22 grudnia 2012

Na tegoroczne radosne Święta




Kochani na tegoroczne radosne Święta z całego serca życzę Wam
Przede wszystkim końskiego zdrowia,
Wiary w to, że lepsze jutro nadejdzie dla każdego,
Spokojnej duszy,
Spełnienia Waszych pragnień,
Nadziei,
Własnego skrawka nieba,
Zadumy nad Wigilijnym płomieniem świecy,
Filiżanki dobrej pachnącej kawy / herbaty,
Piękna w każdej postaci,
Chociaż odrobiny poezji w życiu,
Muzyki w sercu,
Dużo odpoczynku,
Zwolnienia tempa i nabrania dystansu,
Chwil roziskrzonych kolędą,
Wypełnionych miłością i ciepłem,
Od tych najbliższych sercu,
Wiele uśmiechu i śmiechu do bólu brzucha,
By te Święta uzupełniły Waszą pamięć samymi dobrymi wspomnieniami.

Wasza Eris

I jeszcze dla każdego z Was tradycyjnie kawałeczek opłatka ode mnie:


 

10 grudnia 2012

Pierniczki A. D. 2012 :)




Zgodnie z tradycją i tego  roku w Eriskowie  w Mikołajki pojawiły się pierniczki:) Oczywiście nie sklepowe a ręcznie robione i pieczone przeze mnie i młodszą siostrzenicę. Magiczny jest ten czas kiedy się wygłupiamy przy pieczeniu i gadamy a w powietrzu coraz bardziej pachnie Świętami. Jeszcze nie tak całkiem dawno zastanawiałam się czy w tym roku dam radę wypełnić tradycję, ale dzięki Bogu udało się. Po całej akcji pieczenie jedynie kręgosłup mi dokuczał od długiego stania. Kiedy powstawały pierniki naszła mnie refleksja, że nawet wszystkie narzędzia do ich wykonania mają swoją rodzinną historię. Począwszy od stolnicy, którą własnoręcznie w prezencie dla mamy zrobił jej tato a mój dziadek a siostrzenicy już pradziadek. Dotykając linii drzewa zdałam sobie sprawę, że trzecie pokolenie kobiet w naszej rodzinie jej używa. To samo dotyczy wałka obecnego w naszym domu od niepamiętnych czasów. Nieco inaczej sprawa ma się z foremkami. Większość tych najstarszych niestety już nie nadawała się do użycia poza jedną starszą od węgla ale za to w bardzo dobrym stanie koroną. Nie wiem czy dziś w ogóle robią jeszcze foremki w takim kształcie dla tego jest dla mnie tym cenniejsza. Mamy też foremki metalowe, które ładnych parę lat przeżyły i plastikowe najmłodsze kupowane  jak dzieci były małe, bo miały w swoich zasobach ulubione przez nie zwierzaki i z margaryny Delmy dodawane do niej jako gratis, co prawda do wycinania tostów, ale przez nas wykorzystywane przy pierniczeniu. Wszystko, co związane z piernikami jest w naszej rodzinie od lat i dzięki tym niezwykłym przedmiotom tradycja pierniczkowa jest u nas w domu ciągle żywa. Ogromnie ważne jest by tym, co dobre się dzielić. Przekazywać dobro dalej bo tylko ono kiedy się je dzieli się mnoży. Dlatego jak co roku zostawiam Wam pierniczkowe fotostory i zachęcam by jeśli w Waszych domach nie ma takiej tradycji ją zapoczątkować:)




 Ta ciemna foremka w prawym górnym rogu to właśnie antyczna korona:)


Pod gruszką w prawym górnym rogu Buka z Muminków autorstwa mojej  siostrzenicy:)
















Te dziwne kształty w misce powyżej to końcówka pieczenia już bez użycia foremek, czytaj radosna twórczość:)

Ps: Przepis na pierniki pod ubiegłoroczną notką Pierniki 2011:)


3 grudnia 2012

Słoik szczęścia




“JAR OF HAPPINESS. I made a vow to myself years ago that every night I would write down the happiest moment of my day and save it forever. I did this for a long time. This photo is my most recent JAR OF HAPPINESS, loyally filled it with the best moment of each day scrawled on the backs.



Time to start stuffing the jar with joy again! I’m beginning again today. Who’s with me?” 

Elizabeth Gilbert, Facebook


„Słoik szczęścia. Ślubowałam sobie wiele lat temu, że każdego wieczora zapiszę najszczęśliwszy moment mojego dnia i zachowam go na zawsze. Robiłam to przez długi czas. To zdjęcie mojego ostatniego słoika szczęścia lojalnie uzupełnianego najlepszymi momentami każdego dnia zapisanymi na odwrocie kartek.

Czas by zacząć znowu zapełniać słoik z radością! Zaczynam od nowa dziś. Kto jest ze mną? ”

Elizabeth Gilbert, Facebook

Ostrożnie używam słowa szczęście. Częściej niż szukam szczęścia w życiu mówię, że szukam spełnienia, pokoju i miłości. Jestem z tych ludzi, którzy kiedy dotyka ich szczęście odwracają się za siebie i szukają kelnera losu ze słonym rachunkiem za to ulotne uczucie, którego właśnie doświadczają. Być może dlatego, że bardzo drogo każde szczęście mnie kosztowało. Tak naprawdę szczęśliwa od początku do końca byłam tylko kilka razy w życiu. Wiem, że było warto te kilka razy przeżyć nawet za cenę bólu, ale pamięć o cierpieniu sprawia, że bardziej niż poczucie szczęścia cenię sobie małe radości dni codziennych. One nic nie kosztują. Kubek gorącej kawy rano bywa prawdziwym błogosławieństwem, tak jak obecność bratniej duszy kiedy trafia się gorszy dzień, gest dobroci czy nawet pojedynczy uśmiech. Niewiele trzeba by poczuć się zwyczajnie dobrze. Jednak wiele czasami trzeba by znaleźć w sobie siłę by iść dalej przez życie kiedy nasza ścieżka życiowa staje się coraz bardziej trudna i stroma. Na takie ciężkie czasy trzeba się też przygotować. Tak jak przygotowujemy się do nadejścia srogiej zimy zatrzymując dobrodziejskie dary lata w słoikach z przetworami. Nie tylko nasze ciało potrzebuje wsparcia. Elizabeth Gilbert wymyśliła by gromadzić szczęśliwe chwile zapisane na kartkach papieru w słoiku. Taka prosta metoda na utrwalenie tego, co nas pięknego spotyka na naszej drodze by zmotywować siebie by iść dalej. Odnajduje szczęście w każdym kolejnym dniu i przechowuje je jak my weki na zimę. Zawsze może zajrzeć w trudnej chwili do swojego słoika i wylosować jakąś kartkę by przypomnieć sobie minione szczęście albo wysypać wszystkie i kolejno je sobie odczytać. To dobry sposób na to by nie zapomnieć, że warto żyć. Taki słoik nieważne jakiej wielkości przypomina swoją zawartością, że w dżungli codzienności jest miejsce na światło szczęścia, które do nas dociera mimo gęstego poszycia szarości dni. Kiedy dusza wyziębi się na swoim szlaku człowiek zawsze może odnaleźć ciepło we własnoręcznie zapisanych słowach. Słoik szczęścia kryje w sobie takie same wartości odżywcze jak nasze przetwory i pomaga przetrwać niejedną zimę. Dlatego pomyślałam, że przyłączę się do Elizabeth. Zakupiłam sobie słoik, opisałam i ozdobiłam go jak mi fantazja podyktowała i zamierzam go wypełnić swoim szczęściem. Oczywiście nie byłabym sobą gdybym dostosowała się w pełni do zasad. Tak i tym razem pod siebie je modyfikuję. A mianowicie nie będę doszukiwać się w każdym dniu szczęścia, bo dla mnie jest ono czymś innym niż małe radości dnia codziennego, a wydaje mi się, że Elizabeth podciąga je pod jego kategorię. Według mnie trochę mija się z celem pisanie o wyśmienitym posiłku, udanym spacerze czy dobrze przespanej nocy. W moim słoiku jest miejsce tylko na szczęście. Pomyślałam też sobie, że w Sylwestra każdego kolejnego roku wysypię sobie moje zapiski i odczytam wszystkie by z głową pełną szczęśliwych wspomnień zamiast z garścią lęków wejść w Nowy Rok. Jeśli i Wam spodobała się idea gromadzenia swojego szczęścia zapraszam Was do przyłączenia się do Elizabeth:)

A oto i mój Słoik szczęścia  z przodu (z wyhaftowanym przeze mnie napisem)



i od góry (z emotikonkiem też przeze mnie wyhaftowanym)



A tu powyższy solo (pokazuję, bo trochę słabo widać  żółte obramowanie przez nakrętkę;)





21 listopada 2012

Home sweet home




Tak, tak to sem ja we własnej osobie we własnym domu znów:) Widzę, że w domu pięknie czysto, przewietrzone kwiatki podlane a nawet koszyk na powitanie wzorem dobrej gospodyni. (Dziękuję pięknie Polluś:*) Nawet nie wiecie jak dobrze być w domu mimo, że na klinikę nie mogę złego słowa powiedzieć. Czuję się jak na okoliczności dobrze. (Poproszę już o nie wspominanie, bo czkawka u mnie cokolwiek bolesna jest, zaraz po kichnięciu;) Pozbyłam się już zszywek tapicerskich z brzucha na początku tygodnia a o innych rzeczach będziemy rozmawiać później z moim lekarzem. Jednak prognozy są dobre. Teraz czuję się trochę jak przedszkolak, bo wszystkiego się muszę uczyć na nowo. I żywienia (wcale nie jest łatwo ułożyć sobie proporcje, czas i komponować posiłki a błędy niestety są bolesne) i poruszania się (usiłuję się prostować) i takich akrobacji, które pozwolą np. ubrać skarpety. Działo się ze mną kochani sporo. Tylko Bogu i Waszej modlitwie mogę podziękować, że jestem już w domu i całe procedury przebiegły pomyślnie. Postanowiłam, że nie będę Wam pisać o medycznych aspektach mojego pobytu w klinice. Jeśli ktoś jest ciekawy, ma pytania, odpowiem prywatnie. Nie chcę tu pisać o chorowaniu. Opowiem natomiast o zabawnych historiach, których też nie brakowało od początku.

Pierwsza zabawna sytuacja miała miejsce już na sali operacyjnej gdzie jak wiadomo tłum w tym studenci brytyjscy (w końcu nazwa Uniwersyteckie Centrum Kliniczne nie jest nadana bez powodu:) Siedzę sobie na stole operacyjnym we wdzianku z wywietrznikiem od tyłu i czekam na znieczulenie w kręgosłup by po operacji mniej cierpieć. Anestezjolog tymczasem lata mi dłońmi po całym kręgosłupie pokazuje kręgi, przygotowuje do wkłucia i tłumaczy po angielsku każdy swój ruch a ja chcąc nie chcąc wszystko rozumiem i nagle słyszę jak przechodzi do opowiadania o komplikacjach. I jak to ja nie wytrzymałam i znacząco chrząkając poprosiłam by o komplikacjach to on jednak poopowiadał jak zasnę, bo ja tu siedzę i wszystko rozumiem. Nie muszę mówić, że wywołałam śmiech na sali polskojęzycznej części zespołu:) A doktor się zreflektował i zgodził, że faktycznie nie powinnam tego słuchać:)

Wiecie już, że operacja mi się opóźniła (w tak wielkim centrum to norma) i zaczęła się o 13 w czwartek wyobraźcie więc sobie co poczułam jak się drugi raz obudziłam (pierwszy ok. 1 w nocy usłyszałam w radiu godzinę stwierdziłam że cała jestem i aż tak nie boli i zasnęłam znów) i usłyszałam w tle jak pielęgniarka mówi do kogoś sobota 4 rano i zobaczyłam, że akurat podają mi krew. Matko wystraszyłam się strasznie myśląc, że przespałam cały piątek i coś się ze mną niedobrego działo. Jednak niedługo potem pojawił się mój lekarz by do mnie zajrzeć (nie musiał, ale taki jest kochany) i spytał jak się mam zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że dobrze jak na okoliczności. A on powiedział, że wszystko przebiegło bez komplikacji i jak na jego oko mój wróg nr 1 był po chemii już w fazie regresji czyli cofania się po czym swoim zwyczajem zażartował, że wątrobę mam piękną  i otrzewną też:) Uśmiechnął się też jak mu powiedziałam, że się zdziwiłam, że tak długo spałam i nie sprostował  z grzeczności dnia tygodnia pewnie myślał, że mi się po narkozie dni pomieszały, tylko powiedział, że to normalne po takim zabiegu. A ja dowiedziałam się, że jednak jest piątek i doby nie przespałam dopiero jak mnie zabrali z sali monitorowanej od mojej siostry:) Pewnie pielęgniarka mówiąc o sobocie coś umawiała, może dostawę leków np. :)

W klinice panuje swoisty humor korytarz gdzie chorym każe się spacerować kilka dni po operacji nazywa się aleją gwiazd, wejście na oddział szklaną pułapką ze względu na swój wygląd i awaryjność powodującą albo niemożliwość wejścia albo wyjścia a umawianie się na odłączanie kolejnych rurek umawianiem się na randkę z siostrą opatrunkową:)

Moja mama idąc do mnie minęła się z lekarzem dyżurującym i wchodząc mnie pyta: A ten tu co? Sprząta? Uśmiałam się zdrowo. Jednak co tu się dziwić mamie skoro w fartuchu nie był i młodziutko wyglądał jakby dopiero co liceum skończył:)

Dostałam w sumie cztery dawki krwi. Dwie na sali monitorowanej po operacji i dwie już na oddziale. Po pierwszych dwóch stałam się ze zmarzlaka gorącą kobietą nawet stopy i dłonie ciepłe dostałam więc moja rodzina stwierdziła, że to pewnie jakiś zdrowy żołnierz mi tą krew ofiarował. Trzecia za nic nie chciała lecieć ciągle się ślimaczyła i blokowała i zaraz znów zyskała przydomek krwi flegmatyka, a czwarta zleciała tak szybko i niespostrzeżenie, że nazwano ją sprinterem:)

Dobrze kochani to by było na tyle z wieści poszpitalnych. Przesyłam Wam buziaki i jeszcze raz dziękuję za obecność i modlitwę:*

Erizabesu

Ps: Megi pytałaś jak to możliwe żyć bez żołądka. Możliwe jest dzięki temu, że tworzy się podczas operacji nowy, mały z jelita cienkiego.