29 września 2011

Miłość, która się nie da wytłumaczyć - Kraków cz III


Jako, że był to jeszcze „blady świt” i mgły dopiero opadały odsłaniając śpiewającego Elvisa  /takie rzeczy tylko w Krakowie o 10 rano/ jedna owieczka z naszego stadka początkowo nam zaginęła. Mam tu na myśli Pijaną, która oczywiście była trzeźwa tylko pomyliła kierunki i wyszła nie tam gdzie miała. Jednak dla trzech stuprocentowych czarownic znalezienie czwartej nie stanowiło żadnego problemu. Po chwili już w komplecie się wyściskałyśmy, wycałowaliśmy i wyraziłyśmy ogólną radość ze spotkania ochami i achami;) Ogromnie mnie cieszą te krakowskie zloty i to jak ktoś wreszcie po trzech latach marnotrawnie na nie dociera – tak Pijana to o Tobie;) Dziewczyny to moje prawdziwe bratnie dusze i każde spotkanie z nimi to dla mnie święto tym bardziej, że widzimy się niestety raz do roku. Dlatego też postanowiłam je zabrać w piękne miejsce w którym żadna z nich jeszcze nie była – do Ogrodu Botanicznego (Tak Rose to był mój pomysł a nie Katrin by się tam wybrać i mam na to dowody w archiwum GG;) Nie wiem czemu jakoś zakodowałaś, że to Katrin chciała się tam wybrać:) Oczywiście moje zabrać polega na tym, że zazwyczaj to ja chcę gdzieś pójść a Katrin bezbłędnie mnie w to miejsce prowadzi:) Bez niej i Rose ginę orientacyjnie już za zakrętem. Dlatego i tym razem nasze szlaki powierzyłam w ich ręce. Nic więc dziwnego, że bez żadnego problemu dotarłyśmy na miejsce cały czas się śmiejąc i gadając jedna przez drugą:) Gorzej było z trafieniem do głównego wejścia, ale jak wiadomo kto szuka ten znajduje. ( I  w tym miejscu musze Cię Polluś ucieszyć Rose nie miała sporej zniżki na wstęp z wiadomych powodów:) Pogoda nam się zrobiła po drodze przecudna. Słońce przyjemnie grzało na czysto błękitnym niebie  ukazując od wejścia urodę Ogrodu w całej okazałości. Leniwie spacerowałyśmy więc sobie po całym przybytku naturalnego piękna. Znalazłyśmy bez problemu brata Nemo w stawie, romantyczną łódź w sam raz dla zakochanych na brzegu porośniętym trzciną, sporo jadalnych upraw, bogactwo kwiatów a nawet najprawdziwsze banany na palmie w cieplarni. Muszę się Wam przyznać, że uwielbiam ogrody. Mogłabym w nich przesiadywać godzinami. Zawsze ważniejsze było dla mnie by mieć duży ogród niż duży dom kiedy marzyłam sobie jako mała dziewczynka jak to będzie kiedy dorosnę.  Jest coś w tym zorganizowanym ludzką ręką układzie natury, co sprawia, że człowiek od razu lepiej się czuje przekraczając jego próg. Wnosi spokój do wnętrza i sprawia, że staje się zrelaksowany i czuje się bezpiecznie otulony pięknem. Nie można sobie wymarzyć lepszego miejsca na spotkanie z przyjaciółmi. Nic więc dziwnego, że świetnie się tam bawiłyśmy cały czas gadając jak to my:) Jednak jak wiadomo nie samym obcowaniem z przyrodą człowiek żyje a czarownice działają na kofeinę więc z Ogrodu udałyśmy się do Karmy  na kawę. Jest to wyjątkowe miejsce w Krakowie jak przeczytacie TU  z przemiłą obsługą w postaci samych właścicieli i pewnego przystojnego barmana (o którym później:) i wręcz boską kawą i jedzeniem. Late wygląda tam tak:



Zachęcając już samym wyglądem do spróbowania. Do kawy kochani gorąco polecam ciasteczko rodem z Wielkiej Brytanii scone, które podaje się z masłem i konfiturą lub syropem klonowym. Mówię Wam kochani prawdziwa rozpusta dla podniebienia. Są różne dodatki do tych ciasteczek nasze było z suszoną żurawiną i smakowało niebiańsko:) Tak się delektowałam smakiem, że z wrażenia własnego fotosa nie zrobiłam więc posiłkuję się teraz zgarniętym z sieci a oto i scone:



Mówię Wam kochani nie ma nic lepszego jak naprawdę dobre jedzenie  i doborowe towarzystwo. Czas nam płynął razem niezwykle wesoło i niestety bardzo szybko. Zaraz po kawie bowiem musiałyśmy się rozstać z Rose, która musiała wracać dosyć wcześnie ze względu na konieczność zerwania się następnego dnia bladym świtem do pracy a przed nią był do przebycia spory kawałek drogi. Wyściskałyśmy więc ją i z żalem pomachałyśmy jej na pożegnanie. Ciężko się zawsze rozstawać jak nie zdążyło się nagadać a nie wiadomo kiedy będzie kolejna szansa na rozmowę twarzą w twarz. By jakoś złagodzić smutek rozdzielenia kwartetu czarownic poszłyśmy z dziewczynami na lody. Nie byle jakie jak się zapewne domyślacie:) Zawsze powtarzałam, że najlepsze lody jakie jadłam w życiu to te tradycyjne z gór konkretnie z Krościenka nad Dunajcem. Smak po prostu nie do opisania. I wyobraźcie sobie, z idziemy sobie Grodzką odprowadziwszy Rose i nagle widzę napis LODY Z KROŚCIENKA NAD DUNAJCEM TRADYCYJNA RECEPTURA. Aż mi się chciało przetrzeć oczy z wrażenia. Nie mogłam uwierzyć, że można je zjeść gdzieś indziej niż w górach a tu proszę. Pognałyśmy więc z Pijaną od razu w ich stronę. Oczywiście smakowały wyśmienicie ale jednak czegoś im było brak w porównaniu do tych górskich. Nie wiem w czym rzecz. Może w wodzie, może w mleku czy śmietanie. Tak wyjątkowych jak w górach nie można jednak dostać w mieście mimo, że te miejskie też super i z czystym sumieniem mogę polecić. A jeśli już o lodach mowa to drugie najlepsze jakie jadłam są oczywiście ze Starowiślnej i koniecznie musicie będąc w Krakowie ich spróbować. Znajdziecie punkt sprzedaży od razu po dużej kolejce, prawie jak za komuny;) Jednak naprawdę warto swoje odczekać dla tego smaku. Po lodach poszłyśmy sobie dalej na spacer i tak przegoniłyśmy z Katrin biedną Pijaną po Rynku, Kazimierzu, bulwarze nad Wisłą i Plantach. Prawie ją zachodziłyśmy na śmierć;) Jednak nie było to bezproduktywne błąkanie  się a czas prawdziwych rozmów. O życiu, śmierci, radzeniu sobie z nią, przyjaźni, pracy, która nie jest dobra, szalonym dzieciństwie i wielu wielu innych sprawach. Jak się ma odpowiednich rozmówców można gadać bez końca. I tak nam się wśród tych rozmów zrobił wieczór. Wpadłyśmy jeszcze posilić się na zapiekanki na Kazimierz, które słynne są na cały Kraków. Podobno najlepsze są te U Endziora. My jadłyśmy z punktu obok bo zraziła nas gigantyczna kolejka. I tu muszę wam powiedzieć, że i Rose i Katrin zawzięcie bronią swoich odmiennych poglądów na temat tychże zapiekanek. Otóż Katrin twierdzi, że podawane we wszystkich okienkach zapiekanki są od tego samego dostawcy /a wie to od osoby, która tam pracowała/ i dlatego to, że U Endziora są najlepsze to mit. A Rose z kolei uważa, że te od Endziora są najlepsze w smaku i nie da się przekonać, że jest inaczej:) Urocze jest to jak się sprzeczają na ten temat:) Obie ładnych parę lat mieszkały w Krakowie i obie maja tam swoje ulubione miejsca i poglądy na pewne sprawy. Dlatego mam z nimi tak dobrze, bo każda zabiera mnie gdzie indziej /z wyjątkiem miejsc gdzie obie są zgodne, że coś jest najlepsze jak np. gorąca czekolada z Nowej Prowincji  / w swoje ulubione miejsca i tym sposobem dzięki nim poznaję Kraków naprawdę coraz lepiej i to jak się domyślacie też z najlepszej strony:) Pijana z kolei lepiej się orientuje we wrocławskich klimatach (może Rose ten pomysł na następny zlot we Wrocławiu jest całkiem niezły Pijana nas oprowadzi tym razem:) i musiała nam wierzyć na słowo w naszych opiniach krakowskich i słuchać naszych zachwytów cierpliwie:) Jednak mylicie się sądząc, że nie dałyśmy jej dojść do słowa. Pijana nasza kochana jest taką samą gadułą jak my:) Katrin twierdzi nawet, że większą od Polly a to już jest nie lada wyczyn:) Bardzo się cieszę Słońce, że w końcu mogłyśmy się poznać osobiście i mogłam wysłuchać wszystkich opowiedzianych przez Ciebie historii, oczywiście szczególnie zapamiętałam te przy których płakałam ze śmiechu np. tą o tym jak stałaś w pobliżu pewnego obiektu i nie wiedziałaś gdzie jesteś;) Twoje towarzystwo i obecność są zawsze dla mnie bezcenne. Dlatego też i z Tobą ciężko było mi się żegnać kiedy nadszedł wieczór i ostatni stalowy rumak pędzący w Twoje strony nadjechał na dworzec. Teraz kiedy się osobiście poznałyśmy będzie mi ciebie brakowało jeszcze bardziej niż wcześniej dlatego mam nadzieję, że się już z żadnego zlotu nie wyłamiesz czarownico nasza marnotrawna. Po pożegnaniu Pijanej poszłyśmy sobie z Katrin pogadać jeszcze korzystając z czasu jaki nam pozostał na Planty a potem na 19-stkę do Dominikanów  , gdzie kazanie nas obie rozbroiło a atmosfera urzekła. I potem niestety nadszedł czas bym pożegnała ostatnią z moich kochanych czarownic. Jednak tym razem było mi trochę lżej, bo wiedziałam, że z Katrin zobaczę się jeszcze we wtorek. Uściskawszy ją na drogę i pomachawszy na pożegnanie skierowałam swoje już samotne kroki z powrotem do hostelu. Zawsze mi żal, że tak mało czasu mam na spotkania z Wami i wiecznie mi się wydaje, że trwają jakieś pięć minut tak szybko mijają a czekać przychodzi mi na nie cały rok. I zawsze mam taką cichą nadzieję po pożegnaniu, że może tym razem uda mi się z Wami zobaczyć nie tylko raz w roku, ale niestety jeszcze nigdy się to nie udało. Może kamyki, które Wam tradycyjnie daję na szczęście kiedyś sprawią, że będziemy się mogły częściej widywać. A tam na górze ktoś zmieni mój zmysł orientacji na działający model, bo oczywiście w drodze do hostelu zdążyłam pomylić ulice i musiałam sporo drogi nadrobić by trafić we właściwe miejsce…


c.d.n

24 września 2011

Miłość, która się nie da wytłumaczyć - Kraków cz II


Nasz spacer z Rose do hostelu uświadomił mi, że między północą a południem istnieje  różnica w porach roku mimo iż mieszczą się w jednej strefie klimatycznej. Otóż wyjeżdżając czułam już u nas od dobrych dwóch tygodni nadchodzącą jesień i w temperaturze i w opadach deszczu i silnym wietrze a w Krakowie przywitała mnie pełnia lata. Temperatura przekraczała trzydzieści stopni i słońce grzało pełną mocą. Ciepłolubna jestem strasznie więc ucieszyłam się bardzo taką pogodą. Kiedy dotarłyśmy na miejsce z radością powiesiłam w szafie kurtkę, bluzę i szalik, które nie przydały mi się już do wyjazdu z południa. Rose jak już wiecie z jej relacji uważała, że pokój, który zarezerwowała dla nas jest niezbyt fajny, ale jak dla mnie był w porządku, zresztą sami zobaczcie



Jak dla mnie niczego mu nie brakowało, bo wygodne łóżko było i łazienka w pobliżu:) Zostawiając  za sobą kilogram ciuchów postanowiłyśmy z Rose wybrać się do  Buddy na mrożoną herbatę by się ochłodzić i bym trochę odsapnęła po podróży. Budda co prawda słynie z rewelacyjnych drinków ale tym razem nie na nie się wybrałyśmy, bo mogłoby się to dla nas obu źle skończyć – Rose jak wiecie na antybiotykach a ja pewnie po jednym drinku ucięłabym sobie drzemkę jak nic ;) Tym bardziej, że w lokalu jest cudownie chłodno i są fantastyczne przewygodne zielone kanapy a ja wstawałam jeszcze ciemną nocą. Niesamowicie urokliwe jest też to, że jest tam cudna ściana zieleni. Tak więc pewnie Was nie zdziwi, że rozsiadłyśmy się tam wygodnie i w tym korzystnym klimacie przegadałyśmy sporo czasu. Rose miała okazję dowiedzieć się wielu rzeczy o mnie których tu nigdy nie napiszę i zrozumiała dlaczego często mówię, że wiele nas łączy i nie mam tu na myśli tego, że obie lubimy ten sam smak mrożonej herbaty;) Jakoś zupełnie nietypowo dla mnie w ogóle nie czułam się zmęczona mimo 11 godzin jazdy i upału, pewnie to zasługa korzystnego chłodu lokalu. Spokojnie mogłam spędzić wieczór normalnie czyli nie śpiąc a ciesząc się bliskością Krakowa. Po herbatce długo gadałyśmy sobie jeszcze z Rose spacerując po Starówce później w okolicach Wawelu by w końcu zawitać na Kazimierz. Najbardziej chyba kocham Kraków właśnie nocą. Kiedy zaczyna żyć swoim  życiem kiedy można zupełnie spokojnie sobie chodzić w świetle latarni  z muzyką ulicznych artystów w uszach i nasiąkać jego atmosferą. Jak już schodziłyśmy odrobinę nogi i temperatura przyjemnie zelżała zgłodniałyśmy i poszłyśmy sobie do Kolanka  by odpocząć i coś zjeść. Generalnie jest to miejsce gdzie wszyscy walą drzwiami i oknami na naleśniki, które mogę polecić bo jadłam wcześniej w tym miejscu jednak i tym razem byłyśmy z Rose niestandardowe i zamiast nich zamówiłyśmy sobie tosty. Kto myśli, że tak sobie weszłyśmy usiadłyśmy spojrzałyśmy w kartę i wskazałyśmy palcem tost ten nas nie zna:) Z dobre 10 min. nie mogłyśmy się na nic zdecydować. Nie bardzo chciałyśmy jeść coś ciężkiego na noc /było już całkiem późno/ a raczej lekkich potraw tam nie ma. Jednak nie wybór potrawy pochłonął najwięcej czasu a oczekiwanie najpierw na kelnerkę potem na danie a na koniec co uważam za szczyt szczytów na rachunek. Specjalnie wymagająca wobec obsługi w lokalach nie jestem jednak uważam, że czekanie na kelnera by podszedł 20 min. by przyjął zamówienie 15min. i by przyniósł rachunek 20 min. a na danie około 30 min. /przy czym nie było wyszukane a stopień trudności przygotowania nie przekraczał możliwości trzylatka/ to jest już zwyczajnie przesada. Nie dziwi więc fakt, że Rose zrobiło się słabo skoro tyle czekać nam przyszło a już głodna była i na lekach. Niezmiernie mnie irytuje takie podejście do klienta. Już myślałam, że nas komary wcześniej zjedzą niż będziemy mogły stamtąd wyjść, bo siedziałyśmy w ogródku. Ja rozumiem, że był ruch i spora grupa do obsłużenia przy jednym ze stolików, ale nie rozumiem jak może z kilku kelnerów tylko jeden się uwijać a reszta znika nasza kelnerka przykładowo po przyjęciu zamówienia dosłownie się rozpłynęła w powietrzu. Nie mogę się przyczepić do jedzenia, bo jest tam naprawdę dobre, ale czas oczekiwania i obsługa pozostawia wiele do życzenia. Szkoda, że obecnie tak tam wygląda bo było to jedno z fajniejszych miejsc w Krakowie i lubiłam tam wpadać. Jak się już zapewne domyślacie więcej nie będę bo braku szacunku do klienta nie toleruję. Całe szczęście Rose poczuła się po posiłku lepiej i spokojnie wróciłyśmy do hostelu. Żadna z nas nie chciała spać na antresoli więc rozłożyłyśmy sobie łóżko na dole i miałyśmy niezły ubaw przy ubieraniu pościeli:) W życiu nie widziałam tak spranego kompletu:) Chyba był używany milion razy, bo w pewnych miejscach poza rażącą wyblakłością był poprzecierany dosłownie. Tak się uśmiałyśmy przy tym ścieleniu łóżka, że aż nas mięśnie brzucha rozbolały:) No sami spójrzcie czy to można nazwać niebiesko-czerwoną kratą? :D



Generalnie wiadomo, że właściciele hosteli są różni i różne mają podejście do klientów i swojego mienia ale ten ewidentnie nie inwestował w swój interes. Komplet zwyczajnej pościeli bawełnianej nie kosztuje majątku naprawdę. Ba nawet w second handzie można kupić lepszą niż nasza:) Pewnie dlatego miałyśmy taką głupawkę przy zakładaniu tego reliktu przeszłości. A i potem jak tylko patrzyłyśmy na pościel to się śmiałyśmy:) Podobny atak śmiechu złapał nas tez przy próbie zapalenia stojącej lampy. Wyobraźcie sobie kochani, że nie wiem jakim cudem mimo, że żarówka dosłownie wisiała na włosku i poruszała się jak serce dzwonu w kloszu to się PALIŁA. Zdecydowanie nie byłam za tym by ten cudowny w cudzysłowie twór jednak służył nam jako oświetlenie, bo za dobrze pamiętam jak u mnie w domu kiedyś wybuchła  żarówka energooszczędna wywaliła wszystkie korki i narobiła tyle hałasu, że myślałam, że ktoś do nas strzela. Wolałam uniknąć podobnej sytuacji w przypadku nagłego upadku żarówki na ziemię. Dlatego też pozostałysmy z Rose przy górnym świetle. Sami spójrzcie czy Wy zaryzykowalibyście  użycie czegos takiego



Oczywiście mylicie się jeśli sądzicie, że grzecznie się wykąpałyśmy i poszłyśmy spać. Po myciu gadałyśmy jeszcze dobre dwie godziny w efekcie powiedziałyśmy sobie dobranoc gdzieś w okolicach w pół do drugiej nad ranem. 

Jak wiadomo wszem i wobec jestem dobrą czarownicą i wiedziałam, że tak będzie:) Nie było takiej opcji by Rose mimo tego, że znamy się w  zasadzie niedługo nie okazała się bratnią duszą. Przez jakieś 10 godzin nie zabrakło nam ani razu tematu do rozmowy  i gadałyśmy non stop jak to nieuleczalne gaduły mimo, że widziałyśmy się realnie pierwszy raz. Cieszę się ogromnie, że dany nam był ten czas by się lepiej poznać i że moja intuicja mnie po raz kolejny nie zawiodła:)  Kochana jesteś Rose, że chciałaś do mnie przyjechać i poświęcić mi tyle czasu i pokazać tyle ciekawych rzeczy dosłownie w przeddzień rozpoczęcia nowej pracy. Pewnie bez Ciebie w końcu wylądowałabym w jakimś koszmarnie drogim miejscu i przez to na krócej w Krakowie tak że bym nie mogła się nim nacieszyć. Ogromnie Ci jestem wdzięczna za wszystko a szczególnie za wskazówki orientacyjne;) Cieszę się, że mogłaś być z nami na kolejnym krakowskim zlocie i nie wiem czy wiesz ale już jesteś wpisana na liście obecności na następny:) Oczywiście kochani kolejny zlot się odbył i to jak zwykle w doborowym towarzystwie zaraz następnego dnia po przybyciu do grodu Kraka:)

Obudziłyśmy się rano z Rose za pomocą budzika, bo przypuszczalnie naturalnie wstałybyśmy koło południa a umówiłyśmy się z dziewczynami na dziesiątą i obie potrzebowałyśmy dość sporo czasu na tak zwany rozruch czytaj uzyskanie pełnej przytomności:) Ja do tego bardzo potrzebowałam zastrzyku kofeinowego jednak, że nie tak od razu Rzym zbudowano więc najpierw sobie pogadałyśmy, a dopiero potem ubrałyśmy ocuciłyśmy wodą przy myciu i postawiłyśmy na nogi śniadaniem. A skoro już przy śniadaniu jesteśmy to muszę rzecz o nim słówko. Otóż śniadanie miałyśmy wliczone w cenę noclegu czytaj zaopatrzenie kuchni było przeznaczone dla gości by sami się obsłużyli. Było to ogromną zaletą jak dla mnie, bo nie musiałam robić żadnych zakupów spożywczych poza bułkami i kawą. Niestety Rose i tu muszę Cię rozczarować przez cały mój pobyt serwowany był tylko chleb tostowy jak dla mnie zupełnie nie nadający się na pierwszy posiłek dnia i do smarowania masłem oraz paskudna kawa ale to już drugorzędna kwestia. Pierwszorzędną jest za to to, że w pełnej jedzenia lodówce były PRZEPYSZNE domowej roboty dżemy wiśniowy i truskawkowy i powidła śliwkowe. Kochani mówię Wam prawdziwa rozpusta dla podniebienia:) Zajadałam się nimi przez cały pobyt:) I za te pyszności jestem w stanie wybaczyć hotelowym zaopatrzeniowcom najbardziej paskudną kawę jaką w życiu piłam. Od takiego królewskiego śniadania człowiekowi zaraz się robi wyśmienity humor od rana:) Nic dziwnego więc, że po pozbawionym przytomności początku dnia śniadanie postawiło nas na nogi i z radością ruszyłyśmy  na spotkanie moich kochanych czarownic w postaci Katrin i Pijanej Powietrzem. Niestety tym razem Polly nie mogła nam towarzyszyć, bo świętowała w tym czasie urodziny Lu. Zgodnie z planem zjawiłyśmy się więc z Rose  w umówionym miejscu by odebrać dziewczyny.

c.d.n.

18 września 2011

Miłość, która się nie da wytłumaczyć - Kraków cz I


Czasami kiedy mam chwilę usiąść z kubkiem gorącej herbaty, kiedy już w połowie mojego miasta pogasły światła a księżyc stoi na warcie myślę o tym jak bardzo skurczył się ostatnio mój czas na życie. Nie pojechałam w tym roku podziwiać magnolii w maju. Przez całe lato nie byłam nad morzem chociaż mam rzut kamieniem dosłownie. Pierwszy raz nie zobaczyłam letniej wystawy rzeźb z piasku. Praktycznie już nie robię zdjęć, bo nie mam kiedy.  Domu rzecz jasna nie będę fotografować. Moje życie zdominowała praca. Nie bardzo się ma czas na to by żyć kiedy  czasami wychodzi się z domu o 6.15 względnie 5.15 i wraca o  16.30 względnie 18.30. Lubię swoją pracę ale nie aż tak by z własnej woli oddawać jej tyle najcenniejszej dla mnie rzeczy jaką jest czas. Niestety jednak żyjemy w takich a nie innych czasach i nie mogę sobie pozwolić na zmianę pracy. Jedyne co mogę to mieć nadzieję, że dzięki nowemu oprogramowaniu odetchniemy z ulgą a nadgodziny i praca w soboty nie będą już konieczne a urlop będzie rzeczywistą możliwością a nie mglistym marzeniem. Do tego czasu jednak wygospodarowanie czasu dla siebie będzie u mnie gimnastyką godną konkurencji olimpijskiej dlatego proszę Was o uzbrojenie się w cierpliwość  w czekaniu na moje posty.

Kiedy już byłam bardzo zmęczona /a nie tak łatwo mnie zmęczyć/ pracą w pracy w domu i generalnie wszystkimi życiowymi zajęciami zaczęłam się buntować i postulować o urlop. Niestety nie byłam jedyną która o ten urlop zabiegała i tak zawsze ktoś inny był na urlopie względnie działo się coś pilnego do zrobienia czego nie mógł zrobić nikt inny niż ja czy zwyczajnie nie dostałabym urlopu w wybranym terminie pomijając oczywiście drobiazg w postaci zmiany oprogramowania. Dlatego kiedy pojawił się cień szansy na wolne dni i miałam zdecydować od razu nie wahałam się ani chwili. Myśleć o organizacji urlopu zaczęłam dopiero kiedy miałam w ręku podpisany przez dwie osoby upragniony wniosek urlopowy. I tu przyznam się po chwilowej euforii mina mi zrzedła. No bo jak podzielić wszystko co się odkłada cały rok na 9 dni z weekendami. Przyznaję nie jest to proste tym bardziej wtedy kiedy się ma serce na południu kraju będąc fizycznie na północy czytaj już na wstępie dwa dni odpadają na podróż. Drugą sprawą jest to, że niemal wszyscy, których chcesz zobaczyć pracują i już dawno po urlopach są. Trzecią fakt iż chciałoby się wszędzie pojechać a zwyczajnie się nie da. Główkowałam nad kształtem tego urlopu całe dwa dni. Ze trzy razy spokojnie zmieniałam koncepcję. I tak z początkowego planu kierunek Tatry zrobił się kierunek  zupełnie odmienny. Swoją podróż zaczęłam bowiem od Krakowa.

Pierwszy raz Krakowie byłam jakieś plus minus osiem lat temu. Zanim tam nie przyjechałam nie wierzyłam w coś takiego jak miłość od pierwszego wejrzenia do miejsca. Zupełnie nie umiem wytłumaczyć dlaczego akurat to miasto, które ma tyle samo wad co zalet od razu zajęło szczególne miejsce w moim sercu. Mogłabym powiedzieć, że to dlatego, że jest tam tak wiele śladów kultury i sztuki, architektury, artystów że przyciąga mnie jak magnes. Jednak nie byłaby to do końca prawda. To, co kocham w nim najbardziej to ten szczególny klimat. To w jaki sposób miasto oddziałuje na Ciebie. Jak inspiruje motywuje i przesyła swoją energię. Energię wszystkich wybitnych, dziwnych i uzdolnionych wielce ludzi krążącą tam od tysięcy lat. Ona tam jest w każdym kamieniu starówki, w każdej duszy artysty ulicznego czy to malarza czy piosenkarza czy skrzypka. Tkwi w każdym cudnym Kościele, w słowach ludzi toczących PRAWDZIWE ROZMOWY, w uśmiechu dziecka na deskorolce przejeżdżającego przez Planty a nade wszystko w ludziach. Ludzie tworzą to miasto w równym jeśli nie większym stopniu niż budynki, ulice i deptaki. Szczególne miejsca mają to do siebie, że przyciągają szczególnych ludzi. Mogłabym siedzieć cały dzień i zwyczajnie ich obserwować. Nieustannie mam tam ochotę sięgnąć po coś do pisania i utrwalić myśl, która przebiegła właśnie przez moją głowę. Lubię też odkrywać często myląc drogę kolejne piękne zakątki, przestrzenie ukryte przed czujnymi i głodnymi odkryć stopami turystów. Uwielbiam błąkać się po Kazimierzu, uśmiechać się do słoneczników na rynku i sączyć boską kawę zupełnie się nie spiesząc. Kocham sposób w jaki płynie tam czas. Leniwe poranki, aktywne popołudnia i wypełnione życiem wieczory przeciągające się w noc. Od kiedy byłam tam po raz pierwszy upłynęło sporo piasku w mojej klepsydrze a nadal kiedy tylko stawiam stopy na tej małopolskiej ziemi czuję się jakbym wracała do  domu. Czuję jak miasto bierze mnie w swoje objęcia, dzieli się sobą i swoją energią i ubogaca moje wnętrze. O każdej porze dnia czy nocy zachwyca mnie tam coś innego mimo iż wiele z krakowskich darów i błogosławieństw widziałam już nie raz nie dwa. Dlatego ciągle mi za mało czasu na Kraków, dlatego postanowiłam spędzić w nim największą część mojego urlopu.

By zrealizować krakowską część mojego wypoczynku najpierw musiałam zorganizować sobie nocleg. Znalazłam więc miejsce upewniłam się, że jest dostępne w wybranym przeze mnie terminie i czekałam na Rose by dokonać rezerwacji. W formularzu rezerwacyjnym musiałam bowiem wpisać ilość osób a nie wiedziałam jeszcze czy Rose potowarzyszy mi w weekend zaraz po moim przyjeździe. I kiedy tak sobie beztrosko czekałam na to aż wróci do domu i da mi znać co i jak ktoś zwinął mi termin dosłownie w chwili kiedy przyszła i zdążyła zerknąć na miejsce. Z lekka mi się ciśnienie podniosło, ale pomyślałam sobie trudno znajdziemy coś innego. I wyobraźcie sobie, że przez prawie trzy godziny nie znalazłyśmy niczego w interesującym mnie terminie i cenie. Mało tego mój Outlook mnie pobił. Nie mam skonfigurowanego tego programu i za Chiny ludowe nie mogłam przesłać zapytania o wolny termin do żadnego hostelu, a już najbardziej zaczął wariować jak chciałam wysłać wiadomość do tego w którym kiedyś Rose nocowała i dobrze wspominała. Normalnie przyznaję się do porażki moich nikłych umiejętności informatycznych jak nic. Całe szczęście Rose nie miała takich problemów i udało jej się zdobyć dla nas nocleg w tym miejscu chociaż ostatecznie potwierdziło się to następnego dnia co kosztowało nas trochę nerwów. Pewnie gdyby nie ona zanocowałabym w końcu na holu dworca PKP z ludźmi grającymi na grzebieniu tak obłożony był Kraków na czas mojego przybycia. Jak tylko nocleg odpadł mi z listy rzeczy do załatwienia przeszłam do organizacji transportu i musze przyznać, że znów PKP mnie zaskoczyło na sam początek nieprzyjemnie, bo czas podróży z mojego domu do stolicy małopolski wydłużył się z 8 na 11 godzin. No cóż jakoś przełknęłam tą gorzką  pigułkę i zaczęłam się organizować dalej. Powiem Wam, że nie było łatwo tym bardziej, że dzień przed wyjazdem byłam jeszcze w pracy, a po niej miałam tyle spraw do załatwienia, że do domu dotarłam na 20. Nie muszę chyba mówić, że skoro miałam trzy dni na zorganizowanie urlopu nie miałam rzeczy wypranych i przygotowanych ani nie byłam nawet wstępnie spakowana a wyjeżdżać miałam o wczesnych godzinach porannych. Pogoda oczywiście też była w tych dniach bardzo nieprzewidywalna więc nie miałam pojęcia co ze sobą zabrać. W końcu półprzytomna zapakowałam się tak że rano nie pamiętałam już co zabrałam. A spać poszłam dosłownie na kilka godzin. Całe szczęście jakoś udało mi się wstać bladym świtem i bez problemów dotarłam na dworzec gdzie o dziwo pociąg przyjechał planowo. Mało tego był czysty, WRĘCZ PACHNĄCY, w przedziale było tylko sześć miejsc a nie jak zwykle osiem, fotele były duże i wygodne i DZIAŁAŁA KLIMATYZACJA. W pierwszym momencie zaczęłam się zastanawiać czy ja aby nie wsiadłam do pierwszej klasy przez pomyłkę, ale nie na korytarzu zauważyłam wyraźne 2. Ledwie zdążyłam się wygodnie ułożyć na siedzeniu przemiła pani poczęstowała nas kawą i ciasteczkiem. Co prawda nie skorzystałam, ale zawsze to miła odmiana jak coś Ci PKP daje a nie odbiera. Szczerze Wam powiem, że przez resztę drogi jakoś dziwnie się czułam zupełnie jakby ta podróż nie działa się naprawdę tak dalece mi wcześniej zaszło PKP za skórę. Jednak największy szok przeżyłam jak się wybrałam do toalety. Po pierwsze zamek w drzwiach działał, po drugie PACHNIAŁO, po trzecie BYŁ PAPIER TOALETOWY, MYDŁO I WODA. Chwilę trwało nim zebrałam szczękę opadniętą do podłogi na ten widok.  Normalnie jak nic musiałam trafić do jakiejś równoległej rzeczywistości:) Nie wiem kochani jak jest gdzie indziej ale w Intercity było właśnie tak, że do dziś nie mogę uwierzyć, że po tylu latach doczekałam się komfortowej podróży. Towarzystwo też miałam sympatyczne i nawet powiem Wam, że udało mi się trochę pospać. Podróż umilały mi tez smsy od Rose, Pijanej i mojej koleżanki z pracy. Nawet jakoś szczególnie mi się te 11 godzin nie dłużyło dzięki nim i dobrej książce. A kiedy dojechaliśmy muszę to zaznaczyć PLANOWO już czekała na mnie uśmiechnięta Rose w niebieskiej bluzeczce. Normalnie nie da się nie polubić jej z miejsca jeszcze bardziej kiedy się zobaczy na żywo jej uśmiech:) Rose zapamiętaj sobie ze to jest Twoja tajna broń:) Szczęśliwa przeogromnie, że już jestem na miejscu i że znów moje stopy dotknęły krakowskiej ziemi z przyjemnością ruszyłam w doborowym towarzystwie Rose do miasta.





c.d.n.

12 września 2011

Jestem


Jestem kochani. Przejechałam zaledwie 1615 km podczas urlopu, ile przeszłam nie jestem w stanie zliczyć. PKP dało radę PKS też i dzięki temu mogłam odwiedzić wszystkich bliskich mojemu sercu. Odpoczęłam dokładnie tak jak chciałam i mam Wam wiele do opowiedzenia. Jednak oczywiście jeszcze nie teraz bo mam aktualnie syndrom pourlopowego urwania głowy. Na osłodę czekania na relację dodałam Wam do albumu po lewej troszkę zdjęć. Polecam zwłaszcza tym co tak jak ja dziś mają za oknem szarugę.

Do napisania kochani
Wasza Eris