27 września 2010

Jesiennie


Bezszelestnie nabrzmiałe krople spływają rzeką po srebrnej szybie. Szara mgła otula schyłek dnia swym ciepłym  puchem. Deszcz sączy przez brzeg wilgotnych nogawek spodni melancholię dotykając przemykających pospiesznie ludzi. Rozprowadza z wiatrem wspomnienia minionych jesieni. W strąkach wilgotnych włosów echo minionych łez. W ciepłym domu za rogiem przytulny koc, gorąca herbata z malinami i drugi człowiek. Znajomy fotel wygodny jak objęcia. Szyba granicą dwóch skrajnie różnych światów. Jesień wygrywa swoją melodię cierpliwie. Nie da się przejść obok niej obojętnie. Zostawia ślad wędrując na suchą jasną stronę domu w moich myślach. Jest jak różdżka przywołująca miniony czas. To błądzę myślami po peryferiach mojego umysłu to wracam do teraźniejszości. Jestem spokojna. Z kubkiem herbaty ogrzewającej dłonie i krew pierwszy raz od dawna siadam bez zmęczenia do klawiatury. Bardzo dużo się wydarzyło ostatnio. Przytłoczyły mnie trochę zbyt mocno jak na mnie te wydarzenia. Myślałam, że jestem odporniejsza. No cóż nie jestem. Wszystko powoli wraca do normy a ja nadal się nad tym zastanawiam. Mam dziwne wrażenie, że niespostrzeżenie zniknęła moja kamizelka kuloodporna. Przede mną długie wieczory na uszycie nowej na miarę nowej mnie. Tak znów przyszły do mnie zmiany. Rozum i serce napisały do mnie petycję zawierając chwilowy pakt o nieagresji i współpracy. Wymowny tytuł brzmiał – Tak dalej być nie może. Trudno się oprzeć ich argumentacji. Dlatego już dziś jest inaczej a wkrótce będzie zupełnie odmiennie. Zaczynam od drobnych rzeczy by dojść do wielkich. Póki co zadbałam o swoje zdrowie i nareszcie znalazłam czas by sprawić sobie okulary ze szkłami z powłoką antyrefleksyjną dla moich stale zmęczonych oczu, wyrzuciłam z diety to, czego nie powinno tam być a czego jedzenie dyktował brak czasu i myślę o powrocie do pływania by podreperować kręgosłup. Chodzi za mną też radykalna zmiana fryzury. Pierwszy raz od ośmiu lat mam ochotę krótko ściąć włosy i przefarbować na jakiś zupełnie nienaturalny kolor jak oberżyna. Zobaczymy czy mi starczy odwagi i czy znajdę jakąś fryzurkę do mnie pasującą. Wracam też do gotowania jednej z cyklu wielu zapomnianych przyjemności z których okradał mnie brak czasu. Jak wywalczę go więcej więcej będzie mnie dla ludzi. Kończę z marzeniem wyłącznie o śnie. Pora sięgnąć po prawdziwe marzenia nim zupełnie zblakną i staną się niemożliwe do realizacji. Najwyższa już dla mnie pora zmienić kierunek i zejść z tej drogi do nikąd. Dziękuję Wam za troskę i obecność dziś czuję się już całkiem nieźle i znów przygarnęłam do siebie nadzieję. Będzie dobrze. Kiedyś w końcu przecież musi być:)

Dla ciekawskich mój nowy nabytek dzięki któremu moje oczy odczuły wyraźną ulgę w codziennych trudach pracy przed komputerem:



Dla piekących mój nowy przepis (piszę mój bo zmodyfikowany przeze mnie w stosunku do otrzymanego oryginału), który zrobił furorę wśród moich bliskich i znajomych:

Chałwowiec

Składniki:

Ciasto:
6 jaj
1 szkl. cukru
1 cukier waniliowy
mała łyżeczka proszku do pieczenia
duża łyżka stołowa mąki pszennej
3 budynie czekoladowe bez cukru
Masa:
2 budynie waniliowe bez cukru
kostka margaryny
3 szkl. mleka
30 dag chałwy waniliowej (3 chałwy po 100 g)
Na wierzch:
starta czekolada gorzka
2 śnieżki

Wykonanie:

Ciasto: Oddzielamy białka od żółtek. Ubijamy białka na sztywno dodając na koniec ubijania cukier i cukier waniliowy, a następnie żółtka. Delikatnie mieszamy już tylko łyżką. Dalej dodajemy budynie (nie ugotowane tylko suchą zawartość opakowania), mąkę i na koniec proszek do pieczenia. Dokładnie mieszamy a następnie wylewamy ciasto na posmarowaną tłuszczem i wysypaną mąka blachę. Pieczemy 40 min w temperaturze 160 stopni. Przestudzone ciasto przecinamy na pół.
Masa: Budynie gotujemy wg. przepisu na opakowaniu nie dodając cukru i zmniejszając ilość mleka o jedna szklankę po czym zostawiamy do ostygnięcia. Zimny budyń ucieramy z margaryną dodając na koniec pokruszoną chałwę. Masa jest gotowa kiedy osiąga kremową konsystencję.
Ciasto przekładamy masą. Ubijamy śnieżki i rozprowadzamy je na górze ciasta. Na koniec posypujemy je startą czekoladą.

Smacznego:)

Zdjęcia niestety nie zamieszczę nie zdążyłam zrobić – za szybko ciasto znikło:)

Dla kibicujących kresowi mojej samotności mój horoskop na ten tydzień dla poprawy humoru (ja się uśmiałam:)



I dla wszystkich jedna z moich ulubionych piosenek, która ostatnio stale mi towarzyszy MUZYKA


Miłego tygodnia kochani

Wasza Eris


18 września 2010

Inaczej


Zupełnie inaczej jest, jeżeli masz kogoś, kto cię kocha. To ci daje setkę powodów, aby żyć. 

— Jonathan Carroll, Na pastwę aniołów

 Potrafię żyć bez miłości. Potrafię być bez niej szczęśliwa, spokojna i czuć się spełniona. Potrafię wypełnić sobie czas i dni nie tracąc nic z radości życia. Mimo tego moja samotność nie jest ani naturalnym ani łatwym stanem. Między byciem z kimś a byciem samemu jest spora różnica. To właśnie ona stanowi o tym, że życie we dwoje jest inne. Nie powiedziałabym, że lepsze, ale właśnie inne, bo miłość ma to do siebie, że jest trudna mimo całej swojej magii i cudowności. Kochając mnoży nam się szczęście, radość i siła, ale także problemy. Są już nie tylko te nasze ale też i te drugiej strony, które stają się też naszymi. Wszystko staje się wspólne cały dobrobyt inwentarza z jasnymi i ciemnymi stronami. Miłość wcale nie jest lżejsza do udźwignięcia od samotności. A jednak życie bez niej generuje w ważnej części nas poczucie pustki. Początkowo daje ona wrażenie wolności i lekkości jednak z czasem zaczyna nabierać wagi i wiać chłodem otchłani. Samotność jest dobra na krótszy lub dłuższy czas leczenia ran, podnoszenia się po porażce minionego uczucia i definiowania siebie na nowo. Pomaga zrozumieć wiele i na wiele otwiera oczy. Wychodzimy z niej mądrzejsi. Jeśli wychodzimy. Jeśli nie z czasem coraz wyraźniej widzimy czego nas pozbawia. W takim czasie w jakim jestem teraz kiedy każdy kolejny dzień jest trudny szczególnie czuję brak wsparcia tej drugiej osoby, żywej części mnie. Oboje chodzimy sobie po świecie siebie nieświadomi. Kiedy tymczasem mnie ubywa z każdym dniem więcej. Kiedy co rano coraz trudniej mi znaleźć  taki powód by wstać, który by do mnie naprawdę przemawiał. Kiedy moja praca przestaje cieszyć. Kiedy coraz więcej rzeczy staje się dla mnie zbyt trudne do przyjęcia. Kiedy wraca do mnie najgorsze z możliwych poczucie bezsilności. Kiedy zaczynam myśleć czarnymi barwami. On jest daleko. I nie ma we mnie tej szczególnej siły, którą tylko On mógłby mi dać bym mogła przetrwać ten czas. Nie mam setki powodów by żyć. W ich miejsce mam za to setkę powodów odbierających mi chęć do życia. Coraz trudniej jest mi być dzielną i stawiać czoła życiu. Coraz trudniej mi wierzyć. Coraz rzadziej wygrywam. Coraz częściej mam wrażenie, że tylko cud mógłby mnie uratować. 

 Ks. Wacław Buryła

zawsze
musi być ktoś
najważniejszy
jedyny
bez którego życie
traci sens
do którego
powraca się ciągle
nawet z najdalszych
zakątków ziemi
do którego wraca się
jak do dzieciństwa
żeby odzyskać nadzieję
i wierzyć
nawet w niemożliwe
bez którego pogoda
staje się niepogodą
a radość
umiera przed czasem
musi być człowiek
ważny jak alfabet
bez którego wszystko
staje się niezrozumiałe
i ponad siły
który pomaga iść
w nieznane
który przynosi szczęście

11 września 2010

Zły czas


Czasami w życiu przychodzi zły czas. Wkrada się nieproszony i wypełnia sobą szczelnie dni. Dawkuje stres w graniczących z wytrzymałością dawkach. Zamienia oswojone i przyjazne miejsce pracy w scenę na której ktoś nagle zmienił wszystkie dekoracje. Ubiera twarze ludzi w maski i zamyka im usta. Zaszczepia lęk. Dodaje wciąż i wciąż więcej godzin pracy. Serwuje jedną zewnętrzną kontrolę po drugiej. Wysysa wszystkie siły i odbiera chęć do życia. Wpływa też na życie po pracy gdzie już brakuje energii by być. Gotować, sprzątać, organizować, zajmować się ważnymi sprawami czy nawet rozmawiać. Jedenaście godzin pracy wyklucza normalne życie z dostępnych opcji. Sen staje się jedynym pragnieniem. Powiedzieć, że jestem zmęczona to o wiele za mało czuję się dokładnie tak jak kiedyś opisałam TU. Każda moja komórka domaga się odpoczynku krzykiem. Tego odpoczynku na który nie ma miejsca w moim życiu od jakiegoś miesiąca i na który go zabraknie przynajmniej do końca września. Mogę zapomnieć o urlopie. Mogę pomarzyć o spokoju. Na myśl o tym, że w poniedziałek dokładnie o piątej piętnaście zadzwoni mój budzik wzywając mnie do pracy chce mi się płakać. Generalnie rozstrojona jestem emocjonalnie bardzo. Mam już wszystkiego powyżej uszu tak jak nie miałam od bardzo dawna. Jak chociaż trochę nie odeśpię zaległości zwyczajnie zwariuję. Każdy ma swój próg wytrzymałości mój widzę właśnie przed sobą, bo jestem o krok by go nie przekroczyć. Wrócę jak się choć trochę uspokoi.