do Krakowa gdzie trzeba przenocować i potem przejechać jeszcze trzy cztery godziny w zależności od warunków drogowych by być na miejscu. Stąd tak rzadkie ku mojemu ubolewaniu wizyty w tamtych stronach. Wstyd się przyznać ale ostatni raz byłam u moich przyjaciół kilka lat temu. Przez ten czas zdążyli się dwa razy przeprowadzić, kupić mieszkanie i dorobić się upragnionego potomka a raczej potomkini:) Stęskniłam się za nimi bardzo i cieszyłam się, że się zobaczymy (w międzyczasie oczywiście się widywaliśmy ale to oni odwiedzali mnie) i nagadamy na żywo, bo z reguły mamy tą przyjemność jedynie telefonicznie. Dlatego ucieszona dopisującą pogodą śmigałam z walizą na dworzec PKS na autobus. Po drodze udało mi się kupić jesienny bukiet gratulacyjny dla młodej mamy i uzyskałam zapewnienie pana z kwiaciarni, że dotrwa do kresu mojej podróży a raczej ją przetrwa:) Oczywiście kurs PKS sprawdziłam w Internecie i osobiście przyjaciele mi sprawdzili, że takie coś jedzie, bo wiecie jak to z komunikacją polską bywa. Standardowo też nie obyło się bez przygód, bo stanowisko mojego autobusu zajął inny spóźniony i się obtrąbili panowie poirytowani obaj, mało tego żaden nie odjechał planowo i walizy sami musieliśmy sobie spakować bo kierowca był nimi średnio zainteresowany, żeby nie powiedzieć wcale. Do tego po drodze mieliśmy okazje przekonać się, że Polska jak zwykle w budowie i nabrać jeszcze więcej spóźnienia przez remonty dróg. Czyli jak widać spóźnienia to nie tylko domena PKP. Jednak tu przynajmniej nie ma powodów do narzekania na komfort jazdy. Zdecydowanie wolę pod tym względem klimatyzowany PKS z radiem w tle od PKP. W końcu udało mi się późnym popołudniem dojechać do Młodych Rodziców. Do ich nowego M dotarłam już bez przeszkód i opóźnień. Wyściskaliśmy się wzajemnie na powitanie, zrzuciłam z siebie walizę i podróżny kurz i oczywiście od razu poczułam się jak w domu. Zwyczajnie nie było innej opcji:) Znamy się już tyle lat, że czujemy się w swoim towarzystwie niezmiennie dobrze i zupełnie swobodnie. Pięknie urządzili swoje gniazdko (mają nawet bordowe akcenty tak przeze mnie lubiane;) i kącik maleństwa. Miałam to szczęście, być trzecią osobą której było dane zobaczyć ich kilkudniowe słoneczko zwane pieszczotliwie tygryskiem:) Maleńka jest wprost przeurocza i nie mogłam się na nią napatrzeć a z przyjaciółmi nagadać. Siedzieliśmy sobie we trójkę z dzielną mamą, która dała radę bagatela 17 godzinom porodu i szczęśliwym tatą rozmawiając o wszystkim. Dzieciątko jest oczywiście super grzeczne tylko je i słodko śpi. Dobrze tak posiedzieć sobie razem i napatrzeć na ich szczęście, człowiekowi zaraz wraca wiara w dobrą miłość. Tak kochani jak się widzi udany związek, prawdziwe partnerstwo gdzie mąż tak samo aktywnie się włącza w obowiązki domowe: gotowanie, zakupy, sprzątanie i opiekę nad dzieckiem to tak jakoś lżej się robi człowiekowi na duszy i jest spokojny nie tylko o tych troje ale i o to, że jeszcze są dobre małżeństwa. Odwiedzili nas jeszcze siostra mojej przyjaciółki z mężem i z maleństwem własnym już trzymiesięcznym i mama przyjaciela i było nam razem sympatycznie i wesoło tym bardziej, że z nimi też strasznie długo się nie widziałam a także ich bardzo lubię i cenię. I tak nam strasznie szybko to półtorej dnia razem uciekło, że odjeżdżając czułam niedosyt. Zdecydowanie za rzadko się widujemy. Niestety taką mam pracę i taka dzieli nas odległość, że ciężko będzie to zmienić tym bardziej, że teraz pewnie nieprędko wyruszą na północ. Dobrze, że chociaż mamy telefony i udaje się nam być w kontakcie. Cieszę się, że chociaż na krótko udało mi się do nich wpaść i przekonać się, że pewne rzeczy są niezmienne tak jak nasza przyjaźń, to, że zawsze mamy o czym porozmawiać i nadal nas wiele łączy. Prosto od nich wyruszyłam do Polly i Lu. No chyba nie sądziliście, że będąc na południu ich nie odwiedzę, prawda? :) I tu znów dana mi była podróż PKS tyle, że dwa razy dłuższa niż z Krakowa. I wiecie co ta podróż niewiele się różniła od podróży PKP niestety.  Tu już mogłam zapomnieć o klimatyzacji, kierowca był co najmniej dziwny i nie dość, że jak jego poprzednik także się nie zainteresował naszymi walizami (u nas na północy nie ma takiej opcji by kierowca nie otworzył bagażników i nie spakował podróżnych przed odjazdem) to jeszcze całą drogę dziwnie jechał nie zrobił postoju tam gdzie miał a w innym miejscu i na koniec nie dość, że się zgubił w małej miejscowości i w ogóle nie trafił na przystanek gdzie miał się zatrzymać (szczęściem nikt z pasażerów tam nie wysiadał, współczuję tym, co mieli nadzieję wsiąść) nawet prowadzony przez kogoś z centrali przez telefon to jeszcze utknął w korkach już u celu i w efekcie spóźnił się bagatela 40 min. Przez co Polly, która wyszła po mnie punktualnie musiała się niestety na mnie naczekać. Długo mnie tak żadna podróż nie wkurzyła. Siedem godzin bez klimatyzacji w jednej pozycji w zatłoczonym autobusie to już dosyć a jak się doda do tego bezsensowne stanie w korkach przy robotach drogowych i głupotę kierowcy wynoszącą razem 40 min. cennego czasu, to to już zwyczajnie za wiele. Tym bardziej, że ten idiota zabrał w Krakowie na gapę swojego kolegę, który przesiedział sobie resztę drogi na fotelu pilota i głośno z nim rozmawiał co miałam nieszczęście słyszeć siedząc z przodu. Długo dwóch takich irytujących typów nie musiałam słuchać. Poziom dojrzałości rozmowy straszny. Żałowałam, że nie zabrałam słuchawek do telefonu. Normalnie nie mogłam się doczekać kiedy wysiądę. Całe szczęście w końcu dojechaliśmy i bez problemu znalazłam Polly i po ochach i achach i wyściskaniu się na powitanie ruszyłyśmy do PoLuśkowego gniazdka. Nie muszę chyba mówić, że całą drogę gadałyśmy jak najęte? :) Na miejscu Pollka oprowadziła mnie po swoim nowym domu. Mieszkanie jest dużo większe niż Polluskowo i ma zupełnie inny układ i przepływ dźwięku jak coś się mówi z pokoju to w kuchni nie słychać co mnie zdziwiło:) PoLuśkowie pięknie się urządzili. Widać w każdym miejscu, że jest to ich wspólna przestrzeń:) Jest tam tak samo przytulnie jak w Polluśkowie tak więc nic dziwnego, że niemal z miejsca poczułam się tam jak w domu:) Po otrzepaniu się z podróżnego kurzu i otrzymaniu przydziału pokoju – całego tylko dla mnie:) - Polly uwaga zrobiła obiad;) Mało tego był pyszny i we troje przeżyliśmy jego konsumpcję;) Co prawda Lusiek zjadł później, bo jak przyjechałam był jeszcze w pracy, ale zawsze:) Standardowo też nieustannie gadałyśmy i robiąc obiad i jedząc i towarzysząc w jedzeniu Lu:) Niestety przez obsuwę mojego PKS-u, i poważny wypadek, który spowodował obsuwę Lu, który utknął w korku 200 m. od domu i żartował przez telefon, że mamy mu przynieść obiad do auta musieliśmy przesunąć nasze spotkanie z Mleczkami i Mareczkiem. Głupio nam było z tego powodu, bo i tak umówiliśmy się na dosyć późną porę, no ale niestety siła wyższa. Kiedy Lu tkwił w korku my przygotowałyśmy się do wyjścia i jak tylko wszedł szybko zjadł obiad i pognaliśmy do Mleczków, którzy już na nas czekali z utęsknieniem;) Z trafieniem pod właściwy adres nie mieliśmy problemu gorzej już z dziwnym działaniem windy i znalezieniem właściwych drzwi. Nie wiem jak u Was ale u nas nie ma czegoś takiego jak winda zatrzymująca się na półpiętrze. Jak to mówią człowiek uczy się całe życie:) A drzwi nowego gniazdka Mleczków ciężko nam było znaleźć, bo w korytarzu ktoś sobie chyba przywłaszczył żarówkę. Koniec końców dotarliśmy jak widać z nami zawsze muszą być przygody:) Wyściskaliśmy się na powitanie i od razu zgarnął nas Marek do swojego pokoju czytaj królestwa Buzza Astrala, którego jest chyba najwierniejszym fanem:) Ma z jego wizerunkiem firanki, obrazki na ścianach, pasek dzielący tapetę i… kapcie:) Nic więc dziwnego, że ucieszył się z wyklejanki z Buzzem, którą od nas dostał:) Jak już pokazał nam swój pokój pozwolił rodzicom by pokazali nam resztę nowego mieszkania z pięknym widokiem  z okna w salonie. Mleczkowie cudnie się urządzili i nie został już u nich ślad po remoncie. I oczywiście jak się domyślacie jak tylko zasiedliśmy przy kawce i przepysznym cieście śliwkowym zaczęliśmy gadać, a Mareczek rozbrajał z Polly wyklejankę. Długo się nie widzieliśmy więc i nagadać się nie mogliśmy a czas mijał nam błyskawicznie. Junior jak uporał się z książeczką czarował nas wszystkich jak widać na załączonym obrazku:)



I tak nam niespostrzeżenie nadeszła pora kolacji na którą kochani Mleczkowie przygotowali prawdziwą ucztę:) Żeby Wam smaka narobić powiem, że były pieczarki zapiekane z serem i jajka na twardo z pysznym kremem z nóżek od owych pieczarek w miejscu żółtek a do tego sałatka i mnóstwo innych pyszności. Prawdziwie sułtańska wieczerza:) Oczywiście nie pojechaliśmy po kolacji do  domu za dobrze nam było u Mleczków:) Gadaliśmy sobie dalej a w międzyczasie wujek Lu poszedł uspać Mareczka bajką oczywiście o strażakach i oczywiście obowiązkowo musiał ją czytać w strażackim hełmie na głowie:) A my w tym czasie oblaliśmy nowe mieszkanko



białym winem i… dalej gadaliśmy:) dopiero jak pora zrobiła się bardzo nieprzyzwoita zrobiliśmy sobie z dziewczynami pożegnalną fotkę 



i opuściliśmy Mleczkowo w którym czuliśmy się jak w domu. Żal mi było się z nimi zegnać, bo jak zwykle pewnie się szybko nie zobaczymy. Dopiero w samochodzie zaczęłam czuć zmęczenie przemierzonymi kilometrami i po powrocie  do PoLuśkowa szybko odpadłam zasypiając snem kamiennym. Rano obudziłyśmy się z Polly mniej więcej o tej samej porze i jak zawsze urządziłyśmy sobie poranne pogaduchy jeszcze w piżamach w łóżku:) Lusiek w tym czasie przygotował nam pyszne śniadanko. Lubię właśnie takie dni bez pośpiechu z porannym słońcem w oknach przyjaciółmi i żartami od rana. Nie mieliśmy jakichś szczególnych planów na ten dzień więc Lu zaproponował byśmy odwiedzili miejsce o którym rozmawialiśmy, bo jeszcze w nim nie byłam. I tak zebraliśmy się po śniadaniu na małą wycieczkę. Jak nietrudno się domyślić miejsce było niezwykłe i od razu zauroczyło mnie swoją magią. Odkryliśmy tam zupełnie przypadkiem nowo otwarte muzeum, które odwiedziliśmy z ciekawością. Była tam wystawa przedmiotów, rzeźby i malarstwa powiązanego z tym miejscem i ciekawa multimedialna prezentacja fotografii z odległego czasu jego powstawania. Sporo się było można z tych wystaw dowiedzieć i cieszę się, że mieliśmy okazję tam zajrzeć. Potem spacerowaliśmy sobie  i podziwialiśmy  architekturę przy pięknej pogodzie kiedy to Polly postanowiła zrobić mały powrót do przeszłości i wspiąć się na pobliski trzepak. Jak się domyślacie widok  był z cyklu tych bezcennych :D Co tu dużo mówić podejść było kilka co jedno to śmieszniejsze, brzuchy nas rozbolały i popłakaliśmy się ze śmiechu:) Tego się po prostu nie da opisać. Jednak jedno Polly trzeba przyznać nie poddała się i wspięła się w końcu na trzepak swoją własną techniką:) Potem w świetnych humorach pojechaliśmy do Pubu Lu, który miałam okazję zobaczyć na kilka dni przed jego zamknięciem. Muszę Wam powiedzieć, że było to bardzo fajne miejsce z bardzo dobrą lokalizacją  i fajnie przez niego urządzone min. z podziwu godną kolekcją piwa do wyboru i jak widać lubiane przez bywalców, bo  nawet o dosyć wczesnej porze co chwilę ktoś przychodził. Usiadłyśmy się z Polly w słonecznym ogródku na piwko wiśniowe i pogaduchy kiedy Lu załatwiał swoje sprawy. Niedługo potem dołączyła do nas jej mama która akurat zrobiła kurs w nasze strony rowerem na pobliską wystawę kwiatów. Miło było i ją zobaczyć po długim czasie i pogadać sobie. Mama Polly to taki dusza człowiek, który zna mnóstwo fajnych zabawnych historii:) Posiedziałyśmy sobie we trójkę i nie wiadomo kiedy nadszedł czas na nas. Mama Polly odjechała już a my wyruszyliśmy do ulubionej restauracji meksykańskiej PoLusków na obiad. Muszę się przyznać, że jedną z niewielu rzeczy, których nie znoszę jest fasola, jadam tylko żółtą i szparagową a wszystkie czerwone, Jaś, czy drobne po prostu mnie odrzucają. Z tego powodu do tej pory omijałam meksykańskie restauracje szerokim łukiem bo wiem, że jednym z głównych składników kuchni meksykańskiej jest właśnie fasola. Jednak ku mojemu zdziwieniu są też dania meksykańskie bez tego składnika i są naprawdę bardzo smaczne o czym się miałam okazję przekonać. W oczekiwaniu na danie główne zamówiliśmy jedno z nich na przystawkę o dźwięcznej nazwie Quesadilla. Pyszności:) Polecam spróbować, tak jak i nasze z Polly danie główne czimi/jimi czanga (wybacz Polly nie zapamiętałam dokładnie). Oczywiście jedzenie poza tym, że było przepyszne było też bardzo sycące i nie było szans byśmy dojadły z Polly swoje porcje do końca. Godne polecenia było też serwowane tam Mojito piłam je już wiele razy ale to pobiło wszystkie na głowę. Jednym słowem kochani prawdziwa uczta:) Lu zamówił sobie jeszcze banany zapiekane z lodami i powiem Wam, że deser wyglądał super. Nie wiedziałam, że w Meksyku robią takie specjały. I pewnie nigdy ich nie spróbuję bo nie ma szans bym po daniu głównym zmieściła deser :D No chyba, że wybiorę się kiedyś do meksykańskiej restauracji tylko na kawę i deser :) Po obiedzie wróciliśmy do PoLuśkowa i jak zwykle nie mogliśmy się nagadać. Potem pooglądaliśmy sobie jeszcze kilka rzeczy pośmialiśmy i nikomu nie przeszła przez głowę nawet myśl o kolacji;) Niestety późnym wieczorem przyszła już na mnie pora by się spakować, bo bladym świtem ruszałam z powrotem na północ. I tak z samego rana uściskałam Polly i Lu na pożegnanie i wsiadłam do pociągu tęskniąc już za drzwiami za nimi. Tym razem już pociąg nie był taki luksusowy ale przynajmniej czysty i towarzystwo miałam miłe choć jak zwykle dotarłam spóźniona. Przywitał mnie znajomy chłód i perspektywa budzika o 5.15 rano następnego dnia. Jednak żadna z tych rzeczy nie była mi straszna bo wróciłam z całym bagażem pozytywnych ciepłych wspomnień i naładowanymi bateriami.

THE END
 
 

16 października 2011

Miłość, która się nie da wytłumaczyć - Kraków cz V


Odebrałam Katrin punktualnie i jak się zapewne domyślacie już od początku nie mogłyśmy się nagadać. Jako, że prawdziwe czarownice działają na kofeinę swoje kroki skierowałyśmy najpierw do Karmy po kawę na wynos. I (tu uwaga Nikka fragment specjalnie dla Ciebie:) przy tej wizycie miałyśmy sposobność trafić na sławnego barmana-baristę.  Lekko zaspany ale jak zwykle ujmująco przyjazny i miły dla gości chwilkę z nami nawet porozmawiał i ewidentnie przysłuchiwał się naszej rozmowie kiedy robił dla nas kawę:) Jak jest przystojny niestety Wam nie pokażę bo zabrakło nam Pijanej na podorędziu by zabawiła się w paparazzi. Nie powiem ma coś w sobie takie skrzyżowanie chłopięcego uroku z dojrzałością ubrane we fryzurę Barta Simpsona i obdarzone irlandzkim typem urody. Przyciąga do siebie damską część klienteli jeśli nie urokiem osobistym to prezencją:) Czy jest w moim typie? Nie. Jednak nie można mu odmówić osobowości i tego, że robi świetną kawę. Raczyłyśmy się nią z Katrin po drodze nad Wisłę gdzie to przy niej zreanimowałyśmy całkowicie organizmy i ruszyłyśmy na Podgórze  które Katrin chciała mi pokazać, bo jeszcze nigdy nie widziałam tej dzielnicy Krakowa. Po drodze minęłyśmy sławny most zakochanych  Dlaczego się tak nazywa? Otóż z tej przyczyny, że na jego barierkach zakochani wieszają przeróżne kłódki ze swoimi inicjałami często w sercach z datą na symbol wiecznej miłości. Jest tych kłódek i kłódeczek całe mnóstwo. Są zupełnie zwyczajne i proste, są bardzo wyszukane i takie, które wyszły spod ręki profesjonalnego grawera. Kiedy się na nie patrzy automatycznie się człowiek uśmiecha. Tu nie ma żadnych wątpliwości, że zakochani są wśród nas i mają się dobrze. Co prawda nieliczne miłości, które okazały się mniej trwałe niż kłódki zostawiają też po sobie ślad fragmentem wyrwanej siatki jednak jest ich zdecydowanie mniej niż tych trwałych. Zaraz za mostem rozciąga się Podgórze w całej okazałości. Jak nietrudno się Wam pewnie domyślić i ta część Krakowa mi się spodobała. Ma taki swój specyficzny klimat i urok. Nie ma tu takich dzikich tłumów turystów jak na Starówce czy nawet Kazimierzu. Jest jakby ciszej i spokojniej. Wszędzie jest dużo zieleni i w samym centrum mieści się piękny park z prowadzącymi do niego długimi  uroczymi schodami. Skryłyśmy się w nim chroniąc przed upałem i ciesząc oczy bliskością natury. Wracając z niego oglądałyśmy piękne domy w tym spokojnym miejscu i pomyślałam sobie, że pewnie dobrze się tu mieszka, bo wszędzie blisko a jednak dużo spokojniej i ciszej. Po drodze Katrin pokazała mi  Plac Bohaterów Getta  o którym TU i TU  Zawsze chciałam tam trafić by zobaczyć na własne oczy to miejsce. I cieszę się, że udało mi się zobaczyć to miejsce. Jest jakby zupełnie wyjęte z tej rzeczywistości. Wokół ludzi mnóstwo, jeździ miejska komunikacja, toczy się życie a plac pusty. Mało który człowiek go przecina swymi krokami. Nie wiem cz z szacunku, ale mam nadzieję, że tak. Nie sposób nie szanować tego miejsca. Wymownych rzeźb krzeseł, symbolu straconych istnień, po których został na placu tylko bagaż – rzeczy domowego użytku, które zabrali ze sobą nie wiedząc, że idą na śmierć. Przetransportowani ludzie ginęli meble zostawały jak niemy krzyk na pustym placu. Przejmujące miejsce. Szukałam Wam odpowiedniego zdjęcia by oddać jego klimat i znalazłam takie:



Wydaje mi się, że najlepiej pokazuje co się czuje patrząc na symbol świadectwa tragicznej historii. Kontynuując nasz krakowski spacer wpadłyśmy jeszcze z Katrin na lody do Starowiślnej by potem na dłużej odpocząć sobie przy ulubionej fontannie Rose i z tego co zdążyłam zauważyć też ulubionym miejscu spacerów matek z dziećmi. Obserwowałyśmy je i uśmiałyśmy się nie raz:) Nawiedziła nasze myśli też wirtualnie Polly jak śmignęła nam przed nosem na rowerku marki Polly mała  dziewczynka:)



Cudnie było sobie tak spędzić leniwie schyłek dnia na rozmowie ciesząc się słońcem dotykającym twarzy. Niestety z końcem dnia musiałyśmy  się z Karin pożegnać tym razem już do zobaczenia nie wiadomo kiedy:( Żal mi było się z nią rozstawać, ale cieszyłam się, że mogłyśmy się wreszcie nagadać do woli i że mogła spędzić ze mną ten dzień. Kiedy odjechała pożegnałam na swój sposób Kraków spacerując już po zmroku po moich ulubionych miejscach  chłonąc ich klimat, energię i co tu dużo mówić – magię, starając się jak najwyraźniej je zapamiętać by móc potem przechowywać wspomnienia jak fotografie w albumie w moim sercu. Otulona Krakowem jak ciepłym szalem wróciłam do hostelu. Zaraz po wejściu zobaczyłam dwie rzeczy – pierwszą, że opaliłam się na powietrzu przez cały dzień na buraczkowo a drugą, że Francuzi nadal są i dokazują. Jednak i tu ukłony w stronę pana recepcjonisty nie trwało to długo bo wszedł do nich i ewidentnie nawrzucał im czystą francuszczyzną, co spowodowało uciszenie się delikwentów i ich w miarę szybką ewakuację na miasto. Tym samym pakując się na kolejną część mojej podróży miałam za ścianą błogi spokój. Szkoda mi było wyjeżdżać. Jak zwykle czułam niedosyt. I mimo zmęczenia nie mogłam zasnąć. Udała mi się ta sztuka dopiero coś koło pierwszej a znowu o czwartej zwalili się ciut ciszej, ale jednak moi francuscy ulubieńcy. Policzyłam do dziesięciu i mordercze instynkty zasnęły razem ze mną. A rano poznałam kolejnego równie sympatycznego recepcjonistę który jak się wymeldowywałam powiedział – Mam nadzieję do zobaczenia. Co nie powiem było miłe z jego strony:) I tak jak późnym wieczorem miałam  Kraków blue  tak rano w świetnym humorze wybierałam się do moich przyjaciół na południowy wschód prawie w strony Kantadeski by spotkać się z nimi po baaaardzo długim czasie i zobaczyć ich nowonarodzoną córeczkę.

PS: A tu prezentuję Wam miejsca o których teraz nie pisałam ale do których też warto zajrzeć w Krakowie

4 października 2011

Miłość, która się nie da wytłumaczyć - Kraków cz IV


Jak tylko odprowadziłam Katrin do jej środka transportu gdzieś między zachwytem nocnym Krakowem, wiolonczelistą  z chodnika przed Kościołem a ciepłem nocy dotarło do mnie, że za Chiny ludowe nie pamiętam drogi do hostelu. I nie jest to moi kochani do końca moja wina, bo dziewczyny zawsze prowadziły mnie do niego inną drogą. Nic więc dziwnego w tym, że po zmroku pomyliłam ulice i tak sobie obeszłam jakieś spokojnie 500 m nadprogramowo zanim sięgnęłam do mojego niezbędnika  kolejnego dnia czytaj mapy. Otóż moi kochani Rose przezornie oznaczyła mi na kieszonkowej gratisowej hostelowej  mapie starówki wszystkie ważne miejsca znając mój zmysł orientacji i tym samym uratowała przed błądzeniem przez pół nocy. Sami zobaczcie jak mi wszystko dokładnie oznaczyła:



Oczywiście i z mapą jeszcze trochę błądziłam (wiem beznadziejny przypadek jestem) jednak w końcu dotarłam na miejsce. Pan z recepcji chyba był z lekka zdziwiony pora mojego przybycia i przyglądał mi się z zainteresowaniem jak sobie krążyłam bezszelestnie by nikogo nie obudzić po hostelu jeszcze dobrą chwilę między kuchnią łazienką a pokojem. A może po prostu chciał pogadać, bo jeszcze tego dnia ruch jakby zelżał i pewnie nie miał się do kogo odezwać przez cały dzień. Jednak jak to Pijana stwierdziła pewne osoby w tym my obie mają taki rodzaj spojrzenia, który sprawia, że da się z niego wyczytać, że nie ma się ochoty na bliższe znajomości czy rozmowy nocą. Także spokojnie poszłam sobie spać o mało ludzkiej porze ale z rozkoszną świadomością, że żaden budzik mnie jutro nie obudzi:) I wiecie co booosko mi się spało:) Między innymi dlatego wstałam sobie o zupełnie przyzwoitej porze cała w skowronkach. Bo jak tu nie poczuć się szczęśliwie kiedy jest się w miejscu, które się kocha, kiedy za oknem świeci piękne słońce i szumi fontanna kiedy w kubku w dłoni spoczywa najlepsza kawa na świecie a na talerzyku leżą bułeczki z masłem i dżemem domowej roboty a w rodzinie twoich przyjaciół do których się wybierasz właśnie przyszło na świat upragnione i wyczekane  dziecko najpiękniejszy cud dnia codziennego. Nie sposób nie czuć w sobie ogromnej radości kiedy ma się przed sobą kolejny cudowny dzień i cudowne nowiny w sercu. Siedząc sobie na wygodnej kanapie przy oknie planowali więc cały czas się uśmiechając co będę robić. Na bardzo wiele rzeczy nie mam czasu w życiu codziennym i kiedy tylko trochę go zyskuję zawsze nadrabiam zaległości po pierwsze w spaniu (co właśnie uczyniłam) potem w spotkaniach z ludźmi (co uczyniłam częściowo dzień wcześniej) i w wybieraniu się wszędzie tam gdzie chciałam pójść a nie mogłam z różnych powodów. W ten wolny od spotkań dzień, który był tylko dla mnie chciałam zobaczyć Podziemia sukiennic i Fabrykę Schindlera niestety oba miejsca były w czasie mojego pobytu poza zasięgiem. W poniedziałek w Podziemiach nie było już biletów bo to dzień bezpłatnego zwiedzania a we wtorek były zamknięte, jak w każdy pierwszy wtorek miesiąca. A Fabryka jest tak oblegana, że miejsca wolne do zwiedzania były dopiero za półtorej tygodnia. Wiele z innych atrakcji Krakowa już widziałam, czasem nawet po kilka razy więc postanowiłam tym razem zwyczajnie pooglądać miejsca, które miałam najbliżej i jedno szczególne dla mnie, które miałam dosyć daleko. I tak do wczesnego popołudnia zajrzałam w kilka miejsc mi bliskich w kilka nowych i do jednego znów pomyliłam oczywiście drogę i już nie dotarłam, bo bardziej niż na jego odnalezieniu zależało mi by dotrzeć do tego miejsca bardziej odległego a mianowicie na Skałkę To jedno z tych wyjątkowych miejsc gdzie też jakoś zawsze nie mogłam się dostać do wnętrza, bo był jakiś remont czy zamknięta uroczystość jak już stałam u progu. Chciałam tam kiedyś dotrzeć z zupełnie innych powodów niż obecnie. Zwyczajnie zajrzeć i być przez chwilę blisko tych Wielkich przez wielkie W. Jednak nigdy nie myślałam, że kiedyś pójdę tam by być chwilę blisko kogoś kto jest mi bardzo bliski. By się za niego pomodlić i dotknąć płyty jego nagrobka. Mówię oczywiście o stosunkowo nowym towarzyszu Wielkich Czesławie Miłoszu. Od dawien dawna wiele jego słów żyje we mnie i jest kimś zupełnie niewiarygodnie swoim dla mnie z wielu powodów. Kocham wiele jego utworów w sposób szczególny. Uwielbiam na przykład ten wiersz:

Czesław Miłosz
 
TO

Żebym wreszcie mógł powiedzieć, co siedzi we mnie.
Wykrzyknąć: ludzie, okłamywałem was
Mówiąc, że tego we mnie nie ma,
Kiedy TO jest tam cięgle, we dnie i w nocy.
Chociaż właśnie dzięki temu
Umiałem opisywać wasze łatwopalne miasta,
Wasze krótkie miłości i zabawy rozpadające się w próchno,
Kolczyki, lustra, zsuwające się ramiączko,
Sceny w sypialniach i na pobojowiskach.
Pisanie było dla mnie ochronną strategią
Zacierania śladów. Bo nie może podobać się ludziom
Ten, kto sięga po zabronione.
Przywołuję na pomoc rzeki, w których pływałem, jeziora
Z kładką między sitowiem, dolinę,
W której echu pieśni wtórzy wieczorne światło,
I wyznaję, że moje ekstatyczne pochwały istnienia
Mogły być tylko ćwiczeniami wysokiego stylu,
A pod spodem było TO, czego nie podejmuję się nazwać.
TO jest podobne do myśli bezdomnego,
kiedy idzie po mroźnym, obcym mieście.
I podobne do chwili, kiedy osaczony Żyd
widzi zbliżające się ciężkie kaski niemieckich żandarmów.
TO jest jak kiedy syn króla wybiera się na miasto
i widzi świat prawdziwy: nędzę, chorobę, starzenie się i śmierć.
TO może też być porównane do nieruchomej twarzy kogoś,
kto pojął, że został opuszczony na zawsze.
Albo do słów lekarza o nie dającym się odwrócić wyroku.
Ponieważ TO oznacza natknięcie się na kamienny mur,
i zrozumienie, że ten mur nie ustąpi żadnym naszym błaganiom.
 
TO. Kraków 2000.

Nikt nie musi mi przekładać żadnego z jego słów z polskiego na tak zwane nasze. One same do mnie przemawiają i nawet jeśli ich zapis niewiele podpowiada to intuicyjnie da się wyczuć, co chciał przekazać. Pewnie dlatego zawsze będzie częścią mnie. Dlatego też niezmordowanie usiłowałam trafić na Skałkę mimo iż permanentnie  się pogubiłam jak już długo mi się nie zdarzyło. Błądziłam spokojnie z godzinę obeszłam wszystkie ulice dookoła i za nic nie mogłam znaleźć tej bocznej prowadzącej z miasta do Kościoła. Powinnam była iść od strony Wisły i Wawelu wtedy bym trafiła bezbłędnie a tak w upale zrobiłam sporo kilometrów nadto nim wreszcie trafiłam. Długo się tak nie ucieszyłam jak wtedy kiedy zobaczyłam wreszcie oznaczenie ulicy Skałecznej:) W końcu udało mi się zobaczyć Kościół od środka i wejść do krypty.




Robi dosyć spore wrażenie mimo niewielkich rozmiarów. Nie umiem określić z czego to wynika. Być może w moim przypadku z przywiązania do ludzi słowa i z szacunku dla nich. Być może z klimatu pomieszczenia. A może po prostu ze świadomości bliskości osób tu złożonych. Nie jestem jedyna osobą, dla której tam obecni są ważni. Nie brak tam kwiatów czy zniczy – wyrazów pamięci tych dla których słowa żyją w nas. Nie wiedziałam, że można zostawić tam taki dowód pamięci w przeciwnym razie zabrałabym ze sobą do zapalenia znicz. Może uda mi się tam jeszcze kiedyś wybrać i zostawić po swojej bytności taki ślad pamięci. Wizyta na Skałce wprawiła mnie w lekko melancholijny nastrój przypomniała o rzeczach, które kiedyś były treścią mojego życia a od których jestem teraz bardzo daleko. Jednak nie uległam mu na długo w końcu byłam w Krakowie w końcu świeciło piękne słońce w końcu wiem, że moje decyzje były dobre. Dlatego spokojnie wybrałam się na zakupy i dobry obiad już pod wieczór a na zwieńczenie udanego dnia do kina  Ars na najnowszy film Allena O północy w Paryżu Bardzo lubię mniejsze od sieciówek kina, ich klimat i kameralność. Dlatego nic dziwnego, że spodobało mi się w Arsie i z przyjemnością oglądało mi się tam film. Generalnie nie należę do allenomaniaków jednak niektóre z jego filmów bardzo lubię i zdecydowanie po seansie dodałam do ich listy O północy w Paryżu. Długo się tak nie uśmiałam na żadnym filmie. Niektóre dialogi są wręcz rozbrajające:) Jeśli będziecie mieli okazję obejrzeć polecam. Po seansie  jako że już pora znów była późna spacerkiem udałam się do hotelu na spoczynek sądząc, że to już koniec wrażeń na dziś jednak się myliłam. Kiedy sobie spokojnie już w pokoju siedziałam i czytałam zbierając do mycia usłyszałam pukanie. Zdziwiłam się ale otworzyłam bo myślałam, że to recepcjonista z lampą na wymianę. Chciałabym zobaczyć swoją minę na widok zupełnie innego młodego mężczyzny w progu. Po wstępnym szoku uśmiechnęłam się a ów jegomość na to odpowiedział uśmiechem i rzekł Hello po czym odszedł zapukał do kolejnych drzwi i przywitał się dokładnie tak samo po czym ruszył do kolejnego pokoju. I takim to sposobem poznałam jednego z piątki Francuzów moich sąsiadów z za ściany. Panowie byli bardzo towarzyscy, bardzo hałaśliwi i na pewno za kołnierz nie wylewali. Ruszyli w miasto mniej więcej w godzinach kiedy ja złapałam pierwszy sen (do tego momentu czułam się jakbym usiłowała zasnąć w barze za kontuarem) i z iście ułańską fantazją wrócili o czwartej nad ranem budząc mnie i pewnie resztę gości potykaniem się o własne stopy, ściany i drzwi głośnym chichotem i rozmowami do świtu. Jak nietrudno się domyślić mało co spałam przez to towarzystwo. No cóż jak to mówią sąsiadów się nie wybiera. Rano za to byli zupełnie spacyfikowani i jedynym znakiem ich obecności był znajomy odorek alkoholowy spode drzwi pokoju. Zbierając się po śniadaniu po Katrin zupełnie nie obudzona wypitą kawą w duchu żywiłam nadzieję, że się wyniosą do czasu kiedy wrócę i cieszyłam się, że nie będzie mnie przy ich zapewne głośnej pobudce. Pogoda znowu dopisała i idąc słonecznymi ulicami starówki zapominałam już o głośnych nieznośnych towarzyszach z za ściany ciesząc się, że Katrin będzie mi pokazywać kolejne swoje ulubione miejsca i będziemy mogły się nagadać za wszystkie czasy.

c.d.n.