31 grudnia 2011

Noworocznie


Kochani na Nowy Rok

Życzę Wam: 

Uśmiechu w każdej sekundzie,

radości w każdej minucie,

przyjaźni w każdej godzinie,

szczęścia każdego dnia,
 
 i miłości przez całe życie.


Wasza Eris
 
 

24 grudnia 2011

Bożonarodzeniowo



Kochani na Tegoroczne radosne Święta

Niech Nowonarodzony

Oświeca drogi codziennego życia

Obdarza błogosławieństwem

I pomaga Zycie czynić szczęśliwym.

Wasza

Eris

 


16 grudnia 2011

Pierniczki Anno Domini 2011

Tradycyjnie już jak co roku o tej porze namawiam Was kochani do małego szaleństwa kulinarnego w kuchni z dziećmi czyli samodzielnego wykonania pierniczków świątecznych. Zostawiam Was z przypomnieniem mojego przepisu na nie o który prosiliście i tegorocznym fotostory na zachętę:)


Pierniczki pyszne

 Składniki:

 3 szklanki mąki 1 szklanka cukru pudru (zamiast cukru pudru można użyć zwykłego cukru, ale wtedy kryształki będą widoczne w pierniczkach) ¾ szklanki miodu 120 gram masła lub margaryny 1 jajo 1 ½ łyżeczki sody oczyszczonej 2 łyżki stołowe przypraw korzennych do piernika

Wykonanie:

Przesianą mąkę wymieszać z sodą, zrobić wgłębienie na środku wlać miód, dodać przyprawy korzenne, cukier, masło i jajo. (Miód można też wcześniej podgrzać razem z cukrem i przyprawą korzenną, a potem przestudzić i połączyć z mąką) Zagnieść ciasto i wyrabiać aż będzie gładkie i jednolite w przekroju, potem rozwałkować. Ciasto można rozwałkować na dowolną grubość (standardowa grubość to od 3-8 milimetrów). Pierniczki powinno się piec w nagrzanym piekarniku ok. 10 minut. Trzeba uważać, żeby nie zarumieniły się zbyt mocno, bo mogą stać się zbyt twarde i nabrać goryczki. Można je lukrować i dowolnie ozdabiać. Nadają się do powieszenia na choince.

Smacznego :)






























12 grudnia 2011

Czarownice dwie w Trójmieście – czyli śladami Rose i Eris part II


Oczywiście znając mój tryb życia przez cały tydzień nie udało mi się sprecyzować kiedy będziemy mogły się spotkać z Rose drugi raz. Do samego piątku po południu nie wiedziałam czy jeszcze czasem nie będę musiała pójść w sobotę do pracy. W ostatniej chwili okazało się, że jednak mogę mieć wolny weekend więc zadzwoniłam do Rose i spytałam co sobie na ten czas zaplanowała. Przypuszczała, że jednak będę w pracy więc zarezerwowała sobie sobotę na Teatr Muzyczny także została nam niedziele by się znów spotkać. Pozostała jeszcze tylko do ustalenia kwestia gdzie. I tu pojawił się problem. Zaprosiłam Rose do siebie do domu a ona koniecznie chciała mi pokazać Gdynię Orłowo i nie mogłyśmy się zdecydować gdzie w końcu się spotkać. Kiedy powiedziałam jej że mogę zarówno pojechać do Orłowa jak i zostać w domu, że nie sprawi mi różnicy miejsce naszego spotkania Rose powiedziała, że i  dla niej miejsce nie ma znaczenia i zrzuciła podjęcie decyzji na mnie. Pożegnałyśmy się więc słowami, że sprawdzę pogodę, bo nadal była średnio atrakcyjna i wtedy zadecyduję. Jak zwykle nie okazało się to proste, bo jak na złość wszystkie prognozy pokazywały inne wersje pogodowe. Ta z której najczęściej korzystam pokazywała jednak, że będzie znośnie a reszta, że nieciekawie. W końcu sama na siebie byłam zła, że nie umiem podjąć takiej prostej decyzji i wyciągnęłam z torebki portfel i złotego polskiego i rzuciłam monetą  - orzeł oznaczał Orłowo, reszka dom.  Wypadł orzeł więc napisałam Rose smsa, o przebiegu podjęcia mojej decyzji i godzinie przyjazdu. Jak zwykle nie było prosto, bo nie dało się zsynchronizować naszych transportów i okazało się, że będę musiała na nią poczekać dłuższą chwilę. Cóż bywa. Oczywiście kiedy podciągnęłam roletę okna w niedzielę nie mogłam zobaczyć niczego innego jak kapuśniaczka za oknem. Świetna pogoda na spacer nad morzem:) Jednak specjalnie się nią nie przejęłam w końcu już jedno deszczowe spotkanie przeżyłyśmy bez problemu to i drugiemu damy radę. Standardowo też kiedy pociąg mógłby się spóźnić na stację docelową bym nie musiała czekać na dworcu przyjechał planowo. Deszczyk nie przestawał siąpić i doszła też dodatkowa atrakcja w postaci wiatru, ale nic to nie takie pogody się na Pomorzu przetrwało:) Rose też przyjechała planowo pełna wyrzutów sumienia, ze mnie na to Orłowo w taka pogodę namówiła. Jednak zupełnie szczerze nie przeszkadzała mi ta pogoda. Tym bardziej, że zaczęło się przejaśniać i zanim doszłyśmy do plaży po deszczu nie było już ani śladu. Zrobiło się tak ładnie, że zamiast na kawę wybrałyśmy się na spacer podziwiając widoki.





Spodobało mi się to miejsce. Ma swój niepowtarzalny klimat z górującym nad nim klifem przybrzeżnymi kutrami i molem. Spokojnie tam i przytulnie, bo nie jest to jakieś specjalnie wielkoprzestrzenne miejsce a taka mała przystań sprzyjająca zamyśleniu i refleksji. Jak zwykle spacerując gadałyśmy z Rose jak najęte co nie przeszkadzało nam w poszukiwaniach bursztynu, oczywiście udanych i w fotografowaniu cudnych okoliczności natury. Kiedy zrobiło nam się chłodno poszłyśmy sobie do Tawerny Orłowskiej i strasznie się tam zasiedziałyśmy w przemiłym klimacie przy dobrej muzyce i jeszcze lepszych  widokach. Gadałyśmy  najpierw przy kawie, potem przy obiedzie i na koniec przy grzanym winie. Kiedy już wysiedziałyśmy nasze krzesła poszłyśmy jeszcze raz na spacer tym razem podziwiać okolicę w przeciwnym kierunku. 









Niestety pogoda zaczynała się stanowczo psuć więc dosyć szybko schroniłyśmy się w Domku Żeromskiego na malinową herbatkę i słodkości. Mieści się tam dwupokojowe muzeum pisarza i mała kawiarnia o uroczym wnętrzu


I tak z nadejściem głębokiej ciemności i potęgującej się wichury usiłującej zmieść Rose  fotografującą nocne molo





do morza wróciłyśmy z powrotem na dworzec by tym razem pożegnać się już niestety na dłużej niż tydzień… Żal się było żegnać, ale czas naglił nieubłagalnie. Pomachałyśmy sobie jeszcze przeciwległych peronów i zniknęłyśmy sobie za horyzontem. Po raz kolejny pożałowałam, że z bliskimi mi ludźmi dzieli mnie tyle kilometrów. Jednak nie było mi smutno, bo w końcu udało nam się spotkać w tym roku aż trzy razy i pewnie spotkamy się jeszcze nie raz, bo nigdy nie mamy dosyć swojego towarzystwa:)
 
The End

4 grudnia 2011

Czarownice dwie w Trójmieście – czyli śladami Rose i Eris


Rzadko mam okazję widywać swoich przyjaciół. Tak się złożyło, że większość z nich rozjechała mi się po Polsce i świecie. Dlatego kiedy ktoś z moich bliskich zjawia się w moich stronach zawsze ogromnie się cieszę, że możemy się spotkać. Jak część z Was wie niedawno na północy gościła Rose i oczywiście nie było takiej opcji byśmy się przy tej okazji nie spotkały.  Nieważne, że dzień przed spotkaniem z Rose pobiłam swój własny rekord i spędziłam w pracy 16 godzin, nieważne, że cały dzień pierwszego spotkania miałyśmy pogodę jak z filmu Deszczowa piosenka  a drugiego minęłyśmy się z mini huraganem ważne, że mogłyśmy się spotkać i porozmawiać bez pomocy technologii. Prawdziwa rozmowa zawsze jest najcenniejsza. Tym bardziej wartościowa, że i na te technologicznie wspierane nie mam ostatnio czasu. Generalnie mam wrażenie, że strasznie się kurczy i wszelkimi sposobami staram się zatrzymać ten proces. Podczas pobytu Rose udało mi się wykroić dwie niedziele na to byśmy mogły się nagadać. Pierwszą spędziłyśmy częściowo w Gdańsku i częściowo w Sopocie. Przespacerowałyśmy się po Starówce pokazałam Rose moje ulubione miejsca a ona mi swoje i okazało się, że jedno nawet lubimy obie oczywiście chodzi o ulicę Mariacką, która niezmiennie wszystkich czaruje:)

  

Wspierane dzielnie moim parasolem zrobiłyśmy nawet małą sesję fotograficzną  w tych ekstremalnych warunkach. A potem poszłyśmy sobie na zasłużony odpoczynek do byłej ulubionej  kawiarni Rose  Pi kawy. Byłej bo zmiany organizacyjne i przeniesienie lokalu kawałek dalej niestety nie wyszły temu miejscu na dobre. Nadal co prawda można tam polecić herbatę (nie wiem jak z kawą, bo akurat nie piłam), ale już obsługi zdecydowanie nie, podobnie jak w krakowskim Kolanku czeka się na nią całe wieki tak jak na rachunek a na dodatek myli się jej treść zamówień a i powiększenie miejsca sprawiło, że znalazły się tam sprzęty nie do końca sprawne typu niepożądanie bujany stolik. Do tego za pewnego rodzaju szczyt uważam kasowanie za toaletę ludzi nie będących gośćmi Pi kawy 5 zł. W żadnym cywilizowanym kraju takich praktyk się nie stosuje tylko w Polsce. Pierwszy raz też zdarzyło mi się wyjść z lokalu nie czekając aż obsługa zabierze pieniądze za rachunek. Zwyczajnie uważam, że 20 min. czekania zdecydowanie wystarczy tym bardziej jeśli ktoś się spieszy jak my z Rose. Samo miejsce sprawia dobre wrażenie i domyślam się, że faktycznie kiedyś mogło być urokliwe ale niestety niewiele po tym uroku zostało. Rose rozczarowała się niepomiernie, że od czasu jej ostatniej wizyty tak niekorzystnie zmienił się ten lokal. No cóż tak to w Polsce już jest, że tylko nieliczne miejsca utrzymują początkowe standardy na stałe. Ja już do tego przywykłam i nawet mi to już nie przeszkadza jednak szkoda mi było Rose, która chciała mi pokazać coś wyjątkowego co się już wyjątkowym okazało nie być. Dla mnie miejsce nie ma znaczenia – najważniejsi są ludzie. Mnie wystarczy do szczęścia by byli przy mnie bliscy i bym mogła gadać w nieskończoność:) Oczywiście głównie tym się zajmowałyśmy z Rose:) Z Gdańska podjechałyśmy sobie do Sopotu by mogła się przywitać z morzem, bo nie zdążyła od swojego przyjazdu.  Sopot jak zwykle pięknie oświetlony przywitał nas lekką szarością i swoim spokojnym klimatem. Chwilowo uwolnione od nieustannie siąpiącego deszczu pospacerowałyśmy chwilę deptakiem i ruszyłyśmy prosto na molo. Morze było tego dnia szczególnie spokojne, zupełnie bezwietrzne, wyglądało jak wielkie zamglone jezioro. Szumiało tylko bardzo delikatnie kiedy nieliczne fale dobijały do brzegu. Przyjemnie tak było pospacerować sobie i potem powędrować alejkami prosto na obiad. Oczywiście tematów do rozmów nam nie zabrakło przez cały czas a i aparat Rose też był stale w użyciu:) Niestety czas już powoli zaczął nas gonić i musiałyśmy się dość szybko zebrać już z powrotem do Gdańska. Tam zdążyłyśmy już tylko zrobić maleńki spacer po nocnej Długiej i dosłownie biegiem wróciłyśmy na Dworzec bym zdążyła na swój pociąg. Obiecałyśmy sobie przy pożegnaniu, że jeszcze się spotkamy nim Rose wróci na południe, bo oczywiście nie zdążyłyśmy się nagadać.

 c.d.n

23 listopada 2011

W kropce


Bo w życiu nie można przeżyć wszystkiego, trzeba więc przeżyć to, co najważniejsze, tę „esencję” życia. I każdy z nas ma tę swoją własną, prywatną esencję.
Levy Marc

Nic dodać nic ująć. Każdy lubi inny smak herbaty. Jedni wolą słabiutką dając listkom herbaty ledwie musnąć wrzątek. Drudzy lubią taką parzoną dłuższą chwilę. A jeszcze innym nic nie smakuje tak jak wyciśnięta do ostatniej kropli niemal czysta esencja. Każdemu dany jest jego własny smak, jego upodobanie. Żyjemy tak jak umiemy najlepiej w zgodzie z tym, co uważamy dla nas za dobre. Czasami myślę, że to moje życie jest za ciężkie. Czasami mam wrażenie, że już nie dam rady. I kiedy ten czas mija zdaje sobie sprawę, że czuję tak głównie ze swojej winy. To ja piszę scenariusz mojego życia. To ja decyduję co zrobić z pozostałym po pracy czasem. I to z mojej winy tracę za dużo energii, z mojej winy za mało czasu poświęcam sobie i z mojej winy czuję ból. Nikt poza mną nie ponosi odpowiedzialności za moje życie. Podjęłam kilka ważnych decyzji i teraz ponoszę ich konsekwencje. Nie umiem do końca powiedzieć czy były dobre tak jak nie mogę stwierdzić, że były złe. Wiem jedynie, że ten zagłuszany przeze mnie wewnętrzny głos wyrzuca mi prawdę w czystej postaci, prawdę, której nie chcę słyszeć. Może nie uda mi się wiele zmienić, ale chciałabym choć odrobinę tak by nie czuć, że uciekł mi kolejny rok w którym obiecywałam sobie bardziej poukładać moje życie a kończę go z większym niż kiedykolwiek bałaganem.
 

11 listopada 2011

Refleksyjnie


 - Spędzasz całe swoje życie w labiryncie, zastanawiając się, jak któregoś dnia z niego uciekniesz i jakie niesamowite to będzie uczucie, wmawiając sobie, że przyszłość pomaga ci przetrwać, ale nigdy tego nie robisz. Wykorzystujesz przyszłość, aby uciec od teraźniejszości.

Szukając Alaski, John Green

Najtrudniej jest ocenić to konkretne miejsce w życiu którym jesteśmy teraz. Tu i teraz jest zawsze największym problemem. Łatwo jest analizować naszą przeszłość, bo dzieli ją od nas dystans czasu. Łatwo jest wyobrazić sobie przyszłość, bo jeszcze nie nadeszła. Jednak to teraźniejszość jest nam tak naprawdę dana. Ona jest darem z którym jesteśmy w stanie coś zrobić. Nie mamy żadnego wpływu na przeszłość a i przyszłość nigdy nie jest pewna a mimo tego uciekamy do nich. Każdego dnia robimy milion rzeczy, ciężko pracujemy, dbamy o dom i bliskich. Znajdujemy czas, wykorzystujemy go albo zwyczajnie pozwalamy mu minąć. Żonglujemy nim  z łatwością i wprawą nie doceniając jego prawdziwej wartości. Przecież zawsze mamy jutro bliższe lub dalsze by spełnić nasze marzenia. Wszyscy kiedyś wpadamy w pułapkę takiego myślenia. Pytanie tylko czy potrafimy się z niej wydostać i stanąć w prawdzie o tym, że jutra może nie być. Pamiętam jak kiedyś często na różne pytania odpowiadałam mam na to jeszcze czas. Dziś już tego nie robię. Doskonale wiem, że mogę już pewnych rzeczy nie zdążyć zrobić. Coraz wyraźniej dociera do mnie, że nie jestem wieczna. Z całą jaskrawością widzę, że być może tego, czego najbardziej w życiu pragnę nie uda mi się osiągnąć. W labiryncie moich dni w pajęczej sieci powiązań, przywiązań i miłości do ludzi nie zawsze dla mnie dobrej a jednak niezbędnej jestem a jakby mnie nie było. Przy całym moim zaangażowaniu w życie mam poczucie, że nie żyję. Brakuje mi tej przestrzeni czasowej w której bym mogła siebie zrealizować, moje własne prywatne pragnienia. Stale szukam równowagi takiej, która pozwala na wszystko mieć czas. I stale ponoszę porażkę. Od lat nie umiem znaleźć złotego środka. Być może przez to, że za bardzo się staram. Wiem, że nie wygram z czasem. Wiem, że dana mi jest z góry określona ilość oddechów i uderzeń serca. Wiem, że umrę. Jednak ta wiedza niczego nie zmienia. Dalej moją teraźniejszość będzie wypełniać w większości praca, bo muszę zapewnić sobie utrzymanie. Dalej będę zasypiać ze zmęczenia nim dotknę głową poduszki. Dalej będę żyć jak do tej pory z bolesną świadomością, że najcenniejsze, co mam – mój czas tak naprawdę nie należy do mnie.

30 października 2011

Z wizytą u przyjaciół czyli z centralnego południa na wschód i z powrotem na zachód


Jak już wspominałam od dawna wybierałam się do moich przyjaciół z południowego wschodu ( bliskich okolic Kantadeski, którą gdybym miała więcej czasu  bym na pewno odwiedziła:) Niestety okolice te choć bardzo malownicze są źle skomunikowane z północą czytaj nie ma tam połączenia kolejowego a PKS jedzie z Krakowa w godzinach nie zbliżonych do przyjazdów pociągów. Dlatego też każdorazowa wyprawa w te strony to szmat drogi do Krakowa gdzie trzeba przenocować i potem przejechać jeszcze trzy cztery godziny w zależności od warunków drogowych by być na miejscu. Stąd tak rzadkie ku mojemu ubolewaniu wizyty w tamtych stronach. Wstyd się przyznać ale ostatni raz byłam u moich przyjaciół kilka lat temu. Przez ten czas zdążyli się dwa razy przeprowadzić, kupić mieszkanie i dorobić się upragnionego potomka a raczej potomkini:) Stęskniłam się za nimi bardzo i cieszyłam się, że się zobaczymy (w międzyczasie oczywiście się widywaliśmy ale to oni odwiedzali mnie) i nagadamy na żywo, bo z reguły mamy tą przyjemność jedynie telefonicznie. Dlatego ucieszona dopisującą pogodą śmigałam z walizą na dworzec PKS na autobus. Po drodze udało mi się kupić jesienny bukiet gratulacyjny dla młodej mamy i uzyskałam zapewnienie pana z kwiaciarni, że dotrwa do kresu mojej podróży a raczej ją przetrwa:) Oczywiście kurs PKS sprawdziłam w Internecie i osobiście przyjaciele mi sprawdzili, że takie coś jedzie, bo wiecie jak to z komunikacją polską bywa. Standardowo też nie obyło się bez przygód, bo stanowisko mojego autobusu zajął inny spóźniony i się obtrąbili panowie poirytowani obaj, mało tego żaden nie odjechał planowo i walizy sami musieliśmy sobie spakować bo kierowca był nimi średnio zainteresowany, żeby nie powiedzieć wcale. Do tego po drodze mieliśmy okazje przekonać się, że Polska jak zwykle w budowie i nabrać jeszcze więcej spóźnienia przez remonty dróg. Czyli jak widać spóźnienia to nie tylko domena PKP. Jednak tu przynajmniej nie ma powodów do narzekania na komfort jazdy. Zdecydowanie wolę pod tym względem klimatyzowany PKS z radiem w tle od PKP. W końcu udało mi się późnym popołudniem dojechać do Młodych Rodziców. Do ich nowego M dotarłam już bez przeszkód i opóźnień. Wyściskaliśmy się wzajemnie na powitanie, zrzuciłam z siebie walizę i podróżny kurz i oczywiście od razu poczułam się jak w domu. Zwyczajnie nie było innej opcji:) Znamy się już tyle lat, że czujemy się w swoim towarzystwie niezmiennie dobrze i zupełnie swobodnie. Pięknie urządzili swoje gniazdko (mają nawet bordowe akcenty tak przeze mnie lubiane;) i kącik maleństwa. Miałam to szczęście, być trzecią osobą której było dane zobaczyć ich kilkudniowe słoneczko zwane pieszczotliwie tygryskiem:) Maleńka jest wprost przeurocza i nie mogłam się na nią napatrzeć a z przyjaciółmi nagadać. Siedzieliśmy sobie we trójkę z dzielną mamą, która dała radę bagatela 17 godzinom porodu i szczęśliwym tatą rozmawiając o wszystkim. Dzieciątko jest oczywiście super grzeczne tylko je i słodko śpi. Dobrze tak posiedzieć sobie razem i napatrzeć na ich szczęście, człowiekowi zaraz wraca wiara w dobrą miłość. Tak kochani jak się widzi udany związek, prawdziwe partnerstwo gdzie mąż tak samo aktywnie się włącza w obowiązki domowe: gotowanie, zakupy, sprzątanie i opiekę nad dzieckiem to tak jakoś lżej się robi człowiekowi na duszy i jest spokojny nie tylko o tych troje ale i o to, że jeszcze są dobre małżeństwa. Odwiedzili nas jeszcze siostra mojej przyjaciółki z mężem i z maleństwem własnym już trzymiesięcznym i mama przyjaciela i było nam razem sympatycznie i wesoło tym bardziej, że z nimi też strasznie długo się nie widziałam a także ich bardzo lubię i cenię. I tak nam strasznie szybko to półtorej dnia razem uciekło, że odjeżdżając czułam niedosyt. Zdecydowanie za rzadko się widujemy. Niestety taką mam pracę i taka dzieli nas odległość, że ciężko będzie to zmienić tym bardziej, że teraz pewnie nieprędko wyruszą na północ. Dobrze, że chociaż mamy telefony i udaje się nam być w kontakcie. Cieszę się, że chociaż na krótko udało mi się do nich wpaść i przekonać się, że pewne rzeczy są niezmienne tak jak nasza przyjaźń, to, że zawsze mamy o czym porozmawiać i nadal nas wiele łączy. Prosto od nich wyruszyłam do Polly i Lu. No chyba nie sądziliście, że będąc na południu ich nie odwiedzę, prawda? :) I tu znów dana mi była podróż PKS tyle, że dwa razy dłuższa niż z Krakowa. I wiecie co ta podróż niewiele się różniła od podróży PKP niestety.  Tu już mogłam zapomnieć o klimatyzacji, kierowca był co najmniej dziwny i nie dość, że jak jego poprzednik także się nie zainteresował naszymi walizami (u nas na północy nie ma takiej opcji by kierowca nie otworzył bagażników i nie spakował podróżnych przed odjazdem) to jeszcze całą drogę dziwnie jechał nie zrobił postoju tam gdzie miał a w innym miejscu i na koniec nie dość, że się zgubił w małej miejscowości i w ogóle nie trafił na przystanek gdzie miał się zatrzymać (szczęściem nikt z pasażerów tam nie wysiadał, współczuję tym, co mieli nadzieję wsiąść) nawet prowadzony przez kogoś z centrali przez telefon to jeszcze utknął w korkach już u celu i w efekcie spóźnił się bagatela 40 min. Przez co Polly, która wyszła po mnie punktualnie musiała się niestety na mnie naczekać. Długo mnie tak żadna podróż nie wkurzyła. Siedem godzin bez klimatyzacji w jednej pozycji w zatłoczonym autobusie to już dosyć a jak się doda do tego bezsensowne stanie w korkach przy robotach drogowych i głupotę kierowcy wynoszącą razem 40 min. cennego czasu, to to już zwyczajnie za wiele. Tym bardziej, że ten idiota zabrał w Krakowie na gapę swojego kolegę, który przesiedział sobie resztę drogi na fotelu pilota i głośno z nim rozmawiał co miałam nieszczęście słyszeć siedząc z przodu. Długo dwóch takich irytujących typów nie musiałam słuchać. Poziom dojrzałości rozmowy straszny. Żałowałam, że nie zabrałam słuchawek do telefonu. Normalnie nie mogłam się doczekać kiedy wysiądę. Całe szczęście w końcu dojechaliśmy i bez problemu znalazłam Polly i po ochach i achach i wyściskaniu się na powitanie ruszyłyśmy do PoLuśkowego gniazdka. Nie muszę chyba mówić, że całą drogę gadałyśmy jak najęte? :) Na miejscu Pollka oprowadziła mnie po swoim nowym domu. Mieszkanie jest dużo większe niż Polluskowo i ma zupełnie inny układ i przepływ dźwięku jak coś się mówi z pokoju to w kuchni nie słychać co mnie zdziwiło:) PoLuśkowie pięknie się urządzili. Widać w każdym miejscu, że jest to ich wspólna przestrzeń:) Jest tam tak samo przytulnie jak w Polluśkowie tak więc nic dziwnego, że niemal z miejsca poczułam się tam jak w domu:) Po otrzepaniu się z podróżnego kurzu i otrzymaniu przydziału pokoju – całego tylko dla mnie:) - Polly uwaga zrobiła obiad;) Mało tego był pyszny i we troje przeżyliśmy jego konsumpcję;) Co prawda Lusiek zjadł później, bo jak przyjechałam był jeszcze w pracy, ale zawsze:) Standardowo też nieustannie gadałyśmy i robiąc obiad i jedząc i towarzysząc w jedzeniu Lu:) Niestety przez obsuwę mojego PKS-u, i poważny wypadek, który spowodował obsuwę Lu, który utknął w korku 200 m. od domu i żartował przez telefon, że mamy mu przynieść obiad do auta musieliśmy przesunąć nasze spotkanie z Mleczkami i Mareczkiem. Głupio nam było z tego powodu, bo i tak umówiliśmy się na dosyć późną porę, no ale niestety siła wyższa. Kiedy Lu tkwił w korku my przygotowałyśmy się do wyjścia i jak tylko wszedł szybko zjadł obiad i pognaliśmy do Mleczków, którzy już na nas czekali z utęsknieniem;) Z trafieniem pod właściwy adres nie mieliśmy problemu gorzej już z dziwnym działaniem windy i znalezieniem właściwych drzwi. Nie wiem jak u Was ale u nas nie ma czegoś takiego jak winda zatrzymująca się na półpiętrze. Jak to mówią człowiek uczy się całe życie:) A drzwi nowego gniazdka Mleczków ciężko nam było znaleźć, bo w korytarzu ktoś sobie chyba przywłaszczył żarówkę. Koniec końców dotarliśmy jak widać z nami zawsze muszą być przygody:) Wyściskaliśmy się na powitanie i od razu zgarnął nas Marek do swojego pokoju czytaj królestwa Buzza Astrala, którego jest chyba najwierniejszym fanem:) Ma z jego wizerunkiem firanki, obrazki na ścianach, pasek dzielący tapetę i… kapcie:) Nic więc dziwnego, że ucieszył się z wyklejanki z Buzzem, którą od nas dostał:) Jak już pokazał nam swój pokój pozwolił rodzicom by pokazali nam resztę nowego mieszkania z pięknym widokiem  z okna w salonie. Mleczkowie cudnie się urządzili i nie został już u nich ślad po remoncie. I oczywiście jak się domyślacie jak tylko zasiedliśmy przy kawce i przepysznym cieście śliwkowym zaczęliśmy gadać, a Mareczek rozbrajał z Polly wyklejankę. Długo się nie widzieliśmy więc i nagadać się nie mogliśmy a czas mijał nam błyskawicznie. Junior jak uporał się z książeczką czarował nas wszystkich jak widać na załączonym obrazku:)



I tak nam niespostrzeżenie nadeszła pora kolacji na którą kochani Mleczkowie przygotowali prawdziwą ucztę:) Żeby Wam smaka narobić powiem, że były pieczarki zapiekane z serem i jajka na twardo z pysznym kremem z nóżek od owych pieczarek w miejscu żółtek a do tego sałatka i mnóstwo innych pyszności. Prawdziwie sułtańska wieczerza:) Oczywiście nie pojechaliśmy po kolacji do  domu za dobrze nam było u Mleczków:) Gadaliśmy sobie dalej a w międzyczasie wujek Lu poszedł uspać Mareczka bajką oczywiście o strażakach i oczywiście obowiązkowo musiał ją czytać w strażackim hełmie na głowie:) A my w tym czasie oblaliśmy nowe mieszkanko



białym winem i… dalej gadaliśmy:) dopiero jak pora zrobiła się bardzo nieprzyzwoita zrobiliśmy sobie z dziewczynami pożegnalną fotkę 



i opuściliśmy Mleczkowo w którym czuliśmy się jak w domu. Żal mi było się z nimi zegnać, bo jak zwykle pewnie się szybko nie zobaczymy. Dopiero w samochodzie zaczęłam czuć zmęczenie przemierzonymi kilometrami i po powrocie  do PoLuśkowa szybko odpadłam zasypiając snem kamiennym. Rano obudziłyśmy się z Polly mniej więcej o tej samej porze i jak zawsze urządziłyśmy sobie poranne pogaduchy jeszcze w piżamach w łóżku:) Lusiek w tym czasie przygotował nam pyszne śniadanko. Lubię właśnie takie dni bez pośpiechu z porannym słońcem w oknach przyjaciółmi i żartami od rana. Nie mieliśmy jakichś szczególnych planów na ten dzień więc Lu zaproponował byśmy odwiedzili miejsce o którym rozmawialiśmy, bo jeszcze w nim nie byłam. I tak zebraliśmy się po śniadaniu na małą wycieczkę. Jak nietrudno się domyślić miejsce było niezwykłe i od razu zauroczyło mnie swoją magią. Odkryliśmy tam zupełnie przypadkiem nowo otwarte muzeum, które odwiedziliśmy z ciekawością. Była tam wystawa przedmiotów, rzeźby i malarstwa powiązanego z tym miejscem i ciekawa multimedialna prezentacja fotografii z odległego czasu jego powstawania. Sporo się było można z tych wystaw dowiedzieć i cieszę się, że mieliśmy okazję tam zajrzeć. Potem spacerowaliśmy sobie  i podziwialiśmy  architekturę przy pięknej pogodzie kiedy to Polly postanowiła zrobić mały powrót do przeszłości i wspiąć się na pobliski trzepak. Jak się domyślacie widok  był z cyklu tych bezcennych :D Co tu dużo mówić podejść było kilka co jedno to śmieszniejsze, brzuchy nas rozbolały i popłakaliśmy się ze śmiechu:) Tego się po prostu nie da opisać. Jednak jedno Polly trzeba przyznać nie poddała się i wspięła się w końcu na trzepak swoją własną techniką:) Potem w świetnych humorach pojechaliśmy do Pubu Lu, który miałam okazję zobaczyć na kilka dni przed jego zamknięciem. Muszę Wam powiedzieć, że było to bardzo fajne miejsce z bardzo dobrą lokalizacją  i fajnie przez niego urządzone min. z podziwu godną kolekcją piwa do wyboru i jak widać lubiane przez bywalców, bo  nawet o dosyć wczesnej porze co chwilę ktoś przychodził. Usiadłyśmy się z Polly w słonecznym ogródku na piwko wiśniowe i pogaduchy kiedy Lu załatwiał swoje sprawy. Niedługo potem dołączyła do nas jej mama która akurat zrobiła kurs w nasze strony rowerem na pobliską wystawę kwiatów. Miło było i ją zobaczyć po długim czasie i pogadać sobie. Mama Polly to taki dusza człowiek, który zna mnóstwo fajnych zabawnych historii:) Posiedziałyśmy sobie we trójkę i nie wiadomo kiedy nadszedł czas na nas. Mama Polly odjechała już a my wyruszyliśmy do ulubionej restauracji meksykańskiej PoLusków na obiad. Muszę się przyznać, że jedną z niewielu rzeczy, których nie znoszę jest fasola, jadam tylko żółtą i szparagową a wszystkie czerwone, Jaś, czy drobne po prostu mnie odrzucają. Z tego powodu do tej pory omijałam meksykańskie restauracje szerokim łukiem bo wiem, że jednym z głównych składników kuchni meksykańskiej jest właśnie fasola. Jednak ku mojemu zdziwieniu są też dania meksykańskie bez tego składnika i są naprawdę bardzo smaczne o czym się miałam okazję przekonać. W oczekiwaniu na danie główne zamówiliśmy jedno z nich na przystawkę o dźwięcznej nazwie Quesadilla. Pyszności:) Polecam spróbować, tak jak i nasze z Polly danie główne czimi/jimi czanga (wybacz Polly nie zapamiętałam dokładnie). Oczywiście jedzenie poza tym, że było przepyszne było też bardzo sycące i nie było szans byśmy dojadły z Polly swoje porcje do końca. Godne polecenia było też serwowane tam Mojito piłam je już wiele razy ale to pobiło wszystkie na głowę. Jednym słowem kochani prawdziwa uczta:) Lu zamówił sobie jeszcze banany zapiekane z lodami i powiem Wam, że deser wyglądał super. Nie wiedziałam, że w Meksyku robią takie specjały. I pewnie nigdy ich nie spróbuję bo nie ma szans bym po daniu głównym zmieściła deser :D No chyba, że wybiorę się kiedyś do meksykańskiej restauracji tylko na kawę i deser :) Po obiedzie wróciliśmy do PoLuśkowa i jak zwykle nie mogliśmy się nagadać. Potem pooglądaliśmy sobie jeszcze kilka rzeczy pośmialiśmy i nikomu nie przeszła przez głowę nawet myśl o kolacji;) Niestety późnym wieczorem przyszła już na mnie pora by się spakować, bo bladym świtem ruszałam z powrotem na północ. I tak z samego rana uściskałam Polly i Lu na pożegnanie i wsiadłam do pociągu tęskniąc już za drzwiami za nimi. Tym razem już pociąg nie był taki luksusowy ale przynajmniej czysty i towarzystwo miałam miłe choć jak zwykle dotarłam spóźniona. Przywitał mnie znajomy chłód i perspektywa budzika o 5.15 rano następnego dnia. Jednak żadna z tych rzeczy nie była mi straszna bo wróciłam z całym bagażem pozytywnych ciepłych wspomnień i naładowanymi bateriami.

THE END
 
 

16 października 2011

Miłość, która się nie da wytłumaczyć - Kraków cz V


Odebrałam Katrin punktualnie i jak się zapewne domyślacie już od początku nie mogłyśmy się nagadać. Jako, że prawdziwe czarownice działają na kofeinę swoje kroki skierowałyśmy najpierw do Karmy po kawę na wynos. I (tu uwaga Nikka fragment specjalnie dla Ciebie:) przy tej wizycie miałyśmy sposobność trafić na sławnego barmana-baristę.  Lekko zaspany ale jak zwykle ujmująco przyjazny i miły dla gości chwilkę z nami nawet porozmawiał i ewidentnie przysłuchiwał się naszej rozmowie kiedy robił dla nas kawę:) Jak jest przystojny niestety Wam nie pokażę bo zabrakło nam Pijanej na podorędziu by zabawiła się w paparazzi. Nie powiem ma coś w sobie takie skrzyżowanie chłopięcego uroku z dojrzałością ubrane we fryzurę Barta Simpsona i obdarzone irlandzkim typem urody. Przyciąga do siebie damską część klienteli jeśli nie urokiem osobistym to prezencją:) Czy jest w moim typie? Nie. Jednak nie można mu odmówić osobowości i tego, że robi świetną kawę. Raczyłyśmy się nią z Katrin po drodze nad Wisłę gdzie to przy niej zreanimowałyśmy całkowicie organizmy i ruszyłyśmy na Podgórze  które Katrin chciała mi pokazać, bo jeszcze nigdy nie widziałam tej dzielnicy Krakowa. Po drodze minęłyśmy sławny most zakochanych  Dlaczego się tak nazywa? Otóż z tej przyczyny, że na jego barierkach zakochani wieszają przeróżne kłódki ze swoimi inicjałami często w sercach z datą na symbol wiecznej miłości. Jest tych kłódek i kłódeczek całe mnóstwo. Są zupełnie zwyczajne i proste, są bardzo wyszukane i takie, które wyszły spod ręki profesjonalnego grawera. Kiedy się na nie patrzy automatycznie się człowiek uśmiecha. Tu nie ma żadnych wątpliwości, że zakochani są wśród nas i mają się dobrze. Co prawda nieliczne miłości, które okazały się mniej trwałe niż kłódki zostawiają też po sobie ślad fragmentem wyrwanej siatki jednak jest ich zdecydowanie mniej niż tych trwałych. Zaraz za mostem rozciąga się Podgórze w całej okazałości. Jak nietrudno się Wam pewnie domyślić i ta część Krakowa mi się spodobała. Ma taki swój specyficzny klimat i urok. Nie ma tu takich dzikich tłumów turystów jak na Starówce czy nawet Kazimierzu. Jest jakby ciszej i spokojniej. Wszędzie jest dużo zieleni i w samym centrum mieści się piękny park z prowadzącymi do niego długimi  uroczymi schodami. Skryłyśmy się w nim chroniąc przed upałem i ciesząc oczy bliskością natury. Wracając z niego oglądałyśmy piękne domy w tym spokojnym miejscu i pomyślałam sobie, że pewnie dobrze się tu mieszka, bo wszędzie blisko a jednak dużo spokojniej i ciszej. Po drodze Katrin pokazała mi  Plac Bohaterów Getta  o którym TU i TU  Zawsze chciałam tam trafić by zobaczyć na własne oczy to miejsce. I cieszę się, że udało mi się zobaczyć to miejsce. Jest jakby zupełnie wyjęte z tej rzeczywistości. Wokół ludzi mnóstwo, jeździ miejska komunikacja, toczy się życie a plac pusty. Mało który człowiek go przecina swymi krokami. Nie wiem cz z szacunku, ale mam nadzieję, że tak. Nie sposób nie szanować tego miejsca. Wymownych rzeźb krzeseł, symbolu straconych istnień, po których został na placu tylko bagaż – rzeczy domowego użytku, które zabrali ze sobą nie wiedząc, że idą na śmierć. Przetransportowani ludzie ginęli meble zostawały jak niemy krzyk na pustym placu. Przejmujące miejsce. Szukałam Wam odpowiedniego zdjęcia by oddać jego klimat i znalazłam takie:



Wydaje mi się, że najlepiej pokazuje co się czuje patrząc na symbol świadectwa tragicznej historii. Kontynuując nasz krakowski spacer wpadłyśmy jeszcze z Katrin na lody do Starowiślnej by potem na dłużej odpocząć sobie przy ulubionej fontannie Rose i z tego co zdążyłam zauważyć też ulubionym miejscu spacerów matek z dziećmi. Obserwowałyśmy je i uśmiałyśmy się nie raz:) Nawiedziła nasze myśli też wirtualnie Polly jak śmignęła nam przed nosem na rowerku marki Polly mała  dziewczynka:)



Cudnie było sobie tak spędzić leniwie schyłek dnia na rozmowie ciesząc się słońcem dotykającym twarzy. Niestety z końcem dnia musiałyśmy  się z Karin pożegnać tym razem już do zobaczenia nie wiadomo kiedy:( Żal mi było się z nią rozstawać, ale cieszyłam się, że mogłyśmy się wreszcie nagadać do woli i że mogła spędzić ze mną ten dzień. Kiedy odjechała pożegnałam na swój sposób Kraków spacerując już po zmroku po moich ulubionych miejscach  chłonąc ich klimat, energię i co tu dużo mówić – magię, starając się jak najwyraźniej je zapamiętać by móc potem przechowywać wspomnienia jak fotografie w albumie w moim sercu. Otulona Krakowem jak ciepłym szalem wróciłam do hostelu. Zaraz po wejściu zobaczyłam dwie rzeczy – pierwszą, że opaliłam się na powietrzu przez cały dzień na buraczkowo a drugą, że Francuzi nadal są i dokazują. Jednak i tu ukłony w stronę pana recepcjonisty nie trwało to długo bo wszedł do nich i ewidentnie nawrzucał im czystą francuszczyzną, co spowodowało uciszenie się delikwentów i ich w miarę szybką ewakuację na miasto. Tym samym pakując się na kolejną część mojej podróży miałam za ścianą błogi spokój. Szkoda mi było wyjeżdżać. Jak zwykle czułam niedosyt. I mimo zmęczenia nie mogłam zasnąć. Udała mi się ta sztuka dopiero coś koło pierwszej a znowu o czwartej zwalili się ciut ciszej, ale jednak moi francuscy ulubieńcy. Policzyłam do dziesięciu i mordercze instynkty zasnęły razem ze mną. A rano poznałam kolejnego równie sympatycznego recepcjonistę który jak się wymeldowywałam powiedział – Mam nadzieję do zobaczenia. Co nie powiem było miłe z jego strony:) I tak jak późnym wieczorem miałam  Kraków blue  tak rano w świetnym humorze wybierałam się do moich przyjaciół na południowy wschód prawie w strony Kantadeski by spotkać się z nimi po baaaardzo długim czasie i zobaczyć ich nowonarodzoną córeczkę.

PS: A tu prezentuję Wam miejsca o których teraz nie pisałam ale do których też warto zajrzeć w Krakowie

4 października 2011

Miłość, która się nie da wytłumaczyć - Kraków cz IV


Jak tylko odprowadziłam Katrin do jej środka transportu gdzieś między zachwytem nocnym Krakowem, wiolonczelistą  z chodnika przed Kościołem a ciepłem nocy dotarło do mnie, że za Chiny ludowe nie pamiętam drogi do hostelu. I nie jest to moi kochani do końca moja wina, bo dziewczyny zawsze prowadziły mnie do niego inną drogą. Nic więc dziwnego w tym, że po zmroku pomyliłam ulice i tak sobie obeszłam jakieś spokojnie 500 m nadprogramowo zanim sięgnęłam do mojego niezbędnika  kolejnego dnia czytaj mapy. Otóż moi kochani Rose przezornie oznaczyła mi na kieszonkowej gratisowej hostelowej  mapie starówki wszystkie ważne miejsca znając mój zmysł orientacji i tym samym uratowała przed błądzeniem przez pół nocy. Sami zobaczcie jak mi wszystko dokładnie oznaczyła:



Oczywiście i z mapą jeszcze trochę błądziłam (wiem beznadziejny przypadek jestem) jednak w końcu dotarłam na miejsce. Pan z recepcji chyba był z lekka zdziwiony pora mojego przybycia i przyglądał mi się z zainteresowaniem jak sobie krążyłam bezszelestnie by nikogo nie obudzić po hostelu jeszcze dobrą chwilę między kuchnią łazienką a pokojem. A może po prostu chciał pogadać, bo jeszcze tego dnia ruch jakby zelżał i pewnie nie miał się do kogo odezwać przez cały dzień. Jednak jak to Pijana stwierdziła pewne osoby w tym my obie mają taki rodzaj spojrzenia, który sprawia, że da się z niego wyczytać, że nie ma się ochoty na bliższe znajomości czy rozmowy nocą. Także spokojnie poszłam sobie spać o mało ludzkiej porze ale z rozkoszną świadomością, że żaden budzik mnie jutro nie obudzi:) I wiecie co booosko mi się spało:) Między innymi dlatego wstałam sobie o zupełnie przyzwoitej porze cała w skowronkach. Bo jak tu nie poczuć się szczęśliwie kiedy jest się w miejscu, które się kocha, kiedy za oknem świeci piękne słońce i szumi fontanna kiedy w kubku w dłoni spoczywa najlepsza kawa na świecie a na talerzyku leżą bułeczki z masłem i dżemem domowej roboty a w rodzinie twoich przyjaciół do których się wybierasz właśnie przyszło na świat upragnione i wyczekane  dziecko najpiękniejszy cud dnia codziennego. Nie sposób nie czuć w sobie ogromnej radości kiedy ma się przed sobą kolejny cudowny dzień i cudowne nowiny w sercu. Siedząc sobie na wygodnej kanapie przy oknie planowali więc cały czas się uśmiechając co będę robić. Na bardzo wiele rzeczy nie mam czasu w życiu codziennym i kiedy tylko trochę go zyskuję zawsze nadrabiam zaległości po pierwsze w spaniu (co właśnie uczyniłam) potem w spotkaniach z ludźmi (co uczyniłam częściowo dzień wcześniej) i w wybieraniu się wszędzie tam gdzie chciałam pójść a nie mogłam z różnych powodów. W ten wolny od spotkań dzień, który był tylko dla mnie chciałam zobaczyć Podziemia sukiennic i Fabrykę Schindlera niestety oba miejsca były w czasie mojego pobytu poza zasięgiem. W poniedziałek w Podziemiach nie było już biletów bo to dzień bezpłatnego zwiedzania a we wtorek były zamknięte, jak w każdy pierwszy wtorek miesiąca. A Fabryka jest tak oblegana, że miejsca wolne do zwiedzania były dopiero za półtorej tygodnia. Wiele z innych atrakcji Krakowa już widziałam, czasem nawet po kilka razy więc postanowiłam tym razem zwyczajnie pooglądać miejsca, które miałam najbliżej i jedno szczególne dla mnie, które miałam dosyć daleko. I tak do wczesnego popołudnia zajrzałam w kilka miejsc mi bliskich w kilka nowych i do jednego znów pomyliłam oczywiście drogę i już nie dotarłam, bo bardziej niż na jego odnalezieniu zależało mi by dotrzeć do tego miejsca bardziej odległego a mianowicie na Skałkę To jedno z tych wyjątkowych miejsc gdzie też jakoś zawsze nie mogłam się dostać do wnętrza, bo był jakiś remont czy zamknięta uroczystość jak już stałam u progu. Chciałam tam kiedyś dotrzeć z zupełnie innych powodów niż obecnie. Zwyczajnie zajrzeć i być przez chwilę blisko tych Wielkich przez wielkie W. Jednak nigdy nie myślałam, że kiedyś pójdę tam by być chwilę blisko kogoś kto jest mi bardzo bliski. By się za niego pomodlić i dotknąć płyty jego nagrobka. Mówię oczywiście o stosunkowo nowym towarzyszu Wielkich Czesławie Miłoszu. Od dawien dawna wiele jego słów żyje we mnie i jest kimś zupełnie niewiarygodnie swoim dla mnie z wielu powodów. Kocham wiele jego utworów w sposób szczególny. Uwielbiam na przykład ten wiersz:

Czesław Miłosz
 
TO

Żebym wreszcie mógł powiedzieć, co siedzi we mnie.
Wykrzyknąć: ludzie, okłamywałem was
Mówiąc, że tego we mnie nie ma,
Kiedy TO jest tam cięgle, we dnie i w nocy.
Chociaż właśnie dzięki temu
Umiałem opisywać wasze łatwopalne miasta,
Wasze krótkie miłości i zabawy rozpadające się w próchno,
Kolczyki, lustra, zsuwające się ramiączko,
Sceny w sypialniach i na pobojowiskach.
Pisanie było dla mnie ochronną strategią
Zacierania śladów. Bo nie może podobać się ludziom
Ten, kto sięga po zabronione.
Przywołuję na pomoc rzeki, w których pływałem, jeziora
Z kładką między sitowiem, dolinę,
W której echu pieśni wtórzy wieczorne światło,
I wyznaję, że moje ekstatyczne pochwały istnienia
Mogły być tylko ćwiczeniami wysokiego stylu,
A pod spodem było TO, czego nie podejmuję się nazwać.
TO jest podobne do myśli bezdomnego,
kiedy idzie po mroźnym, obcym mieście.
I podobne do chwili, kiedy osaczony Żyd
widzi zbliżające się ciężkie kaski niemieckich żandarmów.
TO jest jak kiedy syn króla wybiera się na miasto
i widzi świat prawdziwy: nędzę, chorobę, starzenie się i śmierć.
TO może też być porównane do nieruchomej twarzy kogoś,
kto pojął, że został opuszczony na zawsze.
Albo do słów lekarza o nie dającym się odwrócić wyroku.
Ponieważ TO oznacza natknięcie się na kamienny mur,
i zrozumienie, że ten mur nie ustąpi żadnym naszym błaganiom.
 
TO. Kraków 2000.

Nikt nie musi mi przekładać żadnego z jego słów z polskiego na tak zwane nasze. One same do mnie przemawiają i nawet jeśli ich zapis niewiele podpowiada to intuicyjnie da się wyczuć, co chciał przekazać. Pewnie dlatego zawsze będzie częścią mnie. Dlatego też niezmordowanie usiłowałam trafić na Skałkę mimo iż permanentnie  się pogubiłam jak już długo mi się nie zdarzyło. Błądziłam spokojnie z godzinę obeszłam wszystkie ulice dookoła i za nic nie mogłam znaleźć tej bocznej prowadzącej z miasta do Kościoła. Powinnam była iść od strony Wisły i Wawelu wtedy bym trafiła bezbłędnie a tak w upale zrobiłam sporo kilometrów nadto nim wreszcie trafiłam. Długo się tak nie ucieszyłam jak wtedy kiedy zobaczyłam wreszcie oznaczenie ulicy Skałecznej:) W końcu udało mi się zobaczyć Kościół od środka i wejść do krypty.




Robi dosyć spore wrażenie mimo niewielkich rozmiarów. Nie umiem określić z czego to wynika. Być może w moim przypadku z przywiązania do ludzi słowa i z szacunku dla nich. Być może z klimatu pomieszczenia. A może po prostu ze świadomości bliskości osób tu złożonych. Nie jestem jedyna osobą, dla której tam obecni są ważni. Nie brak tam kwiatów czy zniczy – wyrazów pamięci tych dla których słowa żyją w nas. Nie wiedziałam, że można zostawić tam taki dowód pamięci w przeciwnym razie zabrałabym ze sobą do zapalenia znicz. Może uda mi się tam jeszcze kiedyś wybrać i zostawić po swojej bytności taki ślad pamięci. Wizyta na Skałce wprawiła mnie w lekko melancholijny nastrój przypomniała o rzeczach, które kiedyś były treścią mojego życia a od których jestem teraz bardzo daleko. Jednak nie uległam mu na długo w końcu byłam w Krakowie w końcu świeciło piękne słońce w końcu wiem, że moje decyzje były dobre. Dlatego spokojnie wybrałam się na zakupy i dobry obiad już pod wieczór a na zwieńczenie udanego dnia do kina  Ars na najnowszy film Allena O północy w Paryżu Bardzo lubię mniejsze od sieciówek kina, ich klimat i kameralność. Dlatego nic dziwnego, że spodobało mi się w Arsie i z przyjemnością oglądało mi się tam film. Generalnie nie należę do allenomaniaków jednak niektóre z jego filmów bardzo lubię i zdecydowanie po seansie dodałam do ich listy O północy w Paryżu. Długo się tak nie uśmiałam na żadnym filmie. Niektóre dialogi są wręcz rozbrajające:) Jeśli będziecie mieli okazję obejrzeć polecam. Po seansie  jako że już pora znów była późna spacerkiem udałam się do hotelu na spoczynek sądząc, że to już koniec wrażeń na dziś jednak się myliłam. Kiedy sobie spokojnie już w pokoju siedziałam i czytałam zbierając do mycia usłyszałam pukanie. Zdziwiłam się ale otworzyłam bo myślałam, że to recepcjonista z lampą na wymianę. Chciałabym zobaczyć swoją minę na widok zupełnie innego młodego mężczyzny w progu. Po wstępnym szoku uśmiechnęłam się a ów jegomość na to odpowiedział uśmiechem i rzekł Hello po czym odszedł zapukał do kolejnych drzwi i przywitał się dokładnie tak samo po czym ruszył do kolejnego pokoju. I takim to sposobem poznałam jednego z piątki Francuzów moich sąsiadów z za ściany. Panowie byli bardzo towarzyscy, bardzo hałaśliwi i na pewno za kołnierz nie wylewali. Ruszyli w miasto mniej więcej w godzinach kiedy ja złapałam pierwszy sen (do tego momentu czułam się jakbym usiłowała zasnąć w barze za kontuarem) i z iście ułańską fantazją wrócili o czwartej nad ranem budząc mnie i pewnie resztę gości potykaniem się o własne stopy, ściany i drzwi głośnym chichotem i rozmowami do świtu. Jak nietrudno się domyślić mało co spałam przez to towarzystwo. No cóż jak to mówią sąsiadów się nie wybiera. Rano za to byli zupełnie spacyfikowani i jedynym znakiem ich obecności był znajomy odorek alkoholowy spode drzwi pokoju. Zbierając się po śniadaniu po Katrin zupełnie nie obudzona wypitą kawą w duchu żywiłam nadzieję, że się wyniosą do czasu kiedy wrócę i cieszyłam się, że nie będzie mnie przy ich zapewne głośnej pobudce. Pogoda znowu dopisała i idąc słonecznymi ulicami starówki zapominałam już o głośnych nieznośnych towarzyszach z za ściany ciesząc się, że Katrin będzie mi pokazywać kolejne swoje ulubione miejsca i będziemy mogły się nagadać za wszystkie czasy.

c.d.n.

29 września 2011

Miłość, która się nie da wytłumaczyć - Kraków cz III


Jako, że był to jeszcze „blady świt” i mgły dopiero opadały odsłaniając śpiewającego Elvisa  /takie rzeczy tylko w Krakowie o 10 rano/ jedna owieczka z naszego stadka początkowo nam zaginęła. Mam tu na myśli Pijaną, która oczywiście była trzeźwa tylko pomyliła kierunki i wyszła nie tam gdzie miała. Jednak dla trzech stuprocentowych czarownic znalezienie czwartej nie stanowiło żadnego problemu. Po chwili już w komplecie się wyściskałyśmy, wycałowaliśmy i wyraziłyśmy ogólną radość ze spotkania ochami i achami;) Ogromnie mnie cieszą te krakowskie zloty i to jak ktoś wreszcie po trzech latach marnotrawnie na nie dociera – tak Pijana to o Tobie;) Dziewczyny to moje prawdziwe bratnie dusze i każde spotkanie z nimi to dla mnie święto tym bardziej, że widzimy się niestety raz do roku. Dlatego też postanowiłam je zabrać w piękne miejsce w którym żadna z nich jeszcze nie była – do Ogrodu Botanicznego (Tak Rose to był mój pomysł a nie Katrin by się tam wybrać i mam na to dowody w archiwum GG;) Nie wiem czemu jakoś zakodowałaś, że to Katrin chciała się tam wybrać:) Oczywiście moje zabrać polega na tym, że zazwyczaj to ja chcę gdzieś pójść a Katrin bezbłędnie mnie w to miejsce prowadzi:) Bez niej i Rose ginę orientacyjnie już za zakrętem. Dlatego i tym razem nasze szlaki powierzyłam w ich ręce. Nic więc dziwnego, że bez żadnego problemu dotarłyśmy na miejsce cały czas się śmiejąc i gadając jedna przez drugą:) Gorzej było z trafieniem do głównego wejścia, ale jak wiadomo kto szuka ten znajduje. ( I  w tym miejscu musze Cię Polluś ucieszyć Rose nie miała sporej zniżki na wstęp z wiadomych powodów:) Pogoda nam się zrobiła po drodze przecudna. Słońce przyjemnie grzało na czysto błękitnym niebie  ukazując od wejścia urodę Ogrodu w całej okazałości. Leniwie spacerowałyśmy więc sobie po całym przybytku naturalnego piękna. Znalazłyśmy bez problemu brata Nemo w stawie, romantyczną łódź w sam raz dla zakochanych na brzegu porośniętym trzciną, sporo jadalnych upraw, bogactwo kwiatów a nawet najprawdziwsze banany na palmie w cieplarni. Muszę się Wam przyznać, że uwielbiam ogrody. Mogłabym w nich przesiadywać godzinami. Zawsze ważniejsze było dla mnie by mieć duży ogród niż duży dom kiedy marzyłam sobie jako mała dziewczynka jak to będzie kiedy dorosnę.  Jest coś w tym zorganizowanym ludzką ręką układzie natury, co sprawia, że człowiek od razu lepiej się czuje przekraczając jego próg. Wnosi spokój do wnętrza i sprawia, że staje się zrelaksowany i czuje się bezpiecznie otulony pięknem. Nie można sobie wymarzyć lepszego miejsca na spotkanie z przyjaciółmi. Nic więc dziwnego, że świetnie się tam bawiłyśmy cały czas gadając jak to my:) Jednak jak wiadomo nie samym obcowaniem z przyrodą człowiek żyje a czarownice działają na kofeinę więc z Ogrodu udałyśmy się do Karmy  na kawę. Jest to wyjątkowe miejsce w Krakowie jak przeczytacie TU  z przemiłą obsługą w postaci samych właścicieli i pewnego przystojnego barmana (o którym później:) i wręcz boską kawą i jedzeniem. Late wygląda tam tak:



Zachęcając już samym wyglądem do spróbowania. Do kawy kochani gorąco polecam ciasteczko rodem z Wielkiej Brytanii scone, które podaje się z masłem i konfiturą lub syropem klonowym. Mówię Wam kochani prawdziwa rozpusta dla podniebienia. Są różne dodatki do tych ciasteczek nasze było z suszoną żurawiną i smakowało niebiańsko:) Tak się delektowałam smakiem, że z wrażenia własnego fotosa nie zrobiłam więc posiłkuję się teraz zgarniętym z sieci a oto i scone:



Mówię Wam kochani nie ma nic lepszego jak naprawdę dobre jedzenie  i doborowe towarzystwo. Czas nam płynął razem niezwykle wesoło i niestety bardzo szybko. Zaraz po kawie bowiem musiałyśmy się rozstać z Rose, która musiała wracać dosyć wcześnie ze względu na konieczność zerwania się następnego dnia bladym świtem do pracy a przed nią był do przebycia spory kawałek drogi. Wyściskałyśmy więc ją i z żalem pomachałyśmy jej na pożegnanie. Ciężko się zawsze rozstawać jak nie zdążyło się nagadać a nie wiadomo kiedy będzie kolejna szansa na rozmowę twarzą w twarz. By jakoś złagodzić smutek rozdzielenia kwartetu czarownic poszłyśmy z dziewczynami na lody. Nie byle jakie jak się zapewne domyślacie:) Zawsze powtarzałam, że najlepsze lody jakie jadłam w życiu to te tradycyjne z gór konkretnie z Krościenka nad Dunajcem. Smak po prostu nie do opisania. I wyobraźcie sobie, z idziemy sobie Grodzką odprowadziwszy Rose i nagle widzę napis LODY Z KROŚCIENKA NAD DUNAJCEM TRADYCYJNA RECEPTURA. Aż mi się chciało przetrzeć oczy z wrażenia. Nie mogłam uwierzyć, że można je zjeść gdzieś indziej niż w górach a tu proszę. Pognałyśmy więc z Pijaną od razu w ich stronę. Oczywiście smakowały wyśmienicie ale jednak czegoś im było brak w porównaniu do tych górskich. Nie wiem w czym rzecz. Może w wodzie, może w mleku czy śmietanie. Tak wyjątkowych jak w górach nie można jednak dostać w mieście mimo, że te miejskie też super i z czystym sumieniem mogę polecić. A jeśli już o lodach mowa to drugie najlepsze jakie jadłam są oczywiście ze Starowiślnej i koniecznie musicie będąc w Krakowie ich spróbować. Znajdziecie punkt sprzedaży od razu po dużej kolejce, prawie jak za komuny;) Jednak naprawdę warto swoje odczekać dla tego smaku. Po lodach poszłyśmy sobie dalej na spacer i tak przegoniłyśmy z Katrin biedną Pijaną po Rynku, Kazimierzu, bulwarze nad Wisłą i Plantach. Prawie ją zachodziłyśmy na śmierć;) Jednak nie było to bezproduktywne błąkanie  się a czas prawdziwych rozmów. O życiu, śmierci, radzeniu sobie z nią, przyjaźni, pracy, która nie jest dobra, szalonym dzieciństwie i wielu wielu innych sprawach. Jak się ma odpowiednich rozmówców można gadać bez końca. I tak nam się wśród tych rozmów zrobił wieczór. Wpadłyśmy jeszcze posilić się na zapiekanki na Kazimierz, które słynne są na cały Kraków. Podobno najlepsze są te U Endziora. My jadłyśmy z punktu obok bo zraziła nas gigantyczna kolejka. I tu muszę wam powiedzieć, że i Rose i Katrin zawzięcie bronią swoich odmiennych poglądów na temat tychże zapiekanek. Otóż Katrin twierdzi, że podawane we wszystkich okienkach zapiekanki są od tego samego dostawcy /a wie to od osoby, która tam pracowała/ i dlatego to, że U Endziora są najlepsze to mit. A Rose z kolei uważa, że te od Endziora są najlepsze w smaku i nie da się przekonać, że jest inaczej:) Urocze jest to jak się sprzeczają na ten temat:) Obie ładnych parę lat mieszkały w Krakowie i obie maja tam swoje ulubione miejsca i poglądy na pewne sprawy. Dlatego mam z nimi tak dobrze, bo każda zabiera mnie gdzie indziej /z wyjątkiem miejsc gdzie obie są zgodne, że coś jest najlepsze jak np. gorąca czekolada z Nowej Prowincji  / w swoje ulubione miejsca i tym sposobem dzięki nim poznaję Kraków naprawdę coraz lepiej i to jak się domyślacie też z najlepszej strony:) Pijana z kolei lepiej się orientuje we wrocławskich klimatach (może Rose ten pomysł na następny zlot we Wrocławiu jest całkiem niezły Pijana nas oprowadzi tym razem:) i musiała nam wierzyć na słowo w naszych opiniach krakowskich i słuchać naszych zachwytów cierpliwie:) Jednak mylicie się sądząc, że nie dałyśmy jej dojść do słowa. Pijana nasza kochana jest taką samą gadułą jak my:) Katrin twierdzi nawet, że większą od Polly a to już jest nie lada wyczyn:) Bardzo się cieszę Słońce, że w końcu mogłyśmy się poznać osobiście i mogłam wysłuchać wszystkich opowiedzianych przez Ciebie historii, oczywiście szczególnie zapamiętałam te przy których płakałam ze śmiechu np. tą o tym jak stałaś w pobliżu pewnego obiektu i nie wiedziałaś gdzie jesteś;) Twoje towarzystwo i obecność są zawsze dla mnie bezcenne. Dlatego też i z Tobą ciężko było mi się żegnać kiedy nadszedł wieczór i ostatni stalowy rumak pędzący w Twoje strony nadjechał na dworzec. Teraz kiedy się osobiście poznałyśmy będzie mi ciebie brakowało jeszcze bardziej niż wcześniej dlatego mam nadzieję, że się już z żadnego zlotu nie wyłamiesz czarownico nasza marnotrawna. Po pożegnaniu Pijanej poszłyśmy sobie z Katrin pogadać jeszcze korzystając z czasu jaki nam pozostał na Planty a potem na 19-stkę do Dominikanów  , gdzie kazanie nas obie rozbroiło a atmosfera urzekła. I potem niestety nadszedł czas bym pożegnała ostatnią z moich kochanych czarownic. Jednak tym razem było mi trochę lżej, bo wiedziałam, że z Katrin zobaczę się jeszcze we wtorek. Uściskawszy ją na drogę i pomachawszy na pożegnanie skierowałam swoje już samotne kroki z powrotem do hostelu. Zawsze mi żal, że tak mało czasu mam na spotkania z Wami i wiecznie mi się wydaje, że trwają jakieś pięć minut tak szybko mijają a czekać przychodzi mi na nie cały rok. I zawsze mam taką cichą nadzieję po pożegnaniu, że może tym razem uda mi się z Wami zobaczyć nie tylko raz w roku, ale niestety jeszcze nigdy się to nie udało. Może kamyki, które Wam tradycyjnie daję na szczęście kiedyś sprawią, że będziemy się mogły częściej widywać. A tam na górze ktoś zmieni mój zmysł orientacji na działający model, bo oczywiście w drodze do hostelu zdążyłam pomylić ulice i musiałam sporo drogi nadrobić by trafić we właściwe miejsce…


c.d.n