Jako, że był to jeszcze „blady świt” i mgły dopiero opadały odsłaniając śpiewającego Elvisa /takie rzeczy tylko w Krakowie o 10 rano/ jedna owieczka z naszego stadka początkowo nam zaginęła. Mam tu na myśli Pijaną, która oczywiście była trzeźwa tylko pomyliła kierunki i wyszła nie tam gdzie miała. Jednak dla trzech stuprocentowych czarownic znalezienie czwartej nie stanowiło żadnego problemu. Po chwili już w komplecie się wyściskałyśmy, wycałowaliśmy i wyraziłyśmy ogólną radość ze spotkania ochami i achami;) Ogromnie mnie cieszą te krakowskie zloty i to jak ktoś wreszcie po trzech latach marnotrawnie na nie dociera – tak Pijana to o Tobie;) Dziewczyny to moje prawdziwe bratnie dusze i każde spotkanie z nimi to dla mnie święto tym bardziej, że widzimy się niestety raz do roku. Dlatego też postanowiłam je zabrać w piękne miejsce w którym żadna z nich jeszcze nie była – do Ogrodu Botanicznego (Tak Rose to był mój pomysł a nie Katrin by się tam wybrać i mam na to dowody w archiwum GG;) Nie wiem czemu jakoś zakodowałaś, że to Katrin chciała się tam wybrać:) Oczywiście moje zabrać polega na tym, że zazwyczaj to ja chcę gdzieś pójść a Katrin bezbłędnie mnie w to miejsce prowadzi:) Bez niej i Rose ginę orientacyjnie już za zakrętem. Dlatego i tym razem nasze szlaki powierzyłam w ich ręce. Nic więc dziwnego, że bez żadnego problemu dotarłyśmy na miejsce cały czas się śmiejąc i gadając jedna przez drugą:) Gorzej było z trafieniem do głównego wejścia, ale jak wiadomo kto szuka ten znajduje. ( I w tym miejscu musze Cię Polluś ucieszyć Rose nie miała sporej zniżki na wstęp z wiadomych powodów:) Pogoda nam się zrobiła po drodze przecudna. Słońce przyjemnie grzało na czysto błękitnym niebie ukazując od wejścia urodę Ogrodu w całej okazałości. Leniwie spacerowałyśmy więc sobie po całym przybytku naturalnego piękna. Znalazłyśmy bez problemu brata Nemo w stawie, romantyczną łódź w sam raz dla zakochanych na brzegu porośniętym trzciną, sporo jadalnych upraw, bogactwo kwiatów a nawet najprawdziwsze banany na palmie w cieplarni. Muszę się Wam przyznać, że uwielbiam ogrody. Mogłabym w nich przesiadywać godzinami. Zawsze ważniejsze było dla mnie by mieć duży ogród niż duży dom kiedy marzyłam sobie jako mała dziewczynka jak to będzie kiedy dorosnę. Jest coś w tym zorganizowanym ludzką ręką układzie natury, co sprawia, że człowiek od razu lepiej się czuje przekraczając jego próg. Wnosi spokój do wnętrza i sprawia, że staje się zrelaksowany i czuje się bezpiecznie otulony pięknem. Nie można sobie wymarzyć lepszego miejsca na spotkanie z przyjaciółmi. Nic więc dziwnego, że świetnie się tam bawiłyśmy cały czas gadając jak to my:) Jednak jak wiadomo nie samym obcowaniem z przyrodą człowiek żyje a czarownice działają na kofeinę więc z Ogrodu udałyśmy się do Karmy na kawę. Jest to wyjątkowe miejsce w Krakowie jak przeczytacie TU z przemiłą obsługą w postaci samych właścicieli i pewnego przystojnego barmana (o którym później:) i wręcz boską kawą i jedzeniem. Late wygląda tam tak:
Zachęcając już samym wyglądem do spróbowania. Do kawy kochani gorąco polecam ciasteczko rodem z Wielkiej Brytanii scone, które podaje się z masłem i konfiturą lub syropem klonowym. Mówię Wam kochani prawdziwa rozpusta dla podniebienia. Są różne dodatki do tych ciasteczek nasze było z suszoną żurawiną i smakowało niebiańsko:) Tak się delektowałam smakiem, że z wrażenia własnego fotosa nie zrobiłam więc posiłkuję się teraz zgarniętym z sieci a oto i scone:
Mówię Wam kochani nie ma nic lepszego jak naprawdę dobre jedzenie i doborowe towarzystwo. Czas nam płynął razem niezwykle wesoło i niestety bardzo szybko. Zaraz po kawie bowiem musiałyśmy się rozstać z Rose, która musiała wracać dosyć wcześnie ze względu na konieczność zerwania się następnego dnia bladym świtem do pracy a przed nią był do przebycia spory kawałek drogi. Wyściskałyśmy więc ją i z żalem pomachałyśmy jej na pożegnanie. Ciężko się zawsze rozstawać jak nie zdążyło się nagadać a nie wiadomo kiedy będzie kolejna szansa na rozmowę twarzą w twarz. By jakoś złagodzić smutek rozdzielenia kwartetu czarownic poszłyśmy z dziewczynami na lody. Nie byle jakie jak się zapewne domyślacie:) Zawsze powtarzałam, że najlepsze lody jakie jadłam w życiu to te tradycyjne z gór konkretnie z Krościenka nad Dunajcem. Smak po prostu nie do opisania. I wyobraźcie sobie, z idziemy sobie Grodzką odprowadziwszy Rose i nagle widzę napis LODY Z KROŚCIENKA NAD DUNAJCEM TRADYCYJNA RECEPTURA. Aż mi się chciało przetrzeć oczy z wrażenia. Nie mogłam uwierzyć, że można je zjeść gdzieś indziej niż w górach a tu proszę. Pognałyśmy więc z Pijaną od razu w ich stronę. Oczywiście smakowały wyśmienicie ale jednak czegoś im było brak w porównaniu do tych górskich. Nie wiem w czym rzecz. Może w wodzie, może w mleku czy śmietanie. Tak wyjątkowych jak w górach nie można jednak dostać w mieście mimo, że te miejskie też super i z czystym sumieniem mogę polecić. A jeśli już o lodach mowa to drugie najlepsze jakie jadłam są oczywiście ze Starowiślnej i koniecznie musicie będąc w Krakowie ich spróbować. Znajdziecie punkt sprzedaży od razu po dużej kolejce, prawie jak za komuny;) Jednak naprawdę warto swoje odczekać dla tego smaku. Po lodach poszłyśmy sobie dalej na spacer i tak przegoniłyśmy z Katrin biedną Pijaną po Rynku, Kazimierzu, bulwarze nad Wisłą i Plantach. Prawie ją zachodziłyśmy na śmierć;) Jednak nie było to bezproduktywne błąkanie się a czas prawdziwych rozmów. O życiu, śmierci, radzeniu sobie z nią, przyjaźni, pracy, która nie jest dobra, szalonym dzieciństwie i wielu wielu innych sprawach. Jak się ma odpowiednich rozmówców można gadać bez końca. I tak nam się wśród tych rozmów zrobił wieczór. Wpadłyśmy jeszcze posilić się na zapiekanki na Kazimierz, które słynne są na cały Kraków. Podobno najlepsze są te U Endziora. My jadłyśmy z punktu obok bo zraziła nas gigantyczna kolejka. I tu muszę wam powiedzieć, że i Rose i Katrin zawzięcie bronią swoich odmiennych poglądów na temat tychże zapiekanek. Otóż Katrin twierdzi, że podawane we wszystkich okienkach zapiekanki są od tego samego dostawcy /a wie to od osoby, która tam pracowała/ i dlatego to, że U Endziora są najlepsze to mit. A Rose z kolei uważa, że te od Endziora są najlepsze w smaku i nie da się przekonać, że jest inaczej:) Urocze jest to jak się sprzeczają na ten temat:) Obie ładnych parę lat mieszkały w Krakowie i obie maja tam swoje ulubione miejsca i poglądy na pewne sprawy. Dlatego mam z nimi tak dobrze, bo każda zabiera mnie gdzie indziej /z wyjątkiem miejsc gdzie obie są zgodne, że coś jest najlepsze jak np. gorąca czekolada z Nowej Prowincji / w swoje ulubione miejsca i tym sposobem dzięki nim poznaję Kraków naprawdę coraz lepiej i to jak się domyślacie też z najlepszej strony:) Pijana z kolei lepiej się orientuje we wrocławskich klimatach (może Rose ten pomysł na następny zlot we Wrocławiu jest całkiem niezły Pijana nas oprowadzi tym razem:) i musiała nam wierzyć na słowo w naszych opiniach krakowskich i słuchać naszych zachwytów cierpliwie:) Jednak mylicie się sądząc, że nie dałyśmy jej dojść do słowa. Pijana nasza kochana jest taką samą gadułą jak my:) Katrin twierdzi nawet, że większą od Polly a to już jest nie lada wyczyn:) Bardzo się cieszę Słońce, że w końcu mogłyśmy się poznać osobiście i mogłam wysłuchać wszystkich opowiedzianych przez Ciebie historii, oczywiście szczególnie zapamiętałam te przy których płakałam ze śmiechu np. tą o tym jak stałaś w pobliżu pewnego obiektu i nie wiedziałaś gdzie jesteś;) Twoje towarzystwo i obecność są zawsze dla mnie bezcenne. Dlatego też i z Tobą ciężko było mi się żegnać kiedy nadszedł wieczór i ostatni stalowy rumak pędzący w Twoje strony nadjechał na dworzec. Teraz kiedy się osobiście poznałyśmy będzie mi ciebie brakowało jeszcze bardziej niż wcześniej dlatego mam nadzieję, że się już z żadnego zlotu nie wyłamiesz czarownico nasza marnotrawna. Po pożegnaniu Pijanej poszłyśmy sobie z Katrin pogadać jeszcze korzystając z czasu jaki nam pozostał na Planty a potem na 19-stkę do Dominikanów , gdzie kazanie nas obie rozbroiło a atmosfera urzekła. I potem niestety nadszedł czas bym pożegnała ostatnią z moich kochanych czarownic. Jednak tym razem było mi trochę lżej, bo wiedziałam, że z Katrin zobaczę się jeszcze we wtorek. Uściskawszy ją na drogę i pomachawszy na pożegnanie skierowałam swoje już samotne kroki z powrotem do hostelu. Zawsze mi żal, że tak mało czasu mam na spotkania z Wami i wiecznie mi się wydaje, że trwają jakieś pięć minut tak szybko mijają a czekać przychodzi mi na nie cały rok. I zawsze mam taką cichą nadzieję po pożegnaniu, że może tym razem uda mi się z Wami zobaczyć nie tylko raz w roku, ale niestety jeszcze nigdy się to nie udało. Może kamyki, które Wam tradycyjnie daję na szczęście kiedyś sprawią, że będziemy się mogły częściej widywać. A tam na górze ktoś zmieni mój zmysł orientacji na działający model, bo oczywiście w drodze do hostelu zdążyłam pomylić ulice i musiałam sporo drogi nadrobić by trafić we właściwe miejsce…