19 sierpnia 2012

Urlop. chemia, chorobowe


Mało tu mnie ostatnio ale nie tylko z winy mojej i choroby. Coś się wszystkie sprzęty elektroniczne i Internet na mnie chyba ostatnio pogniewały. Przed wyjazdem na urlop napisałam Wam post i nagle zonk Internet się urwał i nie mogłam opublikować. Napisałam niewiele bo czas mnie gonił ale dałam znać co tam u mnie i kiedy wracam. Po powrocie patrzę a post się nawet nie zapisał w całości chcę napisać od nowa i bęc prąd nam wyłączyli w mieście na 3,5 godziny. Także to nie jest tak, że o Was zupełnie zapomniałam. Oczywiście na urlopie dostępu do Internetu nie miałam, ba nawet o zasięg było trudno, co jak się domyślacie nie bardzo mi przeszkadzało:) Wyjazd zaplanowałam spontanicznie zanim jeszcze się dowiedziałam o chorobie. Nie miałam w tym roku ani za bardzo funduszy ani gdzie jechać, bo urlopy z przyjaciółmi zupełnie nam się nie zgrały.  Zmęczona pracą, chorowaniem i stresami  nie chciałam znów spędzać dwóch dni w podróży na południe więc pojechałam z rodziną nad jezioro niedaleko mojego miasta. Wyjeżdżając wiedziałam już, że będą operować mój żołądek datę operacji miałam wyznaczoną na 16 sierpnia. Postanowiłam więc, że ten czas wolny poświęcę by wrócić do sił i odpocząć przed zabiegiem bądź co bądź skomplikowanym i poważnym. W regeneracji organizmu miały mi pomóc Nutridrinki których dostałam zapas na dwa tygodnie w ramach programu żywieniowego by dobiałkować mój organizm. Podobno duża ilość białka w organizmie przyspiesza gojenie. Byłam dobrej myśli i poustawiałam sobie wszystko w głowie odpowiednio by nie wpadać w panikę, nie stresować się, ogarnąć lęk. Pogodę mieliśmy cudną jak widać na załączonym obrazku

Otoczenie także










No i warunki mieszkalne i lokalizacyjne super, jak widać do wody mieliśmy rzut beretem (Gratis w formie dodatku psiak mojej siostry:)


Moje ukochane kurki również dopisały i cudnie z jajecznicą smakowały:)


Udało mi się naprawdę dobrze odpocząć przez ten czas. Sporo pływałam, spacerowałam i starałam o nic nie martwić. Zupełnie się nie dało bo okazało się że nie bardzo toleruję te drinki czytaj zwracam. Co prawda nie zawsze ale jednak ani to smaczne (wanilia jest po prostu nie do przełknięcia) ani łatwe w strawieniu i zapycha jakby się obiad zjadło. Pod koniec urlopu doszło mi też jeszcze jedno zmartwienie. Zadzwonił do mnie chirurg i przekazał, że po konsylium zdecydowali się włączyć chemioterapię do leczenia przed zabiegiem i mam się zgłosić do mojej onkolog za dwa dni. No i wszystko co sobie poukładałam w głowie szlag trafił. Przez czas do wizyty jakoś udawało mi się zachować spokój, ale jak pojechałam do onkolog by dowiedzieć się jak ta chemia będzie wyglądać  i okazało się, że od razu teraz idę na chemię a ja się na to psychicznie nie przygotowałam to się posypałam. Poryczałam się na korytarzu zwyczajnie po ludzku ze strachu jak ja zareaguję na tą kroplówkę. Nie wiedziałam czy będę mogła po niej sama z oddziału wyjść i co będzie dalej. Zmęczona też byłam bo dwie godziny czekałam na wejście do gabinetu a potem jeszcze dwie na chemię i dwie chemia się sączyła do moich żył. Cały dzień był bardzo wyczerpujący i psychicznie i fizycznie. Na szczęście mój organizm dobrze zniósł chemię płynną. Do domu dostałam jeszcze cykl w tabletkach. Także wygląda to tak, że kroplówka raz na dwa tygodnie na oddziale plus tabletki w domu. Jak reaguję na to leczenie? Dobrze z małymi wyjątkami. Znaczy to, że nie mijają mnie skutki uboczne, ale nie są tak nasilone bym nie wychodziła z łóżka i z domu. Najtrudniejszy był pierwszy tydzień kiedy zwracałam i czułam się osłabiona i ciągle senna. Teraz mam wrażenie, że mój organizm się przyzwyczaił do leków i funkcjonuję w miarę normalnie. Jedzenie opuszcza mnie nie górą a dołem;) Tylko nadal te specjalistyczne drinki mi nie wchodzą. Jednak postanowiłam się nie zmuszać i jak czuję się w miarę to wypijam jednego a nie dwa dziennie, bo dwóch bym już nie dała rady. A poza tym jestem na najdłuższym w życiu chorobowym i … nie mam czasu:) Codziennie tyle się dzieje, odwiedzają mnie bliscy i  dzwonią  do tego sama się zajmuję tyloma różnymi rzeczami, że co wieczór padam z nóg. Pięć podejść robiłam do tego postu:) I tak piszę go na raty, bo zawsze ktoś wpada jak jestem w trakcie:) Od całego mnóstwa ludzi otrzymuje wsparcie moja rodzina nadal jest przy mnie na medal. Bliscy także. Dostaję domowe jedzonko w postaci  np. dżemów, cudnie gotująca znajoma podrzuca mi co jakiś czas słoik  jej nieopisanych w smaku zup, trafiają też do mnie książki, cuda na odporność i każdy stara się mnie wspomóc jak może. Miło jest tak  każdego dnia czuć się kochanym. To naprawdę pomaga. Cudnie było też spotkać się z Mleczkami i Mareczkiem, który nawiedzili Eriskowo podczas swego urlopu. Co prawda trochę jeszcze nie w formie byłam ciastem domowym nie mogłam poczęstować, ale za to nagadaliśmy się za wszystkie czasy, wyściskaliśmy i mnóstwo pozytywnej energii od nich dostałam. Oczywiście Marek jak zawsze mnie zachwyca tym jak pięknie nam rośnie jak jest coraz bardziej wygadany i grzeczny. Pięknie się sam bawi, uwielbia zwierzaki i nie robi im krzywdy jak większość dzieci w sensie nie zagłaskuje na śmierć;) Ech w ogóle to ja sobie go kiedyś sklonuję jak się Mleczkowa zgodzi;) Zawsze chciałam mieć takiego synka:) Będę już kończyć kochani moi, bo i obiadek trzeba dokończyć i zaraz do Kościoła się wybieram i plany na popołudnie mam oczywiście. Kciuki jak najbardziej dalej wskazane, modlitwa także. W poniedziałek zaczynam drugi cykl chemioterapii oby było jak do tej pory a będzie dobrze.

Trzymajcie się ciepło i nie gniewajcie za tak rzadkie pisanie

Wasza Eris