6 czerwca 2010

2006 lipiec, sierpień, wrzesień

02 lipca 2006
Zbiorowa ślepota
  

 Cały czas mi w głowie odbijają się echem pierwsze słowa piosenki U2 One: "Czy już jest  lepiej? Czy jest nadal tak samo?" i moja na nie odpowiedź, że jest coraz gorzej. Nie dość, że przestaliśmy siebie słuchać i słyszeć i ograniczamy rozmowy do wymiany zdań informacyjnych, to jeszcze teraz przestajemy widzieć siebie nawzajem. Nie widzimy tak wielu rzeczy, że z powodzeniem można nas uznać za ślepców. Niby wszystko jest w porządku, ale tak naprawdę już dawno zgubiliśmy to, co najważniejsze nasz czas na to by żyć. Widzimy wyraźnie tylko pracę, bo ta od nas wymaga pełnego skupienia. A gdy przychodzi nam zobaczyć własny dom, męża, dzieci ostrość się zaciera, bo niby wiemy jak wyglądają, ale czy właśnie tacy są naprawdę? Nie zwracamy już uwagi na to, że pies odrapał drzwi wejściowe, że dach przecieka, że drzwi od garażu się nie domykają, że cieknie kran i trzeba wymienić zamek od sypialnianych drzwi. Nie poznajemy już męża takim jakim teraz jest, skończyliśmy proces poznawania na okresie narzeczeństwa, tego, że się rozwija i zmienia nie trzeba przecież już śledzić w końcu jest nasz. Dzieci nie widzimy inaczej jak przez pryzmat szkoły, tylko to jak tam sobie radzą jeszcze dostrzegamy, a tego z kim się przyjaźnią do której klasy chodzą i czy mają jakieś swoje problemy już nie rejestruje nasz wzrok, byle tylko były dobrze ubrane, zadbane i wyuczone. Nie lepiej jest gdy przychodzi naprawdę zobaczyć innych. Widzimy, że X ma bogatego męża i mówimy ta to ma dobrze, jej się udało, a tak naprawdę  jej uśmiech jest od dawna już tylko na ustach a nie w oczach, bo facet choć bogaty to arogancki i chamski, poniża ją na każdym kroku i traktuje jak służącą, a na dodatek ciągle ktoś życzliwy jej donosi o kolejnej kochance. Widzimy, że Y ma świetną pracę, urządziła się lepiej niż niejeden facet, ciągle podróżuje i znów szufladkujemy - szczęśliwa singielka. A tymczasem Y jest tak samotna, że chłód pustego miejsca w łóżku przyprawia ją o łzy, w pracy ciągle musi udowadniać swoją wartość nie mogąc sobie pozwolić na żaden nawet najmniejszy błąd, bo okaże się, że jednak jest gorsza od mężczyzny na tym samym stanowisku, już dawno chodzi tylko na środkach uspokajających, które przestają pomagać i ciągle tylko myśli, że wszystko jest bez sensu. Nie potrafimy już odczytywać tego, co się kryje za oczami drugiego człowieka, ograniczając pole widzenia  tylko do koniecznego minimum pozwalającego na uniknięcie zderzenia z człowiekiem idącym obok. Mylimy patrzenie z widzeniem, a jedno nie ma z drugim nic wspólnego. Cały czas chodzimy po świecie po omacku tak naprawdę go nie dostrzegając, nie dotykając, nie czując. Wszystko nam umyka począwszy od zmian pór roku poprzez zmiany otoczenia i nas samych, ciągle widząc to samo w tym, co się nieustannie zmienia i rozwija. Nie chcemy życia przeżyć, a tylko je przetrwać nie zatrzymując wzroku na tym, co najważniejsze idąc przez nie jak koń z klapkami na oczach.

03 lipca 2006
Cena chleba


 Mam dwa dyplomy i dwa zawody, w tym jeden studiów wyższych, a pomimo tego i doświadczenia zawodowego prawie rok szukałam pracy. Poprzednia praca zjadła mi zdrowie, dosłownie, bo przez nią wylądowałam na chirurgii. Teraz mam gorzej płatną pracę, ale za to święty spokój. To był świadomy wybór, ale mogłam sobie na niego pozwolić tylko dlatego, że nie utrzymuję się sama i nie mam męża i dzieci. Nie będę wam mówić jak mi było ciężko i jest nadal, chcę wam opowiedzieć ile tak naprawdę kosztuje nasz polski kawałek chleba. Ludzie tacy jak ja i ci, którzy już mają własne rodziny nie mają szans na pracę i wierzcie mi to nie jest wcale kwestia chęci. Po wielomiesięcznych poszukiwaniach, po wielu załamaniach, po dniach pełnych rozpaczy, po zadłużeniu się po uszy, po utracie wiary w siebie i sens walki decydują się wyjechać za granicę za chlebem.  Jadą do obcego kraju zostawiając tych, których najbardziej kochają, żeby odzyskać godność, którą im odebrał nasz kraj i żeby móc wrócić do godnego życia. Za granicą stają się tzw. białymi Murzynami, ale im to nie przeszkadza, bo nie ma w tym nic hańbiącego, że wreszcie pracują i szanują każdą pracę. Bardzo tęsknią za domem i pozostawionymi rodzinami, każdy kolejny dzień z dala od nich jest coraz cięższy do zniesienia, ale wiedzą, że muszą przetrwać, bo jeśli oni nie przetrwają to najbliżsi też. W domu wreszcie nie brakuje chleba, długi powoli się kurczą, na coraz więcej można sobie pozwolić, ale nie ma już radości w oczach mamy, która nie śpi po nocach, bo nie może zasnąć bez taty, najmłodsza dzidzia nie pamięta go już, za to starsza bardzo odczuwa jego brak. Dom jest niepełny i taki pusty kiedy on już go sobą nie wypełnia. Gorzki jest ten chleb powszedni, bo przesiąknięty ich łzami, kiedy ciągle trzeba przedłużać kontrakt ojca, który nie może wrócić, bo nic na miejscu się nie zmienia w kwestii pracy. Mają z nim tylko kradzione chwile, które nigdy nie zastąpią prawdziwej obecności. Rodzina się rozpada, dochodzi do rozwodu, który uderza w każdą jej część. Jest to bardzo bolesne rozstanie i każdy wychodzi z niego okaleczony. Dafka powiedział, że cegłą miłości jest obecność i miał rację, bo kiedy zabrakło obecności, miłość wygasła, powodując koniec kochającej się kiedyś tak bardzo rodziny. Podobnie jest kiedy w kochającej się bardzo, ale ubogiej rodzinie rodzą się bliźnięta. Dziecko to zawsze wielki wydatek, a co dopiero mówić o dwójce nowo narodzonych. Już po dwóch miesiącach zaczyna być bardzo nieciekawie i mimo wszelkich starań nie udaje się związać końca z końcem, zwłaszcza, że matka nie może wrócić do pracy. Ojciec zawodowy żołnierz decyduje się więc na wyjazd na kontrakt do Iraku, żeby uratować sytuację i sprostać roli ojca, chociaż ona tak naprawdę tego od niego nie wymaga i nie rozumie jego decyzji. Na nic zdają się jej prośby i przekonywanie, że chce, żeby dzieci miały ojca żywego. Wyjeżdża. Ona codziennie boryka się z tysiącem zadań i z własną nieutuloną tęsknotą i żalem, że nie udało jej się go przekonać by został. Ma pieniądze na wszystkie potrzeby dzieci, ale rozpacz w sercu. Jako jedyna obserwuje jak szybko dzieci się rozwijają, jako jedyna widzi ich pierwsze kroki, jako jedyna słyszy pierwsze mama. Potem wreszcie on wraca i radości nie ma końca, wszystkie dni rozłąki zostają zapomniane i przez chwilę naprawdę jest dobrze. Potem jednak okazuje się, że mąż nie wrócił ten sam, ale potwornie okaleczony, za dużo widział i przeżył przez ten czas, żeby nie zrywać się w nocy z łóżka z krzykiem. Mają ogromne problemy, potrzebują pomocy specjalisty, dzieci coraz częściej są po opieką babć, bo ich tata potrzebuje ratunku. W końcu po wielomiesięcznych zmaganiach udaje mu się osiągnąć równowagę. Jednak jej cena jest bardzo wysoka dzieci już dorosły poza zasięgiem wzroku rodziców i nic już nie cofnie czasu tak, żeby mogli zobaczyć jak zjadają pierwszego loda, jak pokonują pierwszą przeszkodę na placu zabaw, jak pierwszy raz wchodzą do wody nad jeziorem. Nic już im tego nie wróci, bo taka jest ich cena za chleb. To tylko dwie tragedie z milionów jednak tak bardzo mnie dotykają. Bardzo mnie to boli, że tak wielu Polaków cierpi tak okrutnie tylko dlatego, że państwo nie zapewnia nam warunków do godnego życia. Nie wiem dokąd zmierza ten świat, ale na pewno nie jest to dobry kierunek.





05 lipca 2006
Fotografia

   
 Maria Pawlikowska-Jasnorzewska
 Fotografia
 Gdy się miało szczęście, które się nie trafia:
czyjeś ciało i ziemię całą,
a zostanie tylko fotografia,
 to - to jest bardzo mało...



06 lipca 2006
Melancholia

   
No i znów mnie dopadła melancholia. Stąd  wczorajsza Fotografia. Dane  mi było zobaczyć wczoraj mojego Ex, dla niewtajemniczonych mojego niedoszłego męża. I od razu pomyślałam o Fotografii nie dlatego, że tęsknię, żałuję czy chcę wrócić, a dlatego, że on jest teraz taką fotografią. Z tego kim był został tylko wygląd i nieśmiertelny adidas dynamic. Spotkaliśmy się zwyczajnie na ulicy, uśmiechnął się, powiedział cześć i poszedł dalej. Ta chwila wystarczyła, żeby się przekonać, że jest mi jeszcze bardziej obcy niż myślałam, nie trzeba było wiele tylko spojrzeć mu w oczy. Nie będę wdawać się w szczegóły tego, co go zmieniło, powiem tylko, że zmieniło go tak bardzo, że to kim był kiedyś zupełnie umarło, a właśnie za to go tak bardzo kochałam. Widząc go nie czułam absolutnie nic, nic nie zostało z przyspieszonego bicia serca, elektrycznej chemii między nami, zero emocji. A taka byłam pewna, że to jest mój jedyny mężczyzna na całe życie. Dziś bardzo się cieszę, że się rozstaliśmy i jestem dumna z siebie, że bez niczyjej pomocy się z niego wyleczyłam. Wiem, że gdyby nie to, co się między nami wydarzyło byłabym o wiele bardziej nieświadoma i mniej dojrzała, a tak buduję swoje życie na czymś zupełnie innym niż myślałam i naprawdę zdarza mi się być szczęśliwą tak jak nie byłam nigdy wcześniej.  Uniknęłam kurczącego się pokoju z nie otwierającym się oknem, jestem wolna i sama decyduję o swoim życiu. Najwyraźniej tak miało być, a co będzie dalej los pokaże. Moja melancholia, wynika z tego, że myślę o tym jak bardzo ludzie się zmieniają i o tym jak bardzo my jesteśmy omylni w ich ocenie i naiwnie wierzący, że nie są w stanie nas zranić, a tymczasem to właśnie oni potrafią ranić tak jak nikt. Dziś myślę sobie, że nieufność w stosunku do ludzi jest koniecznością, jeśli chcemy zachować to, co w nas najcenniejsze. Nie mówię, żeby nie ufać w ogóle (bez przesady) ale żeby być bardzo ostrożnym, tak by uniknąć blizn, tak aby nie pozwolić się nikomu zmienić na gorsze, tak aby pozostać na zawsze sobą, bo nie można żyć udając kogoś innego.

08 lipca 2006
Kilka słów wyjaśnienia

   Jesteście naprawdę kochani i czuję się wśród was jak w drugiej rodzinie. To jak bardzo się martwicie o mnie, jak dopytujecie, co się stało między mną a Ex i czy ja aby na pewno się już z niego wyleczyłam i sposób w jaki to robicie z tą delikatnością i wyczuciem taktu bez rozmów na forum jest naprawdę miłe:) Dlatego też wyjaśnię wam to, co się między nami stało jak najlepiej potrafię czyli tekstami dwóch piosenek, które sama mogłabym z powodzeniem napisać. Pierwsza dotyczy czasu przed rozstaniem:
 Kasia Kowalska

 A to co mam

 Może znaczysz więcej niż sam wiesz
Może pragnę cię bardziej
Niż ktokolwiek kiedyś pragnął cię
Może jesteś kimś kim łatwiej być
Może głuchym milczeniem
Kiedy pytam dokąd iść

I dokładnie tak, tak smakuje ten lęk
I strach, że gdy skończy się dzień
Tak spokojnie mi odpowiesz...

Może lepiej chodźmy spać

Mogę zwątpić w to, co dzieje się
Kiedy każesz mi dążyć
Tam gdzie jest niepewny cel
Może nie chcę w taki sposób żyć
Nie chcę być twoim grzechem
Który wolisz z siebie zmyć

I dokładnie tak, tak smakuje ten lęk
I strach, że gdy skończy się dzień
Tak spokojnie mi odpowiesz
Że to, co mam nie wystarczy Ci
To, co mam, nie mogłam dłużej kryć
W to, co mam wierzyłam nieprzytomnie
A to, co mam miało wszystko Ci zastąpić

Druga czasu po rozstaniu:
 Kasia Kowalska
 Jak rzecz

Poprzez palce moich rąk widzę że
Wszystko się wymyka i traci sens
Poprzez palce moich rąk płyną dni
Nie wiem nawet ile już w słodkim winie
Topię łzy gaszę wolno słoność ich
A może to mój błąd, że żyję
Wśród pustych ścian
Oto co mi daje świat
Tak żyć nie zechciałby nikt

Bo nie mam nic czego Ty nie możesz mieć
Nie mam nic bo nie pragnę więcej
Niż mi dawać chcesz
Nie mam nic więcej dlatego rzucasz mnie
Ciskasz mnie w kąt jak starą rzecz
Gdy przestaję cieszyć Cię

A może to Twój błąd
Odchodzisz zimno mi tak
Oto co mi dałeś Ty
Tak żyć nie zechciałby nikt

Bo nie mam nic czego ty nie możesz mieć
Nie mam nic bo nie pragnę więcej
Niż mi dawać chcesz
Nie mam nic więcej dlatego rzucasz mnie
Ciskasz mnie w kąt jak starą rzecz
Gdy przestaję cieszyć Cię

Lepiej bym, tego nie ujęła...



                                                                                            11 lipca 2006
Toskania
    
Powinnam chyba wybrać się w podróż, zmienić otoczenie, pooddychać innym powietrzem. Zawsze mi się marzyło, żeby pojechać do Toskanii zobaczyć te słonecznikowe pola i gaje oliwne na własne oczy, poczuć zapach przesyconych słońcem pól, usłyszeć znowu śpiewny język włoski i posmakować owoców prosto z drzewa. Włosi są bardzo otwartym narodem, bardzo rodzinnym, takim lepszym odpowiednikiem polskiej duszy. Nikogo tu nie dziwi "Ciao bella" rzucone w stronę nieznanej kobiety, a turystów wita się jak długo niewidzianych krewnych. Żyje się tam wolniej, z większym spokojem i ufnością, że wszystko będzie dobrze, przyjmując los z pokorą. Takie klimaty bardzo by się przydały mojej duszy. Mam ostatnio dużo pracy, wracam do domu jak naleśnik, a przecież w domu też czeka praca, tyle, że nieco inna. Na dodatek mimo zmęczenia spać nie mogę, nadrobiłam już prawie wszystkie zaległości czytelnicze, pochłaniam jedną książkę dziennie, a oczy i tak nie chcą się zamknąć. Zasypiam koło pierwszej, drugiej nad ranem, a potem budzę się o czwartej dwadzieścia wyspana. W zasadzie nie przeszkadza mi mała ilość snu, jestem do niej przyzwyczajona, ale cienie pod oczami już tak. Chyba powinnam trochę odpocząć od własnych myśli i poprawić nieco opaleniznę. Może mi się uda wyjechać chociaż na jeden dzień nad morze, tam zawsze jakoś wracam do równowagi. Tam mogę się cieszyć pogodą do woli, rozciągnąć mięśnie pływając, i odprężyć się leżąc na piasku czule dotykana przez słońce i chłodzona morską bryzą. Wtedy zawsze mi się mój myślownik wyłącza, a umysł przechodzi na tryb błogiej bezmyślności. To właśnie tam najczęściej zdarza mi się łapać się na tym, że w konkretnej chwili o niczym nie myślę, bardzo lubię ten stan zupełnej harmonii i wyłączenia rozumu. Wiem mam skłonności do ucieczki, ale  cóż kiedy znów mi się za wiele supełków nie do rozplątania w życiu narobiło, a przecięcie ich niestety nie byłoby dla nikogo dobrym rozwiązaniem. Dla każdego będzie lepiej jak nabiorę sił, może nawet mi coś mądrego przyjdzie do głowy (jak szóstka w totka:) Szkoda tylko, że Toskania na razie poza moim zasięgiem chętnie poszłabym na spacer tą droga przez słońce, bo już mnie męczy ten ciągły życiowy cień...

12 lipca 2006
Bezsenność, supełki i Mietek

     No i stało się skończyły mi się książki. Słucham więc muzyki już trzecią godzinę, ale to gorszy sposób na ucieczkę niż książka, która przenosi umysł w inny świat. Mimo nieprzyzwoitej pory mózg mi pracuje jakby chciał wyrobić 200% normy i wcale nie zamierza odpocząć. Wiem, że nie zasnę nie ma sensu się szamotać ze sobą. Siadam więc do komputera, żeby pozbyć się chociaż odrobiny myśli z kłębowiska w mojej głowie. Jakiś czas temu natrafiłam na folder Mietka Szcześniaka i stało się nieuważna ręka kliknęła w Spoza nas. Przy tej piosence mam gwarancję, że oczy odmówią mi posłuszeństwa i najpierw zwilgotnieją by potem na dobre zacząć przeciekać. Jest to najpiękniejsza piosenka Mietka Szcześniaka jaką znam (a znam ich sporo). Wywołuje tyle emocji, że łzy nieuniknione. Działa na mnie niemal tak samo jak utulenie w ramionach połączone ze słowami, które każdy chyba chce usłyszeć:
nie odpowiadasz za to co cię spotyka
nie jesteś winna nieudanemu życiu
nie bój się tylko dlatego, że się nie udaje
nie bój się czekania na nikogo i miłości nie dla ciebie
możesz chodzić po morzu
wszystko będzie dobrze
przytul się do poduszki zaśnij
wypowiem przy tobie zaklęcie w obcym języku, które cię ochroni przed demonami
prześpij ten czas nieludzki
jak się obudzisz będzie lepiej.
Jest jak słodko-gorzka kołysanka pozwalająca na ukojenie, bez ukrywania prawdy o towarzyszącym bólu i dająca nadzieję na lepsze jutro. Cudowna piosenka, taka prawdziwa i piękna, że dotyka bardzo głęboko. Nic na to nie poradzę, jest częścią mnie - tą jeszcze bardzo dobrze czującą, tą, której tak unikam, że czasem zapominam, że jeszcze jest. Nie lubię do niej docierać, bo za bardzo boli. Wiem, że wstanę rano i jakoś sobie wytłumaczę to, co teraz czuję, przejdę nad tym, do porządku dziennego. Włożę w odpowiednią szufladę zamknę i zapomnę do czasu kiedy coś ją znowu otworzy, ale wtedy już będę mogła ją szybko zamknąć nim zdążę sobie przypomnieć co zawiera. Zbyt duża dawka emocji jest niebezpieczna dla ogólnej integralności, dlatego szuflady pozostaną zamknięte do czasu kiedy mechanizm obronny nie poradzi sobie z ich zawartością. Moje supełki plus te emocje to mieszanka równie wybuchowa jak bomba atomowa i jak ona może rozerwać to, co ze mnie jeszcze zostało na drobniutkie kawałeczki nie dające się już posklejać, a tego byśmy nie chcieli. Jeśli chcecie posłuchajcie sobie kołysanki Mietka wystarczy kliknąć w tytuł Spoza nas TU:
Mam nadzieję, że w końcu mnie ukołysze, bo aż wstyd mi się przyznać, która jest godzina.



13 lipca 2006
Na dłoni

      
 Majtreji powoli zaczyna się podnosić o czym świadczy piosenka przewodnia dzisiejszego dnia:
 Anna Maria Jopek
 Na dłoni

Tak łatwo z rak wymyka się.
Ucieka wciąż, znika we mgle.
A ty chcesz na własność mieć.
Chcesz zamknąć na klucz. Przed światem schować.
Skryć jak skarb, swój prywatny skarb. Niemożliwe.

Bo szczęście to przelotny gość.
Szczęście to piórko na dłoni.
Co zjawia się gdy samo chce
I gdy się za nim nie goni.

Tym więcej chcesz im więcej masz.
Wymyślasz proch, chcesz sięgnąć gwiazd.
Lecz to nie to, nie to nie tak. I ciągle czegoś nam brak do szczęścia,
Wciąż nam brak, tak zachłannie brak. Otwórz oczy.

Szczęście to ta chwila, co trwa,
Niepewna swojej urody.
To zieleń drzew, to dzieci śmiech.
Słońca zachody i wschody.

Więc nie patrz w dal, bo szczęście jest już obok nas.
W zwyczajnym dniu, w zapachu domu, wśród chmur.
W ciszy traw jest blisko nas. Blisko tak.

Bo szczęście to przelotny gość,
Przebłysk słonecznej pogody.
I dużo wie, kto pojął, że
Szczęście to garść pełna wody.

Szczęście to ta chwila, co trwa,
Szczęście to piórko na dłoni,
Co zjawia się, gdy samo chce
I gdy się za nim nie goni.

14 lipca 2006
Perła

     

"Najbardziej wewnętrzna warstwa muszli małży, tzw. macica perłowa, zbudowana z węglanu wapnia jest odkładana w postaci cienkich blaszek przez nabłonek płaszcza. Jeżeli cząstka jakiegoś obcego ciała dostanie się między muszlę a nabłonek, zaczyna on wydzielać substancję perłową, która koncentrycznie odkłada się na obcym ciele. W taki właśnie sposób powstaje perła."

Moim zdaniem wszystkie te naukowe opisy można by wyrzucić do śmieci, a szczególnie ten powyższy. Dlaczego? Bo nie mówi o tym, co najważniejsze, pomija coś,  co według niego jest nieistotne natomiast dla mnie stanowi istotę rzeczy. Ja napisałabym  tak: Kiedy do muszli małży dostaje się ziarenko piasku, zaczyna ona z nim walczyć próbując je z powrotem wyrzucić do oceanu. Wydziela więc z wnętrza siebie to, co posiada do obrony, substancję perłową, próbując nią wypchnąć piasek. Niestety płyn ten zastyga bardzo szybko, co staje się przyczyną powiększania się ziarenka piasku, które pokrywa się masą perłową. Im większe staje się to początkowo małe ziarenko, tym większe katusze cierpi małż, jednak dalej broni się przed nim w jedyny mu znany sposób - wydzielając więcej i więcej masy perłowej. Kiedy w końcu ziarenko piasku staje się wielkości perły małż umiera w potwornej, powolnej męce. Po żywym organizmie pozostaje bardzo piękna perła - owoc jego walki i cierpienia, świadectwo jego życia. Z naukowego opisu nie dowiemy się, że małż musi zginąć, żeby powstała perła, nie powie on nam też o jego walce, cierpieniu, powolnej śmierci, dlatego jest dla mnie bezwartościowy. Los człowieka bardzo podobny jest do losu małż. Człowiek też przez całe życie walczy i cierpi by potem umrzeć. Zło, które jest przyczyną jego cierpienia zwalcza dobrem i miłością, jedyną znaną mu bronią. Cierpienie i walka go uszlachetniają, są przyczyną przemiany w prawdziwie pięknego dojrzałego człowieka jaśniejącego wewnętrznym światłem. Owocem jego życia jest właśnie to światło, które pozostawia w sercach innych ogrzewając je swoim ciepłem i jest ono równie nieśmiertelne, piękne i cenne jak perła. I tak jak pereł nie powinno się ukrywać chowając ich blask wierząc w przesąd, że przynoszą nieszczęście,  tak naszego światła nie powinno się chować przed innymi, bo gdyby nie cierpienie po życiu nic pięknego by nie zostało.


16 lipca 2006
Dlaczego ludzie się pobierają?



Od ładnych paru lat zastanawiałam się dlaczego ludzie się pobierają. Zadawałam to pytanie niezliczonej ilości osób, z czego większość odpowiadała z miłości, a pozostali z namiętności lub bez wyraźnego powodu. Odpowiedzi te mnie nie przekonywały, bo przecież można kogoś kochać i pożądać, a wcale nie być z nim związanym na papierze. Miłość i namiętność jako podstawa związku dwojga ludzi mnie przekonuje, ale jako powód do małżeństwa już nie. Dlaczego o tym piszę? Bo wreszcie ktoś mi udzielił odpowiedzi, która ma głęboki sens. Nie potrafię jej zacytować w całości, ale postaram się ją przekazać własnymi słowami. Odpowiedź brzmiała mniej więcej tak:

Na świecie żyje sześć miliardów ludzi, dlatego każdy pojedynczy człowiek ginie w tym tłumie. Każdemu człowiekowi potrzebny jest więc świadek jego życia. Kiedy dwoje ludzi staje przed ołtarzem to przyrzeka sobie ni mniej ni więcej to, że będzie widziało to drugie dzień po dniu, aż do śmierci, zapewniając tym samym, że życie drugiego nie pozostanie niezauważone.

Prostota i głębia tej prawdy zapadła mi głęboko w serce. Mam nadzieję, że trafi też do waszych.

Dziękuję Ci Susan, za to, że dzięki Tobie, słowo małżeństwo nabrało dla mnie sensu.

20 lipca 2006
Kocham cię, ale...

Nie znoszę tzw. wychowywania partnerów w związku. Jak słyszę do czego wzajemnie się zmuszają i czego od siebie wymagają ludzie, którzy niby się kochają to mnie szlag trafia. O co mi chodzi? Oto jeden przykład z wielu:
 On: najpierw „zmobilizował” ją żeby schudła bagatela 8 kg., potem tak długo za nią chodził i marudził, żeby ufarbowała włosy na blond, bo takie mu się bardziej podobają, że w końcu się poddała, chociaż lubiła swój naturalny kolor, dalej zabronił jej się spotykać z koleżankami, których nie lubił, bo były krytyczne wobec tego, co robił, później tak długo wiercił jej dziurę w brzuchu, że w jej pracy ją wykorzystują, że w to uwierzyła i zmieniła pracę na gorzej płatną, tak, że jej zarobki stały się o wiele niższe niż jego, potem stwierdził, że nie stać ich na jej studia podyplomowe (ciekawe dlaczego) więc z nich zrezygnowała i na koniec uparł się na dziecko chociaż ona nie była jeszcze na to gotowa. Efekt: nie poznałam jej na ulicy, z roześmianej dziewczyny z figurą w sam raz o pięknych brązowych włosach, realizującej się zawodowo zmieniła się w tlenioną Barbie, bez śladu radości w oczach, przemęczoną do granic możliwości, borykającą się z silną depresją poporodową i brakiem pracy. A on za to jak pączek w maśle, odżywiony, zadbany, pan wszechświata na włościach.
Ona: najpierw zmusiła go do zmiany pracy, którą kochał, na taką, której nie znosił, ale za to o niebo lepiej płatną, potem zupełnie zmieniła jego swobodny styl ubierania, na taki w którym nie czuł się dobrze, ale za to wyglądał jak model, dalej skłóciła go z jego najlepszym przyjacielem, który nie rozumiał dlaczego wieloletnia piątkowa tradycja pójścia na drinka czy piwo musi być nagle przerwana, a prawda była taka, że uznała, że co piątkowe wyjście do pubu wpędzi go w alkoholizm, zupełnie nie rozumiejąc, że spotkania te służyły podtrzymaniu więzi wieloletniej przyjaźni i wymianie myśli, potem zabroniła mu chodzić na mecze, bo na stadionach jest zbyt niebezpiecznie, tym samym urywając pozostałe jego przyjaźnie i zmieniając je w zwykłe znajomości, a na koniec zamknęła go w domu z dzieckiem, bo sama przyjęła pracę pochłaniającą ją zupełnie, nie zważając jak to odbija się na jej najbliższych. Efekt: już go nie widuję w towarzystwie, które tak kochał, zaczął znowu palić i strasznie schudł, podobno ma problemy w pracy, kiedy patrzę mu w oczy nie widzę nic poza pustką, która znika tylko w towarzystwie jego synka. A ona typowa wyrachowana buissneswoman bez odrobiny ciepła w oczach, ale za to z wielkim zadowoleniem z samej siebie powtarzająca ciągle, że można mieć wszystko i męża i dzieci i karierę, nie wspominając słowem o kosztach takiego stanu.
I on i ona nie są już tymi samymi ludźmi, stali się kimś kogo już nie poznają w lustrze. A wszystko dlatego, że chcieli uszczęśliwić swoich partnerów zapominając, że sami też mają prawo do szczęścia. Co to za miłość, która niszczy ukochanego człowieka? Jak można mówić, że się kogoś kocha, a jednocześnie zmuszać go, żeby się zmienił? To w końcu kogo się kocha tego człowieka jakim był przed zmianą czy tego po zmianie? Nie można kogoś kochać nie akceptując go takim jakim jest, bo to znaczy, że się go wcale nie kocha. Zamiast tego kocha się wyobrażenie o nim takim jakim powinien być, nie myśląc wcale czy on chce się dopasowywać do naszego ideału i czy ten ideał to będzie jeszcze on czy już ktoś inny. Nie można kogoś kochać a jednocześnie odbierać mu małe cząstki samego siebie dopóty dopóki nic już z niego nie zostanie. W miłości nie ma miejsca na żadne ale. Miłość oznacza akceptację i to właśnie z tej akceptacji wypływają zmiany, bo nie ma człowieka, który nie zmieniłby się na lepsze pod wpływem miłości, tak jak nie ma człowieka, który by zmienił się na lepsze pod wpływem przymusu.

22 lipca 2006
Pogromca


Oto znany ze swych nietuzinkowych umiejętności łowieckich pogromca wszelkiej zwierzyny płochej (czytaj komarów, much, os, pszczół, ciem, pająków itp.) nieoceniony w kobiecym domu. Tiger, bo tak mu na imię, żywemu nie przepuści, dlatego jest obiektem zazdrości i pożądania pań odwiedzających jego panią Majtreji (i tu pojawia się kwestia sporna, bo jak wszem i wobec wiadomo to pies ma pana, a kot ma sługę:) Jest on znany ze swego uporu w polowaniu i nieartykułowanych dźwięków mu towarzyszących (hmm... a może to taki koci slang:) oraz ze swej 100% skuteczności w morderczym działaniu. Podejmuje się wręcz akrobatycznych wyczynów by dopaść zwierzynę, ostatnio podziwiany był jego spektakularny sukces kiedy to wzbił się w wyskoku na wysokość 1,80 m i uderzył z półobrotu w niczego niespodziewającą się ćmę, z której po tym zdarzeniu został tylko fragment białego skrzydełka wbity na ząb uszczęśliwionego zdobywcy, ale i to na krótko, bo zaraz został bardzo dokładnie oblizany i ślad po nim zaginął. Znany jest też ze swych umiejętności taktycznych, a szczególnie sztuki podchodów. Stosuję ją zazwyczaj wobec szczególnie ruchliwego wroga - much. Obserwuje je z daleka, by potem podjąć starannie przemyślane kroki zmierzające do unicestwienia. I tak przechodzi bezszelestnie spłaszczony do granic możliwości skradając się od kanapy, do doniczki kwiatu, potem, do fotela, by w końcu uderzyć skacząc spod stołu na parapet okna i zgładzić muchę decydującym ciosem ciężkiej łapy, a potem wyjadać to, co z niej zostało z przestrzeni międzypalczastej w bardzo komiczny sposób. Pogromca jest tym bardziej niebezpieczny, że wydaje się wszystkim niegroźny i słodki, ale to tylko pozory, gdyż w rzeczywistości jest zawsze gotowy do akcji. Poza swoimi talentami łowieckimi posiada również całą gamę innych zalet. Uwielbia być głaskany, spać na oparciu fotela swej pani ze zwisającą łapką i ogonem (co czyni z niego cudownie miękkiego i milczącego towarzysza) bawić się wszelakiego rodzaju dziwacznymi rzeczami typu plastikowe opakowanie jajka niespodzianki, orzech włoski bądź buty lalki Barbie (czym doprowadza Majtreji do śmiechu do łez). Jest też doskonałym barometrem nastroju, dobrze wie kiedy potrzebny jest jego kojący dotyk, zazwyczaj wtedy wskakuje na kolana i łasi się do kupki nieszczęścia jaką jest w tym momencie jego pani. Sprawdza się też doskonale jako budzik, kiedy nie dostanie na czas swojego jedzonka wskakuje do łóżka Majtreji i najpierw węszy czy jeszcze oddycha:) a potem robi jej noski noski, a kiedy i to czasem zawodzi (bo Majtreji niekiedy ma naprawdę mocny sen) to dostaje serię delikatnych liźnięć szorstkim języczkiem po twarzy, co gwarantuje efekt przebudzenia:) Oczywiście pogromca nie jest bez wad, jednak kiedy tylko coś zbroi spogląda na Majtreji w taki słodki sposób, że nie sposób mu nie wybaczyć:) No bo czy te oczy mogą kłamać?

24 lipca 2006
Z cyklu dlaczego nie lubię poniedziałków

Jako, że miłe złego początki Majtreji powitała nowy dzień z uśmiechem, bo gdy spojrzała na zegar wskazywał 5.15, co oznaczało, że może się przewrócić na bok i spać dalej. (Jej organizm ostatnio wraca do normy więc sypia powiedzmy przyzwoicie.) Kiedy już zanurzona w głębokim śnie oddawała się zasłużonemu odpoczynkowi stało się co następuje:
1. Nastąpiło siostrzane wejście smoka na teren prywatny Majtreji, by zabrać z jej szafy (jak zwykle) ktróryjś z jej ciuchów z rzuconym od niechcenia komentarzem: "A ty nie wstajesz, jest już w pół do ósmej?" (Szczegół, że była już na nogach od pół godziny i nie przyszło jej do głowy mnie obudzić)
2. Szare komórki Majtreji przyswoiwszy w zawrotnym tempie tą informację natychmiast wywołały reakcję łańcuchową, którą można by nazwać tylko w jeden sposób: jak się zabić zrywając się z łóżka kiedy ma się nogi zaplątane w prześcieradło:)
3. Pierwszą czynnością po uniknięciu upadku z łóżka było spojrzenie na zegar a tam nadal 5.15, oczywiście sekundnik ani drgnie. Cholera.
4. Kolejną czynnością było rozpoczęcie maratonu pod tytułem co tu zrobić by zdążyć do pracy i wdrożenie sprawdzonych przez lata metod postępowania w takiej sytuacji czytaj:
a- mycie głowy w tempie expresowym
b- jednoczesne suszenie włosów i prasowanie
c- jednoczesne ubieranie się i pakowanie rzeczy do pracy
d- jednoczesne jedzenie kanapki i malowanie się
e- prostowanie włosów w czasie 2,5 minuty ( a włosów Majtreji ma dużo i wszystko, co z nimi robi trafia szlag zanim dojdzie do pracy:)
f- pokonanie pieszo trasy do pracy w tempie Korzeniowskiego (zazwyczaj zajmuje mi to 40 minut, dziś 29)
g- punktualne wejście do biura
5. Następnie standardowo Majtreji pracowała jak mróweczka, ale i tak nie starczyło czasu więc została pół godziny dłużej by wszystko zamknąć przed jutrem
6. Potem odetchnąwszy udała się spacerkiem w drogę powrotną do domu, ale niestety nie było dane jej tam dotrzeć, bo szef ją zawrócił do pracy z połowy drogi ze względu na sprawę nie cierpiącą zwłoki (a jak wszystkim doskonale wiadomo Majtreji jest zawsze "niezastąpiona").
Ps: Majtreji bardzo lubi swojego szefa chociażby za to, że zaproponował jej żeby wzięła taksówkę na jego koszt by wrócić do pracy (oczywiście z oferty nie skorzystała no bo przecież była jeszcze blisko:)
7. Powrót w upale przy którym oddychanie sprawia trudność był czystą przyjemnością w porównaniu z tym, co Majtreji czekało w pracy a co następuje:
a-załatwienie bardzo pilnej sprawy, nie bez przeszkód, bo najpierw z programem był mały kłopot, a potem ktoś z drugiej strony prowadził kawiarniane rozmowy telefoniczne, i na koniec faks odmówił posłuszeństwa, ale znana ze swego uporu Majtreji dopięła swego i pilna sprawa została pomyślnie załatwiona
b- w całym tym kołowrotku w międzyczasie Majtreji musiała odebrać telefon od ulubionej upierdliwej na maksa babki, który oczywiście wyprowadził Majtreji z równowagi
8. Finalne wyjście z pracy o nieprzyzwoitej godzinie po to by po dwudziestu metrach poczuć na sobie pierwsze krople deszczu (którego nawiasem mówiąc nic nie zapowiadało). Majtreji w myślach już widziała siebie w roli miss mokrego podkoszulka i przeklinała się za pomysł ubrania jasnych spodni, ale dreptała dalej w stronę upragnionego domu, nie zwracając uwagi na przymusowy prysznic, do momentu w którym przerodził się w ulewę, wtedy to schowała się pod drzewem. Stojąc tak osłonięta przed deszczem Majtreji w myślach słyszała głos pani od biologii mówiący o konsekwencjach stania pod drzewem w czasie ulewy i dostała gęsiej skórki. Na szczęście po 20 minutach deszcz ustał. Niezmordowana  ruszyła więc dalszą drogę przedstawiając sobą dosyć marny widok. Oczywiście po 10 minutach była już sucha, bo znowu słońce wyszło.  Kiedy zaczęła się zbliżać do Centrum ogarnęła ją plaga tzw. ulotkowców hamujących systematycznie jej marsz bez końca ku domowi, przy trzydziestym instynkty mordercze domagały się uwolnienia, jednak Majtreji się im nie oddała i zamiast wyciągnąć nóż wydusiła z siebie przez zęby trzydzieste: "Nie dziękuję". Dotarwszy wreszcie do drzwi domu miała ochotę całować ziemię z radości.
9. Kiedy już dzięki mocno spóźnionemu obiedniemu jadłu żołądek Majtreji odkleił się od kręgosłupa poczuła ogromne zmęczenie i stwierdziła po raz kolejny: "Jak ja nienawidzę poniedziałków."

27 lipca 2006
Prawda o sobie

Obejrzałam sobie w niedzielę komedię romantyczną. Film typowy dla swojego gatunku, lekki z poczuciem humoru i całkowicie przewidywalny. Nie wymagający myślenia, które jest bardzo utrudnione w tym upale. Jednak jeśli się jest mną to niestety nawet taka niewyszukana rozrywka przynosi konsekwencje. Nie potrafię patrzeć i nie widzieć (chociaż wierzcie mi naprawdę czasem bardzo bym tego chciała) dlatego wyłowiłam w tym filmie coś ważnego dla siebie. Niby nic jedno zdanie wypowiedziane przez jednego z bohaterów, które brzmiało mniej więcej tak: „Każda kobieta ma takie życie miłosne, jakie chce mieć.” Najpierw pomyślałam sobie – kompletna bzdura, a potem zaczęłam typowe dla siebie rozważania i już przestałam być tego taka pewna. To zdanie wbiło mi się do głowy i nie dawało spokoju. Jeśli już coś nie daje mi spokoju to zazwyczaj prawda, bo obok niej nie mogę przejść obojętnie. Czyżby więc bohater filmu miał rację? Najtrudniej jest nam dojść do prawdy o sobie, bo często w jakiś sposób jest dla nas niewygodna i nie przyjmujemy jej do wiadomości dopóki w jakiś dziwaczny i całkiem pokrętny sposób nie trafi do nas z zewnątrz. Film uświadomił mi, że to zdanie jest w moim przypadku prawdziwe. Mogę sobie wiele rzeczy wmawiać, żeby odnaleźć jako taki wewnętrzny spokój, mogę nawet uwierzyć we własne kłamstwo, ale prawda jest taka, że nie mam życia miłosnego, bo nie chcę go mieć. Moje życie jest tak skomplikowane, tak obciążone znaczeniem, tak bardzo trudne do pojęcia nawet dla mnie samej, że nie chcę go bardziej komplikować związkami z mężczyznami. Nie ma we mnie pragnienia nawet przelotnego romansu. Już od dawna nie pozwalam siebie kochać i sobie na miłość. Mogłabym dostać medal mistrzowski za wytwarzanie dystansu, umiejętne odsuwanie mężczyzn od siebie i stuprocentową kontrolę nad sobą. Tak, potrafię ranić tak jak nikt, byleby ocalić to, co ze mnie jeszcze zostało. Mój mechanizm obronny działa bez zarzutu nawet przekraczając swoje kompetencje. Ktoś powiedział w komentarzu do mojego ostatnio wyrzuconego przez Onet postu, że miłość do kobiety zatruła mu organizm i mimo detoksykacji jaką daje czas trucizna dalej działała, dopóki nie spotkał na swej drodze tej właściwej. (Przepraszam że nie wymieniam z imienia, ale przebrnięcie raz jeszcze przez tą setkę komentarzy przekracza moje siły). Myślę, że ze mną jest podobnie mimo tego, że czas sprawił, że Ex zupełnie zobojętniał, to jednak nie wypleniło z mojej krwi trucizny, którą po sobie zostawił. Mało tego, ja chcę żeby ona pozostała w moich żyłach. Mimo całego bólu jaki przynosi samotność mimo tych chwil, kiedy nie pozwala mi oddychać, kiedy uświadamia mi, że moje życie upływa obojętnie, nie zamieniłabym jej na nic innego. Jest ze mną już tyle czasu, że zdążyłam się do niej przyzwyczaić i traktuję ją jako coś naturalnego, coś co nie jest w stanie mnie skrzywdzić bardziej niż mężczyzna. Nie chcę niczego zmieniać, bo nie chcę, żeby ta namiastka równowagi emocjonalnej, którą mam została zachwiana. Nie pozwolę sobie nigdy więcej na oddanie siebie, bo nie jestem potem w stanie siebie odebrać, a tylko siebie przecież mam. Wykreśliłam z książki swojego życia bardzo wiele rozdziałów, bez których wcześniej nie wyobrażałam sobie, że można istnieć, zrobiłam to świadomie i nauczyłam się inaczej żyć. Potrafię znaleźć szczęście i miłość poza związkiem z mężczyzną i czasem naprawdę jest mi dobrze ze samą sobą. Dokonałam wyboru, to nie przez Ex jestem sama, ale dlatego, że chcę. Nie mam życia miłosnego, bo nie chcę go mieć. Poznałam kolejną prawdę o sobie i cieszę się z tego, bo samoświadomość pozwala mi zrozumieć to kim jestem w tej chwili, bo dzięki niej wiem czego się po sobie spodziewać, a ta wiedza jest zawsze bezcenna.

31 lipca 2006
Tak wielka miłość...

Są takie chwile kiedy w najmniej spodziewanym momencie dane nam jest zobaczyć coś, czego potem nie jesteśmy w stanie opisać, a jednak ze wszystkich sił próbujemy, bo wiemy, że jeśli się nam uda to przekażemy dalej coś cudownego i magicznego, rąbek tajemnicy wszechświata. Nie wiem czy dobrze oddam to, co widziałam, nie wiem czy potrafię, ale spróbuję. Spotkałam w Kościele parę staruszków, usiedli ze mną w ławce. On przypruszony siwizną wysoki pan przy chodzeniu wspierający się laską, ona siwiuteńka jak gołąbek drobna kobieta z radością i serdecznością w oczach. Szli nawą pod rękę. Ona pomogła mu usiąść w ławce, bo chodzenie sprawiało mu trudność i widać, że był zmęczony upałem. Oboje uśmiechnęli się do mnie dosiadając się. Był to jeden z tych uśmiechów jak na komendę, pełen ciepła i życzliwości, na który nie sposób nie odpowiedzieć tym samym. Nie zwracałam na nich szczególnej uwagi, nie należę do tych ludzi, dla których Msza jest okazją do lustracji wyglądu sąsiadów i rewią mody. Starałam się skupić na tym, co się działo przy ołtarzu do momentu przekazania znaku pokoju, kiedy to jest czas na zwrócenie się w stronę innych. To właśnie wtedy zobaczyłam kątem oka przy okazji odwracania się do kogoś z wyciągniętą ręką wymianę ich spojrzeń i sposób w jaki wymienili uścisk dłoni. W jej spojrzeniu na niego była tak wielka miłość, tyle czułości i taka niepojęta siła, a w jego oczach tyle uczucia i namiętności, że aż mi słowa "Pokój z tobą" uwięzły gdzieś w gardle nie wydostając się na zewnątrz. Ich zniszczone czasem i pracą ręce zetknęły się ze sobą tak delikatnie jak usta podczas pocałunku pełnego czułości. Trwało to wszystko nie więcej niż ułamek sekundy a ja ciągle o tym myślę. Myślę o tym, czy my umiemy jeszcze tak kochać jak oni, czy my tak naprawdę wiemy czym jest tak wielka miłość jak ich, czy jesteśmy w stanie pojąć jak wiele wysiłku i pracy musiało kosztować tych ludzi, zachowanie takiego spojrzenia dla siebie przez całe życie. Myślę o tym, jak niewiele oni mają w oczach innych, są starzy, schorowani i skromni, pewnie traktują każdy kolejny dzień jak dar od Boga i o tym, że w moich oczach są najbogatszymi ludźmi świata. Myślę, że takie uczucie przeznaczone jest dla bardzo wyjątkowych ludzi, którzy na pewno go nie zmarnują, ale będą je pielęgnować dopóki im sił i życia starczy. Myślę, że trzeba wiele odwagi, żeby tak kochać, tak ufać i tak całkowicie oddać siebie drugiemu. Wiem, że taka miłość jest cudem i wiem, że ja na nią nie zasługuję.





02 sierpnia 2006
Stuck in a moment you can't get out of

U2
Stuck in a moment you can't get out of
"Utknęłaś w martwym punkcie i nie możesz z niego wybrnąć"

Już się nie obawiam niczego na tym świecie
Nie ma niczego, czym mogłabyś mnie obrzucić a czego już nie słyszałem
Ja tylko próbuję znaleźć jakąś przyzwoitą melodię
Piosenkę, którą mógłbym śpiewać sobie samemu

Nigdy nie myślałem, że jesteś głupia
Ale kochanie, spójrz na siebie
Musisz powstać
I unieść swój ciężar
Te łzy do niczego nie prowadzą kochanie

Musisz się wreszcie pozbierać
Utknęłaś w martwym punkcie i nie możesz z niego wybrnąć
Nie mów, że później będzie lepiej, utknęłaś w martwym punkcie
I nie możesz z niego wybrnąć

Nie porzucę kolorów, które wniosłaś w moje życie
Ale noc wypełniona sztucznymi ogniami
Pozostawi w tobie tylko pustkę
Jestem wciąż oczarowany światłem, które przyniosłaś wraz z sobą
Słucham twoimi uszami, twoimi oczami patrzę

Jesteś taka niemądra, że się tak martwisz
Wiem, że jest Ci ciężko i nigdy nie będziesz miała dosyć
Tego, czego tak naprawdę nie potrzebujesz
Moja, oh moja

Musisz wreszcie się pozbierać
Utknęłaś w martwym punkcie i nie możesz z niego wybrnąć

Kochanie spójrz na siebie
Utknęłaś w martwym punkcie
 i nie możesz z niego wybrnąć

Byłem nieprzytomny, na wpół śpiący
Woda jest przyjemna, dopóki nie poznasz, jej głębi
To nie był skok, dla mnie to był upadek
Długa droga prowadząca w dół, do nikąd

Musisz wreszcie się pozbierać
Utknęłaś w martwym punkcie i nie możesz z niego wybrnąć

Nie mów, że później będzie lepiej, utknęłaś w martwym punkcie i nie możesz z niego wybrnąć

A jeżeli noc przeminie
A dnia Ci nie starczy
I twoja droga zaniknie
Przy kamienistej ścieżce

A jeżeli noc przeminie
A dnia Ci nie starczy
I twoja droga zaniknie
Przy kamienistej ścieżce

To jest tylko chwila
Ten czas przeminie

Bardzo dawno temu, ktoś, kto mnie kochał, podniósł mnie zalaną łzami z kanapy, przytulił i kołysząc mną w takt melodii wyśpiewał mi prosto do ucha całą tą piosenkę, wiedział, że zrozumiem każde poszczególne słowo i wiedział, że ta piosenka jest o mnie i o nim, tak po prostu. Lata minęły a ja znowu tkwię w tym punkcie, który jest jak nawrót choroby. Cały mój czas wygląda podobnie, etap dobry, etap bardzo zły i tak na przemian, a wszystko to stale z jednego powodu, którego po prostu nie daje się wyeliminować chociażby nie wiem jak się starało. Walka z nim jest jak stałe uderzanie głową w mur. To tak jakby żyć w klatce, której pręty raz się rozchodzą i pozwalają na radość i chwilę wolności, a raz zacieśniają się tak, że brakuje tchu. I nieważne jest, że uda mi się wyłamać kilka prętów dzięki sile woli, bo na ich miejsce ciągle wyrastają nowe. Jednak znów podejmę radykalne kroki by się uwolnić i nawet jeśli rozbiję sobie głowę, to nie potrafię inaczej, zrobię to dla tych, których kocham, bo wiem, że mnie potrzebują. Wiem, że będzie to mnie kosztowało ładny kawałek życia i ciągle mam poczucie straty, może dlatego, że szczególne słowa przyjaciela często odbijają mi się w głowie echem: "Życie nie poczeka aż się pozbierasz." Mam wrażenie, że mój czas upływa zmarnowany na coś, co powinno być dane z góry i kiedyś obudzę się i stwierdzę, że przez ciągłą walkę zabrakło mi czasu, żeby tak naprawdę żyć.

05 sierpnia 2006
Wspomnienie

Kiedy byłam małą dziewczynką lubiłam patrzeć na obrazek w przedpokoju przedstawiający jedną z sal Zamku Królewskiego w Warszawie. Nie był to żaden niezwykły przedmiot, tandetny obrazek na płycie pilśniowej, kto przeżył trochę czasu w PRL-u pamięta temu podobne wynalazki. Właziłam na krzesło, które z braku miejsca w mieszkaniu stało właśnie na przedpokoju i gapiłam się na pełne magii, uroku i niespotykanego  piękna miejsce. Może wtedy zrodziła się we mnie miłość do rzeczy pięknych, starych i niezwykłych, może dlatego teraz kiedy tylko mam okazję odwiedzam pałace. Uwielbiam przechadzać się po salach z innego świata, oddychać atmosferą tamtego czasu, karmić oczy kruchym pięknem, czuć magię tych miejsc. We wszystkim, co zostało zbudowane, wyrzeźbione, namalowane i napisane, w każdym meblu, rzeźbie, pięknie oprawionej książce, porcelanie czy srebrnej łyżeczce jest miłość - miłość do życia, do piękna, ale też dbałość o szczegóły i szacunek dla ludzkiej pracy - coś czego dziś się nie spotyka. Może przemierzając te niesamowite korytarze, pokoje i sale balowe czuję się tak dobrze właśnie dlatego, że czuję obecność tej miłości przez skórę. Może czuję, że ci ludzie naprawdę potrafili żyć, wiedzieli czym jest honor i umieli walczyć o to, co kochali. Wiem, że nie wszyscy tacy byli, znam historię, chociaż nie tak dobrze jak bym chciała. Jednak tamten czas szeleszczących sukni z głębokim dekoltem i śmiesznych męskich ubrań, czas małżeństw z rozsądku, niesamowitej wręcz rozwiązłości, pojedynków, polowań i magicznych balów, na których ludzie naprawdę tańczyli ze sobą zawsze będzie mi bliski. I pewnie jak zawsze będę i tam uciekać myślami jak teraz, żeby się wyciszyć i uciec przed tymi myślami, które napływają stale niechciane i nie dają spokoju.

08 sierpnia 2006
W rozsypce...

Jestem rozbita zupełnie jak kryształ, który rozpadł się na kawałeczki. Nie mogę się pozbierać, posklejać, zebrać, wziąć w garść. Rozsypałam się kompletnie, chodzę ze łzami na końcu nosa już drugi tydzień. Nie mam siły na nic, nie chce mi się jeść, znowu nie mogę spać, nie mogę się skupić na pracy i przestać myśleć. Wszystko mnie męczy, czuję jakbym miała opuchniętą głowę i nogi z ołowiu. Rodzi się we mnie po raz pierwszy w życiu myśl o skorzystaniu z dobrodziejstw chemii pozwalającej na sztuczne zobojętnienie i sztuczny sen, bo mam już dość nerwów i odcisków bezsenności pod oczami. Czuję, że coś we mnie pękło i nie dam rady już dłużej tak żyć, jak żyłam do tej pory. Nie mogę już dłużej znieść tego ciężaru mediatora, tej odpowiedzialności za innych, tej konieczności ciągłej walki. Nie mam już w sobie tyle siły by to dalej ciągnąć kosztem siebie, a jednocześnie wiem, że jeśli przestanę ciągnąć ten wóz wypełniony kamieniami nikt go nie pociągnie za mnie i zniszczę coś, co z wielkim trudem udało się zbudować. Wiem, że nie mogę odejść i odciąć się od tego wszystkiego, nie dam rady w pojedynkę, nie jestem tak samodzielna jak bym chciała. Nie wiem jak z tego wybrnąć więc sobie leżę pod swoimi kamieniami szczelnie nimi zakryta, wiem, że dźwig jest w zasięgu wzroku, ale ja nie chcę go wykorzystać, bo będzie mnie to bardzo drogo kosztować, ładny kawałek mojego życia. Jak można w ogóle wycenić życie? Sięgnięcie po ten dźwig jest jak odrzucenie resztki nadziei, że jeszcze może być dobrze, że jeszcze jestem na tyle dzielna by się samodzielnie podnieść. Boję się, że jak raz skorzystam z tego dźwigu to już się od niego nie uwolnię, boję się, że zostanę tam gdzie on od niego zależna. A jednocześnie nie widzę innego rozwiązania. Wiem, że moje życie zawsze było silnie związane z tymi kamieniami, wiem, że do tej pory dawałam radę (chyba tylko cudem Bożym), ale już nie mam siły. Jest tak jakby zupełnie wyparowała... Może jest mi tak ciężko, bo już nie mam celu w życiu, bo zupełnie się pogubiłam, bo znowu stoję zupełnie sama, bo tak trudno jest mi przyznać, że poległam, że to jest moja kolejna porażka, której nie umiem udźwignąć. A z drugiej strony wiem, że przecież i tak już kawał czasu  nie żyję tak naprawdę, więc jakie znaczenie ma to jak teraz będzie wyglądać moje życie? Jakie znaczenie ma to, co czuję skoro tak naprawdę nikt tego nie dostrzega? Jakie znaczenie ma to gdzie będę i co będę robić? To wszystko nie ma żadnego znaczenia, bo wszystko jest już od dawna pozbawione sensu. Rozsypałam się i dopóki nie zbiorę się na tyle, by poszukać siły poleżę sobie pod tymi kamieniami, bo jak leżę to nie muszę dźwigać ich ciężaru. Może czas pozwoli mi ocalić to, co jeszcze ze mnie zostało...

11 sierpnia 2006


  Wypłakałam się do suchości oczu, rozmawiałam prawie półtorej godziny z moją przyjaciółką przez telefon wyrzuciłam z siebie wszystko, co mnie boli, uniosłam się na tyle by pomyśleć o rozwiązaniu sytuacji etapami. Nie wiem czy się to uda, bo raczej rokowania nie są za optymistyczne, może potem wpadnę na jakiś lepszy pomysł. Czuję się kompletnie pusta i wyglądam jak wrak człowieka, ale wracam do życia. Jedyny problem polega na tym, że nie mam bladego pojęcia jak ono teraz będzie wyglądało, bo nic już nie jest takie samo. Czasem zmiany w nas zachodzą latami, czasem w ciągu tygodni, a czasem jednej chwili. Już nie jestem taka sama, te dwa tygodnie bardzo mnie zmieniły, zupełnie inaczej patrzę teraz na pewne sprawy, zupełnie inne mam pragnienia, wszystko się przewartościowało. Mam tylko sobie za złe, że nie potrafiłam wcześniej dostrzec pewnych rzeczy i naiwnie wierzyłam, że wszystko przecież jakoś się musi ułożyć. Źle pokierowałam swoim życiem i teraz cierpi przez to jedyna osoba, którą kocham bardziej niż siebie i za którą oddałabym życie - moja mama. Nie mogę sobie tego wybaczyć i jest mi z tym strasznie źle na duszy. Mam nadzieję, że uda mi się jej kiedyś wynagrodzić to, co przechodzi, zrobię wszystko, żeby tak się stało. W całym tym bałaganie jedyną dobrą rzeczą jest to, że dowiedziałam się kto tak naprawdę jest godny zaufania i szacunku z mojej strony, żałuję tylko, że ta wiedza została okupiona taką wysoką ceną. Muszę teraz zmienić całe swoje życie, muszę poprzestawiać listę swoich priorytetów. I jeśli moje życie do tej pory było walką to od dziś staje się zaciekłą wojną, której pierwszym ofiarom mogę już się przyjrzeć. Skończył się czas współodpowiedzialności, a zaczął pełnej odpowiedzialności. Wyniosę się z domu na długi weekend i spróbuję dojść do tego kim teraz jestem. Przepraszam was, że mnie tu ostatnio tak mało i dziękuję wszystkim za ciepłe słowa, za otuchę i pocieszenie. Wrócę.



15 sierpnia 2006
Jestem

Jestem. Odpoczęłam, wyciszyłam się, przemyślałam wiele spraw na nowo i chociaż nie jestem bliższa rozwiązania problemów niż byłam to widzę teraz wszystko o wiele wyraźniej. Wiem gdzie popełniłam błędy, których skutki teraz odczuwam i wiem co teraz powinnam zrobić, tyle, że to wydaje się zupełnie nierealne, niemożliwe do osiągnięcia w warunkach, w których żyję. Wiem, że będę się starała z całych sił, żeby rozwiązać te kłopoty i żeby już nigdy więcej takie problemy nie wystąpiły, tylko tyle mogę zrobić. Nie jestem nadczłowiekiem i naprawdę wcale nie jestem silna.  Dalej będę szukać swojej drogi, tej właściwej, która pozwoli mi na realizację tego kim jestem, ale najpierw muszę siebie odnaleźć i uciąć ten ciągły niekończący się sznur supełków małych i dużych. Podniosłam się, ale to nie znaczy, że silnie stoję na swoich nogach, wręcz przeciwnie, czuję się jakbym dopiero stawiała pierwsze kroki. Wszystko się zmieniło, chociaż wygląda tak samo. Patrzę teraz na wszystko zupełnie innymi oczami. Postawiłam sobie nowy cel i zamierzam go osiągnąć, chociaż będzie mnie to bardzo wiele kosztowało. Znów odłożę moje życie osobiste na nieokreślone potem i będę wmawiać sobie, że mam dokładnie tyle czasu ile sobie dam na ułożenie życia. Nie martwcie się o mnie dam radę, to nie pierwszy huragan w moim życiu i tak jak wcześniej i teraz będę się cieszyć małymi szczęściami każdego dnia, bo wiem, że każdy kolejny dzień jest darem.

17 sierpnia 2006
Wędrówka życia

Czasami życie przypomina mi wędrówkę na szczyt góry. I tak jak rozpoczynamy górską drogę od spojrzenia na pomnik z napisem "Zanim wejdziesz podziękuj Bogu, że masz oczy" tak ziemską wędrówkę rozpoczynamy otwierając oczy na świat.  Nasze oczy są przeznaczone do tego, żeby widzieć wszystko, co na naszej drodze postawi życie. Jednak to wcale nie jest takie proste, bo to, co widzimy, nie odzwierciedla wszystkiego, co możemy zobaczyć. Zupełnie jak podczas wspinania się koniecznością jest nieustanne patrzenie pod nogi, gdzie zazwyczaj nie ma nic prócz kamieni, tak w trakcie życia koniecznością jest skupienie się nad tym, co powszednie, zwyczajne, szare, a częstokroć i brudne. Jeśli nie zadbamy o to, co podstawowe zginiemy. Zarówno w górach, gdzie bardzo łatwo jest wpaść w przepaść, jeśli się nie skupia wzroku na szlaku, jak i w życiu, w którym musimy dbać o podstawowe sprawy materialne. Jednak to nie oznacza, że podczas tej wędrówki na szczyt mamy być ślepi na wszechogarniające piękno obecne nie tylko w górskim krajobrazie lecz też w tym naszym zwyczajnym, codziennym, bo i w nim, jeśli tylko się umie dobrze patrzeć można odnaleźć piękno. Zawsze przecież można zrobić sobie przerwę  na to, by chłonąć całym sobą cud życia i natury, nikt nas nie zmusza by bezustannie iść. Dla każdego z nas wybrano górę, którą musi pokonać. Jednym się trafił pagórek, którego pokonanie nie wymaga żadnego wysiłku, drugim średniej wielkości wzgórze, a trzecim góry o wielorakiej wysokości. Jeśli twoim przeznaczeniem jest zdobyć Maunt Everest, to nawet jeśli wspinaczka pochłonie całe twoje życie musisz pokonać tą górę dla równowagi we Wszechświecie. Nie pytaj dlaczego tobie jest tak ciężko, a innym trafił się pagórek, po prostu tak już musi być. Masz prawo upadać, masz prawo robić długie przerwy w wędrówce, masz prawo wątpić i masz wszelkie predyspozycje by pokonać trasę jaką ci wyznaczono. Jeśli masz szczęście znajdziesz towarzysza podróży, który będzie szedł z tobą w jednym tempie, wspierał cię dobrym słowem i własnym ramieniem, gdy zabraknie ci sił i nawet jeśli Maunt Everest nie jest szczytem jego przeznaczenia, to pokona go razem z tobą, bo chce z tobą dzielić wędrówkę jaką jest życie. A kiedy już uda ci się osiągnąć szczyt - cel twojej drogi, podziękujesz Temu, który wyznaczył jej szlak, bo widok z Mount Everestu jest nieprawdopodobnie piękny i w niczym nieporównywalny do widoku ze szczytu pagórka. Zrozumiesz, że całe twoje cierpienie miało sens i żyłeś dla tej chwili, kiedy dane było ci doświadczyć własnej wyjątkowości i cudu istnienia. Przynajmniej taką mam nadzieję.


21 sierpnia 2006
Wysiadam

"Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam."
Za dużo myślę, za mało śpię. Żyję o kawie i resztkach jedzenia. Niby robię w międzyczasie to, co zawsze, ale do niczego nie mam serca.  Czuję jakby coś się we mnie wypaliło bez szans na powstanie z popiołów. Ciągle na nowo usiłuję wszystko poukładać. Nic mi się nie udaje, nie mam żadnych dobrych pomysłów. Kolejne etapy planu wydają się być nie do przebycia. Znowu sama z tym wszystkim... Naprawdę przydałby się jakiś mały cud. Pomódlcie się za mnie, bo czuję, że powoli odchodzę od zmysłów.


23 sierpnia 2006
Sytuacja kobiety

Wędrówki po blogowych ścieżkach myśli odciągają mnie od  myślenia od moich własnych kłopotach, dlatego mimo sytuacji, w której się znajduję nadal was odwiedzam. Czytam ostatnio dużo o kobietach i dochodzę do wniosku, że tak naprawdę niewielu ludzi jest takich, którzy zdają sobie sprawę z ich sytuacji nie wyłączając ich samych. Czasem mam wrażenie, że mimo całego postępu i wyzwolenia kobiet, tak naprawdę nic się nie zmieniło. Pogląd na to kim i czym jest płeć piękna ogółu społeczeństwa w prostej i zwięzłej formie oddał psycholog Wojciech Eichelberger: „... dziewczynka, gdy stanie się kobietą, będzie wiedziała, jak poruszać się w świecie. A w szczególności zrozumie, że gdy się na coś nie zgadza, to jest wredna i cyniczna. Gdy chce ładnie wyglądać, to się mizdrzy, a gdy kimś się zainteresuje, to się puszcza. Gdy się wstydzi, to jest głupia, a gdy się nie wstydzi, to jest bezwstydna. Gdy się przy czymś upiera, to przesadza, a gdy się nie upiera, to nie wie, czego chce. Jak kocha, to jest naiwna, a jak nie kocha, to jest zimna. Gdy ma ochotę na seks, to jest suką, a gdy nie ma ochoty na seks, to tez jest suką. Jeśli chce być kimś – to znaczy, że przewróciło jej się w głowie, a jak nie chce być kimś, to jest głupią kurą. Jeśli jest sama, to znaczy, że nikt jej nie chciał, a jeśli jest z kimś, to znaczy, że cwana. (...) a gdy dostaje furii -  to tak jej się tylko zdaje.” Nikogo tak naprawdę nie zastanawia dlaczego mamy tyle nieszczęśliwych kobiet, nikt nawet nie pomyśli, że jest tego ogromu smutku i rozpaczy jakaś przyczyna, bo przecież to kobiety, pewnie mają PMS. Wiem, że nie jest łatwo być mężczyzną, ale być kobietą jest okrutnie ciężko. Nie mówię tu o oczywistych różnicach psychofizycznych  czy o podwójnej moralności – odmiennej dla kobiet i mężczyzn, ale o tym jak żyjemy. Niby od początku mamy równe szanse, chodzimy do tych samych szkół, kończymy te same studia, ale na tym podobieństwa się kończą. Kobieta po studiach ze względu na to, że jest kobietą nie jest pożądanym pracownikiem, bo
A – jest młoda, więc pewnie będzie chciała wyjść za mąż i mieć dzieci, a to oznacza urlop macierzyński, wychowawczy (czyli długą izolację od pracy, w której ciągle na nowo trzeba się dokształcać), zwolnienia chorobowe i na dziecko (jeszcze gorzej jak już jest mężatką i ma małe dziecko). Z mężczyzną pracodawca nie będzie miał takiego problemu, a i rzucić mięsem będzie mógł i sprośności opowiadać bez posądzenia o molestowanie.
B – jest często lepiej wykształcona od swego przyszłego pracodawcy, a jak powszechnie wiadomo to on tu rządzi więc musi być alfą i omegą we wszystkim, nie zniesie sugestii, że coś mogło by działać lepiej jak kobieta by wprowadziła usprawnienia
C – jest za młoda i za ładna by nie wzbudzić podejrzeń chorobliwie zazdrosnej połowicy pracodawcy, a jak wiadomo ten ostatni nie zniesie dodatkowej porcji gderania z jej strony, zupełnie jakby był w ogóle powód do zazdrości, jakby młoda niezależna kobieta marzyła tylko by wskoczyć do łóżka facetowi w średnim wieku, do tego żonatemu i z kilkorgiem dzieci
Jeśli już jakimś cudem kobieta dostanie pracę, to jest ona na 99% gorzej płatna niż mężczyzny na tym samym stanowisku. Do tego nawet radość dostania tej pracy szybko zostanie stłumiona przez „życzliwe” otoczenie: rodzice - ty byś lepiej męża sobie znalazła, już i tak długo studiowałaś, chłopak – oni cię tam wykorzystywać będą jak ty się możesz godzić pracować za takie pieniądze (czytaj: jeśli będziesz niezależna finansowo to jak ja zdołam sobie ciebie „wychować” i utrzymać przy sobie) i kiedy ty będziesz mieć czas dla mnie, babcia: ty to już chyba dzieci nie będziesz miała, bo po trzydziestce będziesz już za stara (kompletna bzdura!!!), ciocia – ja w twoim wieku to już pięcioro dzieci i męża miałam, wujek – i ty tylko tak w tej pracy chcesz siedzieć, po co niech chłop na ciebie robi. Kobieta więc nie może się cieszyć w pełni swoim sukcesem, bo bliscy zrażają ją do tego co robi, a na dodatek, nie może się wyprowadzić z domu i usamodzielnić, bo jej na to nie stać z powodu zbyt niskiego wynagrodzenia. W końcu wychodzi za mąż, zachodzi w ciążę, szef nie pozwala jej wrócić do pracy po urlopie, bo znalazł już kogoś na jej miejsce i pryska ta odrobina niezależności, którą miała łącznie z całym jej wolnym czasem, bo przecież teraz ma o wiele mniejsze szanse na znalezienie pracy, praktycznie minimalne i całe mnóstwo nowych obowiązków. Zaczyna więc poświęcać cały swój czas, uwagę i siły dla domu i rodziny, która w większości przypadków znowu się powiększy, zmazując jakiekolwiek szanse na zatrudnienie. Nie muszę chyba wyjaśniać czym staje się po latach małżeństwo z człowiekiem, który nie rozumie kobiety z którą się ożenił. Nie ma dla niej szansy na to by była szczęśliwa, społeczeństwo skutecznie je przekreśliło. Jeszcze gorzej jest jak się kobieta nie wyda za mąż, bo wtedy jest dla wszystkich dziwadłem, jakimś odmieńcem, o którym tak naprawdę nie wiadomo co myśleć, a już najgorzej jak się jeszcze do tego jakimś cudem uda jej realizować zawodowo ( nie muszę chyba mówić, że jej ścieżka kariery będzie o wiele dłuższa niż mężczyzny). Kobiety nie pracujące nigdy zawodowo i zajmujące się domem i wychowujące dzieci, chociaż tak wychwalane przed tymi, które pracują, wcale nie mają lepiej, bo są powszechnie uważane za głupie i niedorozwinięte umysłowo (nie pozwala im się na podejmowanie decyzji, co to to nie, no bo co one mogą wiedzieć). Nieważne, że są najlepszymi organizatorkami pracy, że doskonale planują wszystkie wydatki i operują budżetem domowym, że potrafią doskonale godzić wszystkie ze swych licznych obowiązków będąc przy tym świetnymi gospodyniami, matkami, żonami. To się dla ogółu w ogóle nie liczy. A już najgorzej jeśli kobieta miała tyle odwagi i siły woli, że się rozwiodła i sama ułożyła sobie życie, społeczeństwo nigdy jej nie przyzna racji, nigdy nie uzna, że podjęła właściwą decyzję, nigdy nie obwini męża za rozpad małżeństwa, bo to przecież kobieta jest strażniczką domowego ogniska i jeśli coś jest nie tak to to jest tylko i wyłącznie jej wina. Prawda o sytuacji kobiet jest tylko jedna – cokolwiek by nie zrobiły to dla ogółu zawsze będzie źle. Dlatego mamy tyle smutnych, rozczarowanych, nieszczęśliwych i zrozpaczonych kobiet w sytuacji bez wyjścia, większość społeczeństwa po prostu nie daje im żyć tak jakby tego chciały, nie pozwala im się realizować wbrew jego średniowiecznym wizjom. Ogół społeczeństwa bardzo szybko wydaje sądy i potępia skazując na wygnanie na margines z którego już nie ma powrotu. Dlatego kobiety kochane nie dajcie się, nie próbujcie zadowolić wszystkich dookoła, bo to się nigdy nie uda. Pamiętajcie o sobie i o tym, co jest dla was ważne nawet jeśli to się kłóci z opinią ogółu, a nawet zwłaszcza wtedy, bo inaczej dołączycie do grona kobiet, które przegrały swoje życie  w pogoni za  szacunkiem i akceptacją, której się nigdy nie doczekały. Walczcie o swoje szczęście, bo macie do niego pełne prawo.


28 sierpnia 2006
Odarci z magii i ciepła

Kiedy byłam mała świat był magicznym miejscem, pełnym tajemnic, zapachów, kolorów, przedmiotów. Kuchnia była najważniejszym w domu miejscem. To tam pomagałam mamie przy pieczeniu ciasta, mieszając jego masę, wsypując poszczególne składniki, patrząc na pęczniejący w oczach placek i czując jego smakowity zapach, to tam przyglądałam się z zaciekawieniem suszącym się ziołom i wchłaniałam ich niesamowite zapachy, to tam układałam swoimi małymi paluszkami owoce i warzywa do słoików na przetwory i potem patrzyłam jak podskakują w garnkach przy pasteryzacji, to tak wsypywałam ziarenka kawy do młynka i czułam jak cała kuchnia wypełnia się jej zapachem. Tam też byłam świadkiem niesamowitych dla mnie czynności takich jak wykonywanie znaku krzyża na chlebie przed jego pokrojeniem, rytuału parzenia kawy czy herbaty i babcinemu przyglądaniu się fusom poważnym wzrokiem. Wszystko tam miało swoje miejsce wszystko działało zgodnie z utartymi przez wieki zwyczajami i przepisami. Moja mama była zawsze dla mnie jak jej potrzebowałam i zawsze wiedziała co w mojej małej główce siedzi. Nie nie miałam tego szczęścia mieć niepracującej matki, moja mama pracowała latem na dwa etaty, ale wszystkie swoje zadania godziła ze sobą w jakiś cudowny i niezrozumiały dla mnie dziś sposób. Byłam bardzo szczęśliwym dzieckiem, bo kiedy wracałam do domu zawsze ktoś na mnie czekał, bo miałam się zawsze z kim bawić, bo dorastałam w pobliżu natury, bo miałam oboje rodziców, którzy nigdy nie dali mi powodu bym zapytała samą siebie czy jestem przez nich kochana. A dziś patrzę na dzieci, które nie spędzają czasu z mamą w kuchni, ani z tatą w warsztacie/garażu. Wszystko, co sprawia, że kuchnia jest kuchnią zniknęło. Teraz wszystko kupujemy, ciasto w cukierni, zioła w warzywniaku, przetwory i mieloną kawę w spożywczym. Chleb jest krojony, wiec nie ma potrzeby czynić nad nim jakichkolwiek znaków, nie pamięta się już, że i kawę i herbatę trzeba odpowiednio zaparzyć pod przykryciem, nie wróży się już z fusów, bo kawa jest rozpuszczalna, a herbata expresowa. Tradycyjne przepisy, domowe zwyczaje odeszły w niepamięć. Matki powierzają wychowanie dzieci babciom, bądź opiekunkom, nie znają tak naprawdę swoich dzieci. Dzieci, które gdy dorosną chodzą z kluczem na szyi i ciągle wracają do pustego mieszkania i obiadów z paczki, torebki czy słoika, są samotne, bo zazwyczaj nie mają rodzeństwa, nie mają kontaktu z naturą, bo najczęściej mieszkają na blokowiskach i często też nie mają obojga rodziców, bo się rozwiedli. Najsmutniejsze jest jednak to, że tak naprawdę nie czują się ani potrzebne ani kochane. Są bardzo zagubione w świecie i wrażliwe i nie mają tak naprawdę o co oprzeć swojego życia. Boli mnie to jak na nie patrzę, boli mnie to jak bardzo cierpią przez dorosłych. Jednak najgorsze jest to, że nic nie mogę zrobić by im pomóc by sprawić by ich dzieciństwo wypełniło się magią i ciepłem drugiego serca pełnego miłości.


31 sierpnia 2006
Czas by się zatrzymać

Każdego dnia jest tyle rzeczy do zrobienia, tyle spraw do załatwienia, tyle pracy do wykonania, tyle zajęć pochłaniających nasz czas, że tak naprawdę nie mamy czasu się zatrzymać. Musimy zarabiać, awansować, zdobywać kolejne cele, żyć na pełnych obrotach. Tacy już jesteśmy, że za miarę naszej wartości uznajemy to, co w życiu udało nam się osiągnąć. Zachłanni w swych pragnieniach chcemy mieć wszystko by potem beztrosko zapominać o tym, co mamy. Chcemy pracy to ją zdobywamy, chcemy rodziny to ją zakładamy, chcemy żyć na poziomie więc żyjemy wydając więcej niż zarabiamy. Tylko, że potem, tej pracy nie doceniamy i nie szanujemy, dla rodziny czasu nie mamy, a utrzymywanie złudzeń staje się w pewnym momencie zbyt uciążliwe. Chciałabym, żeby każdy z nas tak chociaż na chwilę stanął w miejscu i pomyślał dokąd zmierza takie życie. Chciałabym, żeby każdego dnia było tyle spraw w których możemy pomóc drugiemu, tyle osób do pocieszenia, przytulenia, tyle dobra do wykonania, tak by nas czas był ciągłym zatrzymywaniem się nad człowiekiem. Takie zadania chciałabym wpisać w swój kalendarz, zamiast tych, które tam są. Niedawno przeczytałam u Coelho o tym jak ma wyglądać Sąd Ostateczny według Mateusza i najbardziej poruszyło mnie to, o co zapyta Bóg człowieka, a zada mu tylko jedno pytanie: „Jak kochałeś?” Nie będzie ważne dla niego jak wyglądało nasze życie, ile razy upadliśmy, co nam nie wyszło, czego nie dokonaliśmy i jak bardzo słabi i niedoskonali byliśmy, a tylko to jak kochaliśmy. Niby każdy z nas zna przykazanie miłości i wie, że jest najważniejsze, ale czy ktoś pomyślał, że moglibyśmy być rozliczeni z naszego życia w ten sposób? Nikomu z nas nie przyszłoby do głowy, że ostatecznie tylko miłość będzie miernikiem naszej wartości w oczach Boga. Chociaż pewnie każdy bez wahania na pytanie co jest w życiu najważniejsze odpowiedziałby, że właśnie miłość. Jeśli więc naprawdę tak jest to dlaczego jest ona na samym dole naszej listy priorytetów, o ile w ogóle tam jest? Czy nie jest tak, że ta odpowiedź jest kolejnym przykładem okłamywania samych siebie? Wiem, że nieciekawie wygląda ten wniosek, ale dla mnie słowa muszą mieć odzwierciedlenie w czynach, a jeśli go nie mają są nieprawdziwe. Wiecie jaka mi przychodzi odpowiedź do głowy kiedy słyszę w swojej głowie to fundamentalne pytanie – nie dostatecznie, nie kochałam tak jak powinnam i nadal nie kocham. Teraz tylko pozostaje pytanie co z tą odpowiedzią dalej zrobić.





02 września 2006
Co to znaczy kochać mężczyznę?

Tak naprawdę kochałam w tylko raz w życiu i kiedy Aneta poprosiła mnie, żebym napisała, co to znaczy kochać cofnęłam się myślą do tego czasu kiedy kochałam i byłam kochana. Nie było mi łatwo tam wrócić nawet myślami dlatego, że ta miłość nie przetrwała. Jednak mimo wszystko ku mojemu zaskoczeniu doskonale pamiętam, co to znaczy kochać mężczyznę. O innych rodzajach miłości nie będę pisać bo myślę, że z rozpoznaniem czym są nie ma żadnych problemów. Kochać to znaczy umrzeć po, to by się odrodzić w drugiej osobie jako nowy człowiek. Kochać to znaczy być jednością z kimś kto jest odrębną istotą, a zarazem integralną częścią nas. Kochać to znaczy czuć tą drugą osobę każdą komórką swojego ciała, każdą kroplą swojej krwi w żyłach i całym sercem. Kochać to znaczy pragnąć ciałem i duszą do bólu jednocześnie nie widząc większego szczęścia niż proste leżenie obok siebie z uchem przyłożonym do jego serca wybijającego tylko dla ciebie swój rytm. Kochać to znaczy widzieć sercem, dostrzegać kiedy coś go boli, kiedy z czymś sobie nie daje rady, widzieć poza uśmiechniętą twarzą smutne oczy. Kochać to znaczy dać mu wolność i przestrzeń do tego by mógł się rozwijać i robić to, co kocha nawet jeśli jest strażakiem, policjantem, czy saperem, a my po każdym jego wyjściu do pracy drżymy o jego życie, bo wiemy, że gdyby robił coś innego nie mógł by być szczęśliwy. Kochać to nie znaczy wymagać i żądać, ale wspierać w dążeniach i rozumieć. Kochać to znaczy akceptować go takim jakim jest i nie próbować go zmienić, to znaczy polubić jego dziwactwa, nie zwracać uwagi na to jak się zmienia fizycznie. Kiedy się naprawdę kocha wygląd nie ma żadnego znaczenia. Kochać to znaczy słuchać go i słyszeć nawet to, czego nie wypowiedział, ale co wybrzmiało między wierszami. Kochać to znaczy nie widzieć większego szczęścia od wspólnego życia i starzenia się razem. Kochać to stawiać go przed sobą. Kochać to znaczy być dla niego partnerem, przyjacielem i kochanką jednocześnie. Kochać to znaczy być razem i dzielić się swoimi myślami, zawsze umieć znaleźć czas dla siebie. Kochać to znaczy się wzajemnie szanować. Kochać to znaczy być odpowiedzialnym za drugiego człowieka tak jak za siebie. Kochać to mieć zawsze na uwadze wspólne dobro i być zdolnym do poświęceń. Kochać to znaczy być gotowym oddać za niego życie i zaryzykować zdrowie np. oddając mu jedną z własnych nerek byle tylko oszczędzić mu cierpienia. Kochać to znaczy pielęgnować w chorobie. Kochać to znaczy być przy nim bez względu na wszystko, obojętnie czy straci pracę, ulegnie wypadkowi, który zakończy się paraliżem czy straci pamięć w wyniku Alzhaimera. Kochać to znaczy chcieć urodzić jego dzieci. Kochać to znaczy nieustannie dbać o siebie nawzajem i wyrażać to, co się czuje każdego dnia czułym słowem, gestem, spojrzeniem, dotykiem. Kochać to odnaleźć w sobie wielką siłę by naprawdę być dla drugiego człowieka. Nie wiem czy zgodzicie się z moją odpowiedzią na pytanie co to znaczy kochać, bo każdy z was na pewno ma na to pytanie własną odpowiedź, ale taka właśnie jest moja odpowiedź. Nie potrafię kochać inaczej, taka już jestem i pewnie się nie zmienię. 


05 września 2006
Największa słabość Majtreji

         Tak moi kochani Majtreji też ma swoje słabości:) Chociaż nie pali (dym papierosowy skutecznie ją dusi) nie pije alkoholu w nadmiernych ilościach i narkotyki nie są jej zupełnie do szczęścia potrzebne (wrodzona niechęć do wszelakiej chemii) to ma inne słabości. Kilka z nich już poznaliście, chociażby nałóg pisania czy czytania, ale dzisiaj nie o tym. Otóż Majtreji uwielbia Murzynka i absolutnie nie jest w stanie się mu oprzeć. (Nie mylić z męskim przedstawicielem rasy afro-amerykańskiej:) Mowa oczywiście o cieście czekoladowym o tej nawie. Z powodu tejże słabości w rodzinie jest uważana za lekko stukniętą, bo jej zdaniem Murzynek jest tak wyszukanym ciastem jak Fiat 126p samochodem. Nie mieści się im w głowach, że można woleć Murzynka od Tiramisu (nie lubię ciast nasączanych alkoholem), Rafaello (po jednym kawałku mnie mdli) czy Snickersa (choć bardzo dobry to strasznie ciężkostrawny i słodki). Skutkiem słabości Majtreji do tego ciasta jest pieczenie go przez nią średnio raz na dwa tygodnie ( w godzinach depresji co tydzień:) I nieważne, że sama zjada z niego najwyżej 3 kawałki,  a resztę pochłania rodzinka, ważne, że można się rozkoszować jego smakiem:) Bardzo lubię robić ciasta (Tak robić nie piec, bo pieczenie mnie zazwyczaj wkurza z powodu piekarnika, który znany jest ze swoich niewybrednych humorów). To takie twórczo-relaksacyjne antydepresyjne zajęcie. Wymaga skupienia, więc myślenie o problemach w trakcie odpada, a na dodatek pracując nad ciastem można  rozładować napięcie. I po co chodzić na psychoterapię? Ludzie pieczcie i jedzcie ciasta! :D Ostatni okaz Murzynkowy wyszedł spod rąk Majtreji w niedzielę i jak się pewnie słusznie domyślacie do wtorku nie został po nim nawet jeden najmniejszy malutki okruszek:) Żałuję, że niestety nie posiadam cudu techniki w postaci aparatu cyfrowego, bo zamieściłabym w tym miejscu stosowną fotkę:) Tak więc moi drodzy (tak, tak panowie też, w końcu trzeba by zacząć udowadniać tezę, że najlepszymi kucharzami na świecie są mężczyźni) zalecenie na dziś (bądź bliżej nie określoną przyszłość) pieczemy Murzynka wg. przepisu Majtreji. A oto ci on:
Murzynek Majtreji
Składniki: 3/4 szklanki cukru, 3/4 kostki palmy, 1 jajko, 1 szklanka mleka, 3 szklanki mąki, 1 łyżeczka (z małym czubkiem) sody oczyszczonej, 3 duże łyżki dżemu, marmolady czy innych powideł będących w naszym posiadaniu, 3 łyżki kakao, 1 tabliczka białej czekolady na polewę
Wykonanie: Cukier, jajko i palmę utrzeć, potem dodać przesianą mąkę z sodą oczyszczoną, mleko, dżem i na koniec kakao, dokładnie wymieszać. Gotowe ciasto wylać na okrągłą formę (Majtreji używa do tego celu tortownicy) wysmarowaną tłuszczem i wysypaną mąką, wstawić do piekarnika nagrzanego do temperatury 180 stopni na 30 minut. ( Nie pytajcie o temperaturę jak się ma termoobieg i innego typu cuda techniki, bo Majtreji nie ma bladego pojęcia na czym polega różnica między pieczeniem w nowoczesnym piekarniku, a tym zwyczajnym, do niewiedzy przyznaje się bez bicia:) Kiedy już ciasto ostygnie polewamy je roztopioną na wolnym ogniu białą czekoladą z trzema łyżkami wody. Można też oczywiści zrobić lukier albo po prostu posypać ciasto pudrem cukrem.
Smacznego moje robaczki:)
PS: Ostatnio posądzono Majtreji, że jej Murzynek nie jest prawdziwym Murzynkiem, bo na zewnątrz jest biały, ale proszę nie wierzyć tym rewelacjom wrogiego wywiadu, gdyż Majtrejiny Murzynek jest jak najbardziej czarny pod słodką białą powłoką kamuflażu:)

08 września 2006
Majtreji się zakochała ;)

         No i stało się. Od wczoraj mam w domku malutkiego ślicznego czarnego kotka. Jak co poniektórzy wiedzą zawsze mi się taki kotek marzył, ale ja nie z tych, co kupują zwierzaki, a z tych, co je przygarniają z ulicy także w domku mam już jednego kota znajdkę, który bynajmniej czarny nie jest. Ale od początku. Wczoraj wieczorem moja siostra  przyniosła do domu tego cudownego maluszka standardowo z ulicy ocalając go przed śmiercią pod kołami samochodów. Błąkał się za nią cały dzień strasznie nieporadny i zmiękła, zabrała go po pracy do nas. Trzeba wam wiedzieć, że cała moja rodzinka to same kocie mamy więc, co tu się dużo dziwić, że jak tylko zobaczyłam to czarne szaroniebieskookie cudo z białymi skarpetkami i krawacikiem mieszczące się całym sobą na dłoni z miejsca się zakochałam. Teoretycznie kotek został przygarnięty na wydanie, a praktycznie siostra już mu wymyśla imię. Tyle, że nie bierze pod uwagę takiego małego szczegółu, że mama na dwa koty w domu raczej się nie da przekonać i jeśli o nią chodzi to kotuś jest u nas na warunkowym zezwoleniu pobytu. Póki co cieszę się, że jest u nas i jeśli go wydamy (jeśli bo obie liczymy, że po jakimś czasie mama zmięknie, bo znana jest z wielkiego serca) to na pewno w dobre ręce. Kotek jest taki mały, że żeby się napić mleka z miseczki musi wejść do niej dwoma przednimi łapkami:) Dziś był u weterynarza i wyobraźcie sobie, że waży tylko 70 dkg, takie z niego maleństwo:) Ma dwa miesiące i jest bardzo żywy, bawi się w tak komiczny sposób różnymi przedmiotami, że wczoraj się przez niego popłakałam ze śmiechu:) Momentami jest cudownie nieporadny, a momentami zadziwiająco zwinny. Dziś rano też mnie ubawił swoją walką z kanapową poduszką:) Jednak najbardziej jestem dumna z Tigera, że absolutnie nie jest w stosunku do niego agresywny. W ogóle oba koty tworzą razem przekomiczny obrazek - wyobraźcie sobie sześciokilowego pół-persa i taką kruszynę naprzeciw niego - normalnie Dawid i Goliat:) Tiger co prawda jest zazdrosny i nie spuszcza nowego z oczu, ale zachowuje się jak prawdziwy gentelmen. Chociaż wydaje się nieco zbity z tropu obecnością tej kulki, która jest w wiecznym ruchu. Pewnie przypomina mu coś na kształt natrętnej muchy z powodu jego niewielkich rozmiarów:) Nie powiem, żeby mały go nie zaczepiał a jakże, a na dodatek wcale się skubany nie boi tego olbrzyma, zupełnie jakby czuł, że jest łagodny jak baranek:) Jednak Tiger znany ze swego leniwego charakteru na zaczepki małego zareagował delikatnym pacnięciem łapy i odwrócił się na drugi bok. Oczywiście reakcja dzieci na kotka była do przewidzenia: "Ciocia a mogę go pogłaskać?" "Ciocia a mogę go wziąć na ręce?" - może te dwa pytania wydadzą wam się niegroźne, ale u mnie włączają coś na kształt systemu alarmowego i powodują co następuje: owczy pęd by wyprzedzić malutką zanim przytuli kotka tak skutecznie, że przestanie oddychać (nawiasem mówiąc o mało co nie zakończony spektakularnym niezamierzonym legnięciem na podłogę), a potem wzięcie małego na ręce tak by przy wzajemnym poznawaniu się nikt nie ucierpiał. Nie muszę mówić, że przybycie dzieci skończyło się ganianiem to za Tigerem, to za malutką, to za nowym maleństwem, albo za wszystkimi trzema naraz i pełnieniem przez resztę wieczoru funkcji Bodyguarda:) Strasznie żałuję, że nie mam cyfrówki, bo byście mogli zobaczyć jaki śliczny jest malutki. Pewnie gdybym mieszkała sama to bym go sobie wzięła, no bo w końcu może już się nie zdarzyć druga czarna znajdka, ale cóż póki co na samodzielność się u mnie nie zanosi. Cieszę się, że malutki jest u nas i mam cichą nadzieję, że zostanie, no bo jak tu wydać komuś takie cudo, które już się zdążyło pokochać?


10 września 2006
Nic o nas bez nas

      Pewnie zauważyliście, że ostatnio media robią tzw. wielki szum wokół blogów i blogowiczów. Nie wiem czy to dlatego, że coraz więcej polityków i innych znanych osób bloguje czy dlatego, że liczba blogów jest aż tak duża i stale rośnie. Oglądałam (chyba gdzieś na  na koniec sierpnia) program Dzień dobry tvn poruszający między innymi temat blogowania i to, co dane mi było zobaczyć było żenujące. Panie Mołek i Pieńkowska rozmawiały z kimś znanym ( nie pamiętam niestety nazwiska, ale ten pan wzbudził moją szczerą sympatię) kto zaczął pisać swój blog zanim zrobiło się o blogach głośno, poruszano temat założenia bloga przez byłego premiera, ogólnie dyskutowano nad zjawiskiem blogowania. Prowadzące ten program panie przyjęły od samego początku postawę  anty - przeciw pisaniu blogów. Ośmieszyły własnego gościa przytaczając tylko jeden z jego postów dotyczący lumbago i cierpienia z nim związanego. Nie mieściło im się w głowach, że można na własnej stronie internetowej pisać o słabościach, o bólu, uznały temat za niepociągający i nieważny, na jego podstawie wyciągnęły wnioski (choć nie chciały się z tym zdradzić to jednak dla uważnego obserwatora było to oczywiste), że blogowanie jest zajęciem głupim i niegodnym uwagi, że blogi w sieci to miejsce dla wszelkiego rodzaju frustratów, którzy nie mają gdzie się wygadać więc muszą się publicznie obnażać przez internet. Uznały blogujących za sieciowych ekshibicjonistów nie mających nic ciekawego do powiedzenia i nie reprezentujących sobą odpowiedniego poziomu intelektualnego. Przeczytały blog swojego gościa i wyciągnęły z niego tylko nieszczęsne lumbago, o tym, co pisał poza tym postem niewiele powiedziały, mało tego nie bardzo dały mu w ogóle dojść do głosu. Nie zainteresowało ich dlaczego ludzie uwielbiają jego blog, dlaczego nie przestaje go pisać mimo tego, że robi to już od dwóch lat systematycznie.  Potem weszły na temat byłego premiera i dały próbki jego postów do oceny profesorowi, znawcy języka polskiego. Matko jedyna kogo obchodzi, w jaki sposób ktokolwiek wyraża swoje myśli!? Przecież nie o formę tu chodzi a o treść. Nie ważne czy pisze się o lumbago czy o upodobaniu do Murzynka czy o pokoju na świecie, ważne, że się wyraża swoje myśli, dzieli się z innymi doświadczeniami dzięki czemu mogą się uczyć na cudzych błędach, co jest o wiele mniej bolesne niż nauka na własnych. Ważne, że pisze się prawdę o sobie o swoich słabościach, o swoim życiu i o tym, co nas porusza. A dlaczego i po co się pisze to prywatna sprawa każdego, kto prowadzi swój blog i nic nikomu do tego. Dla mnie może powstać jeszcze miliard blogów i nie nazwę tego zjawiskiem, a po prostu formą ekspresji, która zaczyna odpowiadać bardzo wielu ludziom, przestrzenią wymiany myśli i doświadczeń. Kiedyś przekazywano sobie różne historie z ust do ust i w ten sposób obiegały one świat. Teraz świat się zmienił i my się zmieniliśmy razem z nim, dlatego forma przekazywania jest odmienna niż kiedyś, ale dalej czujemy potrzebę opowiadania innym swoich historii i robimy to przez internet osiągając dzięki temu to samo, co nasi przodkowie - światowy obieg myśli. Żyjemy bardzo intensywnie, pracujemy po 12 godzin dziennie, nie mamy czasu i możliwości spotykania się z innymi codziennie, nie mamy kiedy dzielić się swoimi myślami i doświadczeniami, ale mamy gdzie i to nas różni od innych, mamy swoją przestrzeń w sieci, na to by oddać innym większy lub mniejszy kawałek siebie. Nikomu swoją obecnością w sieci nie robimy krzywdy, a wręcz przeciwnie wielu pomagamy, że wspomnę tu chociażby akcję Szyby weneckiej, a jednak jakoś się nas negatywnie wyróżnia i robi z nas dziwaków. Staliśmy się jako blogowa rodzina tak bardzo "popularni", że trafiliśmy ponownie na tapetę telewizji tvn, tym razem do Rozmów w toku (http://rozmowywtoku.onet.pl/1.1357046.1.news.html), które prowadzi bardzo szanowana przeze mnie dziennikarka Ewa Drzyzga, jutro gościć będzie Wawrzyńca, Miriam i właśnie Szybę wenecką, mam nadzieję, że drugi raz się nie rozczaruję sposobem przedstawienia blogowiczów, liczę na to, że jak zazwyczaj prowadząca zaprezentuje wysoki poziom profesjonalizmu dziennikarskiego i przestanie się wreszcie traktować nas jak odmieńców.

13 września 2006
Zmęczenie materiału

      
Tak moi kochani Majtreji pada na twarz ze zmęczenia, a jeszcze pracuje. Efekty tego są już w tej chwili bardzo niepokojące. Każdy kto miał okazję poznać Adieskę, ma w pamięci jej dialogi służbowe wynikające z dręczących ją tegorocznych upałów, ale to, co wyprawia Majtereji z powodu przemęczenia połączonego z wyczerpaniem psychicznym przechodzi ostatnio wszelkie granice. Majtreji w swoim roztrzepaniu ostatnio przeszła sama siebie. W poniedziałek po standardowym przegapieniu pory wstawania do pracy ubrała dwie różne skarpetki, pomalowała oczy cieniami ale o tym, że powinna jeszcze pomalować rzęsy jakoś zapomniała, na przejściu dla pieszych zanim zorientowała się, że światło jest już zielone  z powrotem zrobiło się już czerwone, ze trzydzieści razy się potknęła nim szczęśliwie dotarła do drzwi pracy (nie byłoby w tym nic dziwnego, bo wszyscy znamy jakość polskich chodników, ale Majtreji miała na nogach ADIDASY a nie buty na obcasie, a w tych to nikt już się nie powinien potykać:) i stojąc przed nimi miała ZADYSZKĘ, co jej nigdy nie zdarza i przez dobrą chwilę łapała oddech. Całe szczęście, że w pracy po kawie, która niejednego przyprawiłaby o zawał ( a zwłaszcza lekarkę Majtreji, która jej kategorycznie zabroniła ją pić) odzyskała przytomność na tyle by normalnie funkcjonować. Ale to było w poniedziałek. We wtorek zaczęły się prawdziwe schody, nie pomogła ani kawa w domu ani druga w pracy, Majtreji była cały dzień półprzytomna, całe szczęście tego dnia miała tzw. luźniejszy dzień, bo nie wie co by się działo. Gdyż we wtorek dotarła do pracy powłócząc nogami z zapałkami podpierającymi powieki i w jeansach wzbogaconych o bluzkę z dekoltem a na dodatek czerwoną (nie pytajcie jak to się stało, bo moment wyboru stroju to biała plama w jej pamięci, chyba musiało paść na metodę losową:) i tym razem z tuszem do rzęs, ale za to bez cienia na powiekach, za to z pokaźnymi cieniami pod powiekami. Pomyliła w pracy dane sierpniowe z wrześniowymi, no bo przecież jej umysł się jeszcze nie przestawił na wrzesień chociaż już minęła prawie połowa miesiąca. Potem podbiła trzy pisma pieczątką do góry nogami zanim się zorientowała, że literki jakoś dziwnie wyglądają, odebrała telefon przedstawiając się nazwą firmy w której pracowała trzy lata temu, a na koniec przez pomyłkę zniszczyła dokument, którego treść układała przez godzinę (oczywiście nie zapisała kopii zapasowej na dysku, no bo po co?). Oczywiście po powrocie do domu obiecała sobie, że dzisiaj już na pewno odpocznie. Taaa, no to odpoczęła zajmując się tysiącami rzeczy tylko nie relaksem i idąc o nieprzyzwoitej godzinie spać. No a środa to uwieńczenie pasma Majtrejinych porażek. Zaspała tak, że tylko cud uratowałby ją przed spóźnieniem, którego nie uniknęła. Żadne zapałki nie były w stanie podtrzymać jej powiek na właściwym miejscu (jedyne co mogłoby przynieść jakiś efekt to przyszycie sobie powiek do brwi zszywaczem, ale takich drastycznych metod Majtreji nie stosuje;) zapomniała, że w ogóle powinna ubrać skarpetki, znów ubrała jeansy i tym razem bluzkę o normalnym kolorze, ale za to z krótkim rękawem, makijaż był tak lekki, że jakby go wcale nie było, jego resztki Majtreji zrujnowała skutecznie próbując pozbyć się po drodze babiego lata z oka. Całe szczęście na spóźnienie przymknięto oko (pewnie dlatego, że Majtreji się NIGDY nie spóźnia) Oczywiście  w pracy nie było szans na powtórkę luźnego dnia i z marszu trzeba było się przestawić na pełne obroty do których Majtreji nie była bynajmniej zdolna w stanie uśpienia umysłu, którego nawet bomba atomowa by dziś nie zbudziła. Popełniła dziś tyle gaf, że aż wstyd się przyznać (między innymi odezwała się na ty do szefa, opierniczyła za swój błąd kogoś innego, bo nie zorientowała się o czym do niej mówią, oczywiście potem przeprosiła, ale i tak wyszła na idiotkę, która zapewne ma PMS i na koniec posłodziła sobie kawę czego nigdy nie robi). Jednak wszystko co powyżej to nic w porównaniu do jej rozmowy telefonicznej z klientem:
-Dzień dobry rozmawiałem z panią tydzień temu, na temat...
- Nie przypominam sobie, jest pan pewien, że akurat ze mną rozmawiał?
-Przecież przedstawia się pani nazwiskiem nawet sobie tutaj zapisałem
-No tak, a może mi pan jeszcze raz powiedzieć o czym rozmawialiśmy, bo nie pamiętam?
-To ile tych rozmów telefonicznych pani przeprowadza, że pani nie pamięta?
-A co pan myśli, że ja tu prowadzę statystykę?
-Przepraszam, już przypominam (i tu następuje pięciominutowy wywód, który powoduje ustąpienie Majtrejinej amnezji, do którego się oczywiście nie przyznaje)
- Dobrze już rozumiem, ale nie mogę teraz nikogo do pana wysłać, bo mamy awarię samochodu, niech mi pan zostawi do siebie namiary, a ja się z panem skontaktuję jak uda mi się coś zorganizować.
-Ale przecież już pani zostawiłem do siebie kontakt tydzień temu i też mi pani mówiła, że się do mnie odezwie.
-Przecież już panu mówiłam, że to nie ja z panem rozmawiałam tydzień temu.
-A ja pani mówiłem, że to jednak pani ze mną rozmawiała bo mam tu pani nazwisko zapisane.
-A wie pan co ja mam napisane? WIADOMOŚCI i tu mam całą listę telefonów a pana nie mam. (No dobra mam, ale co z tego przecież nie dam mu satysfakcji tym bardziej, że mam tam napisane pod gwiazdką, olać go niech się nim zajmie  ktoś od tamtego rejonu, dla niewtajemniczonych pod gwiazdką są cytowane słowa szefa)
-To pani pisać też nie potrafi? Przecież dyktowałem pani numer!
-A przyszło panu do głowy, że mogłam go zapisać na innej kartce!?
- I co pani z nią zrobiła oddała po tygodniu do recyklingu?
-Nie puściłam sobie przez okno samolocik! (Aduś tu ukłon w twoją stronę pewnie bez twojej inspiracji bym na to nie wpadła:)
-Pani sobie ze mnie żartuje
-Ależ skąd mówię jak najzupełniej poważnie
-To zapisze pani ten numer czy nie?
-To poda pan ten numer czy nie?
-Już podaję
-Już zapisuję
(po podaniu namiarów)
-Bardzo dziękuję
-Ależ proszę bardzo
I tu nastąpiła rutynowa wymiana pożegnań i sakramentalne odłożenie słuchawki. Gdyby spojrzenia mogły przebiegać przez druty telefoniczne i zabijać to pewnie po obu końcach kabla leżałyby dwa trupy. Nigdy mi się nie zdarza tak rozmawiać z nikim nawet z moimi "ulubionymi" kontrahentami, ale byłam już tak zmęczona, że było mi już wszystko jedno, a na dodatek facet zabierał mi cenny czas na wykonanie pilnego zadania, które nawiasem mówiąc powinna wykonać moja koleżanka, ale wzięła przezorna urlop. Naprawdę nie wiem co się ze mną ostatnio dzieje. Chyba naprawdę jestem przepracowana przez to, że nie miałam tego lata urlopu. Niby był w planie, ale wiecie jak to z planami bywa. Jeszcze trochę tak pociągnę a wyląduję w przytułku dla obłąkanych, nawet spojrzenie mam już nieobecne;) Co do kotka, o którego tak dopytujecie ma się bardzo dobrze, nabiera wagi, zaprzyjaźnił się z Tigerem na dobre, duży nawet serwuje mu mycie główki językiem jak rasowa mama (hmm... chyba raczej tata), poznał już całe mieszkanie, urządził sobie legowisko i już wie gdzie ma się załatwiać. Oczywiście nie ma mowy by został komukolwiek oddany, dostał prawo stałego pobytu obwarowane rozsądnymi warunkami mamy:) Tylko jakoś na imię dla niego nie możemy wpaść, ale spokojnie z czasem coś wymyślimy. To by było na tyle z wieści przedziwnej treści ze światka utrudzonej Majtreji:)



15 września 2006
Kocie opowieści

       Ostatnimi czasy, a konkretnie od środy Majtreji realizuje plan uzupełnienia zaległych snów i śpi popołudniowo- wieczorową porą przynajmniej dwie godzinki, by wrócić do siebie. (Tylko nie mówcie mi jak mój kolega, że: "Jeśli nie możesz przyjść do siebie, przyjdź do mnie" :) Okazuje się, że koty dopasowały się do Majtreji i budzą się dokładnie o tej samej porze i rano i wieczorem na tzw. karmienie:) Dlatego też dane jest jej obserwować ich zachowanie. Oto kilka scenek rodzajowych z kociego życia w Majtrejkowie (tu ukłon w stronę Słodkiego za takie ładne zdrobnienie mojego imienia:) Scenka pierwsza koty przed przebudzeniem: Majtreji wstaje i w progu pokoju zatrzymuje ją  widok dwóch śpiących kotów kompletnie rozłożonych na dwóch równolegle stojących fotelach (sprawiedliwy podział jeden fotel dla każdego kota:) Oczywiście ciałko Tigera zajmuje całą powierzchnię jego fotela, a ciałko małego (imię nadal nie wymyślone) nie zajmuje nawet jego jednej dwudziestej:) No cóż ludziom pozostaje już tylko podłoga do siedzenia:) Scenka druga przebudzenie kotów: Maksymalne rozciąganie się małego przygotowujące go do skoku z prędkością światła na brzuch Tigera, który tak wyrwany ze snu podskakuje pionowo na pól metra wzwyż. No cóż era słodkiego lenistwa i żywot typowego śpiocha dla Tigera się skończył z chwilą pojawienia się tego huraganu energii:) Scenka trzecia koty w zabawie: Tiger kula do małego piłkę stanowiącą jedną trzecią jego rozmiarów ten bawi się nią chwilę by zaraz odskoczyć w bok i ugryźć niczego się niespodziewającego olbrzyma w łapę, co powoduje natychmiastowy odwrót zaatakowanego i odbicie się go z hukiem od drzwi do drzwi:) Czyżby cicha zemsta za rozmiar piłki?:) Potem następuje gonitwa przez pokoje oczywiście z Tigerem w roli ściganego umykającego z paniką w oczach przed  małym górującym nad nim szybkością:) Scenka czwarta Majtreji i mały piszą maila: Czytaj Majtreji śmiga palcami po klawiaturze, a mały na nie poluje, wskakując i zeskakując na klawiaturę i wciskając przy okazji to 15 enterów, to cztery spacje, to dziesięć literek g i dwie r, to liczby(hmm... może sugeruje co ma skreślić w totka?:) Jak mu się to wreszcie nudzi za cel obiera myszkę, a konkretnie jej kabel, ogryza go z każdej możliwej strony (Majtreji odnotowuje konieczność zakupu myszki bezprzewodowej), potem staje przed głośnikiem i zastanawiająco rytmicznie buja się w obie strony (hmm...może ukryty talent taneczny?:) by na koniec zaatakować kartki w drukarce i potem polec na Majtrejkowych kolanach ze zmęczenia i poddać się terapii ugłaskania:) Nie trzeba chyba dopowiadać, że był to najdłużej pisany w historii przez Majtreji mail:) Scenka piąta Majtreji ubiera buty przed pracą: (oczywiście standardowo balansuje na granicy spóźnienia:) i kiedy wkłada stopę do jednego z nich traci równowagę z powodu znajdującego się w środku  plastikowego opakowania po jajku niespodziance, szczęśliwym trafem w porę odzyskuje równowagę i pozbywa się ciała obcego z buta, by po chwili stanąć oko w oko z deja vu i znowu ją utracić przy próbie założenia drugiego buta  i tym razem z powodu jego tajemniczej zawartości w postaci plastikowej zakrętki od butelki:) Wniosek kotki chcą nauczyć Majtreji tańca nowoczesnego:) Jak widzicie w Majtrejkowie ostatnimi czasy zrobiło się wesoło:)





17 września 2006
Przypadek?

  Przez przypadek poznałam na Ircu chłopaka, który został moim przyjacielem, a potem mężem mojej najlepszej przyjaciółki i teraz są najszczęśliwszym małżeństwem jakie znam. Przez przypadek mogłam podjąć studia, które zmieniły mnie jako człowieka. Przez przypadek dowiedziałam się, że byłam chora i w porę zajęto się problemem, dzięki czemu jestem zdrowa. Przez przypadek dostałam pracę i temu zawdzięczam to, że mogłam rozwiązać część swoich problemów. Przez przypadek ocaliłam dokument przeznaczony do zniszczenia i stał się podstawą wypłaty odszkodowania. Przez przypadek nie pojechałam na koncert zespołu Golden Life a był to koncert w hali stoczni podczas, którego wybuchł pożar, który pochłonął wiele ofiar i okaleczył wielu młodych ludzi na całe życie. Przez przypadek pojechałam w góry gdzie odnalazłam zapomnianą część siebie i spokój. Przez przypadek założyłam bloga i teraz mogę dać małą część siebie innym. Mogłabym wymieniać tak do północy przypadki, które zmieniły moje i cudze życie, bo jest ich ogromna liczba. Ale czy były to tak naprawdę przypadki? A może prawdą jest to, co powiedział ktoś, kogo danych już nie pamiętam, że: „Przypadek to pseudonim Boga, który nie chce się pod czymś podpisać osobiście.”   
   
20 września 2006
Arogancja

  Arogancją jest sądzić, że się wie jak powinno wyglądać cudze życie. Często widzę jak inni ludzie próbują komuś narzucić swój sposób myślenia i postępowania. Codziennie słyszę sądy nad innymi wygłaszane z typową pewnością siebie ludzi płytkich, którzy uważają, że wszystko wiedzą najlepiej i nie ma w nich nawet krzty pokory. Zupełnie jak niekompetentni sędziowie ferują swoje wyroki bez zastanowienia i z wielkim rozmachem. Nadają sobie autorytet ludzi bardzo doświadczonych i mądrych zupełnie zapominając, że doświadczenie człowieka to nic innego jak nauka wyniesiona z jego błędów, czyli umiejętności przyznania się do tego, że jednak nie było się wszechwiedzącym i błądziło się tak samo jak wszyscy inni, a mądrość polega na tym, że się wie jak bardzo jesteśmy niedoskonali i że tak naprawdę to nic nie wiemy. Ludzie lubią być ważni, wymądrzać się w tematach, o których nie maja pojęcia, bo co tak naprawdę mogą wiedzieć o drugim człowieku? Tylko tyle na ile dał się im poznać, a to jest bardzo niewiele, bo czasem wiemy z jakimi ludźmi mamy do czynienia i pozwalamy im widzieć siebie takimi jakimi chcemy a nie takimi jakimi jesteśmy, bo wiemy, że nie są w stanie pojąć kim jesteśmy naprawdę. O tym, co czuje drugi człowiek tak naprawdę nie wiemy nic, nie potrafimy zmierzyć jego cierpienia, jego ciężar zna tylko on sam i tylko on ma prawo decydować o swoim życiu. Tylko on potrafi uzasadnić swoje decyzje, tylko on zna ich wszystkie okoliczności łagodzące i obciążające. Tylko on w swoim sercu wie dlaczego żyje tak a nie inaczej. Żaden człowiek nie jest w stanie zrozumieć do końca tego kim jest, a tym bardziej tego kim jest drugi człowiek. Nie ma ekspertów od wyznaczania komukolwiek drogi życia, bo to byłoby zajęcie bezcelowe, gdyż tylko ten, który wybiera się w podróż przez życie zna najdogodniejszą dla niego trasę, to on ją wyznacza kierując się właściwymi dla siebie przesłankami, których nie zna nikt inny. Nikt nie ma prawa komuś kto boi się latać wybierać samolotu jako środka transportu. Nikt nie zrobi z orła kury i na odwrót. Ludzie nie potrafią ułożyć sobie swojego życia a biorą się za układanie cudzego. Niepojęte jak dalece posunięte jest to osądzanie i nakazywanie. Sięga każdej sfery życia nie tylko zawodowego, ale i rodzinnego i osobistego, a nawet o zgrozo intymnego. Wszystkie poziomy, sfery i działania życiowe podlegają najpierw ocenie a potem wyrokom bez możliwości odwołania i właściwego rozpatrzenia sprawy. Zupełnie nie rozumiem dlaczego ludzie się tak zachowują wobec innych, co im daje takie podejście z pozycji tego „najmądrzejszego” do drugiego człowieka? Satysfakcję, ze oni nie popełnili takiego czy innego błędu? Przecież popełnili setki innych. Radość, że mogą kogoś pouczać nawet nie znając szczegółów? Przecież nie ma nic radosnego w tym, że ktoś stara się umniejszyć czyjąś wartość jako człowieka. Dumę, że wiedzą wszystko najlepiej? Przecież nie mają nawet bladego pojęcia o tym, co ktoś przeżywa głęboko w sobie i co jest dla niego najlepsze, bo to ocenić może tylko on sam. Każdy człowiek zna miejsce ułożenia wszystkich elementów układanki własnego życia i wie, że chociaż obrazek, który powstaje za pomocą jego rąk nie jest może doskonały, ani piękny jednak za to w całości stworzony przez niego z dołożeniem wszelkich starań by był jak najpiękniejszym i to w zupełności wystarczy.

24 września 2006
Plac zabaw

Niektórzy z was pewnie wiedzą, że Majtrejce zdarza się być dobrą ciocią. W związku z tym ostatnimi czasy w wolnych chwilach zabiera malutką na plac zabaw z rowerem na którym niedawno nauczyła się jeździć. W Majtrejkowym mieście jest tylko jeden naprawdę wielki plac zabaw z wszystkimi torami przeszkód, domkami z ruchomą podłogą, huśtawkami z opon, ścianką skałkową i wszystkimi możliwymi obiektami rozrywki włącznie z zabytkową karuzelą, na którą Majtrejka spogląda z sentymentem. Nic więc dziwnego, że wszystkie dzieciaczki ciągną swych rodziców tudzież wujków/ciocie, babcie/dziadków właśnie w to miejsce popołudniami. Niestety nie leży ono blisko Majtrejkowego domu, ale nic to, bo powszechnie wiadomo, że jest ona całkiem niezłym piechurem i lubi wszelkiego rodzaju chodzone, a malutkiej również ta droga odpowiada jako doskonały trakt rowerowy. Jak to niedzielnym popołudniem bywa rodzice malutkiej leżeli w domu po całym tygodniu pracy zupełnie jak bohaterowie tej reklamy, gdzie ludzie zamiast bawić się na wakacjach przesypiali urlop ze zmęczenia i malutka uderzyła po prośbie do cioci. Znana z miękkiego serca Majtrejka, która obiecała ostatnio odpoczywać i nic nie robić zmiękła pod namowami dość szybko widząc jak piękna jest dziś pogoda i dała się namówić na wypad. Co poniektórzy czytelnicy zapewne wiedzą, że dla nie zaprawionych w boju osobników wyjście z dzieckiem na dużą odległość od domu przypomina sport ekstremalny, ale nie bójcie się Majtrejka przeszła wieloletnie szkolenie opieki nad dziećmi i nic nie jest jej w stanie zaskoczyć. Na pewno nie zapomni wziąć ze sobą picia, suchego prowiantu, chusteczek higienicznych i rezerwowanej na znudzenie zabawki, będzie też pamiętać by dziecko przed wyjściem zostawiło w domu nadmiar płynów zalegających w pęcherzu, by uniknąć wizyty w tzw. krzaczkach. Oczywiście też zmieni obuwie z kościelno-wizytowego na bardziej sportowe, bo jak wiadomo przy dziecku się zawsze człowiek nabiega, hmm... chyba powinno się to bieganie włączyć do dyscyplin olimpijskich, a już na pewno przy dziecku na rowerze kiedy samemu idzie się zu fuss lub per pedes lub pieszo jak kto woli:) Całe szczęście Majtrejkowa siostrzenica słucha się jej w 8/10 przypadków więc droga upłynęła pogodnie i obeszło się bez truchtu:) Co dziwne rodziców malutka słucha w 5/10 przypadków:) Na miejscu oczywiście po upływie nanosekundy malutka przestawiła się na tryb pasikonikowy, połączony z wariacjami sprintersko-kaskaderskimi i uzyskała turbo doładowanie energii na widok dziecięcego raju wypełnionego po brzegi małymi ludźmi, a Majtrejka spoczęła na jedynym wolnym miejscu na ławce. Majtrejkowa siostrzenica zna ten plac jak własną kieszeń więc ze spokojnym sumieniem nie trzeba jej na okrągło pilnować. Radzi sobie w tym środowisku doskonale bo wbrew nadanemu jej przez ciocię przydomkowi malutka wcale już taka nie jest i tylko patrzeć wiekopomnej chwili kiedy to wytknie z lekka niedzisiejszej ciotce:) Kiedy to Majtrejkowa siostrzenica hasała po placu zabaw  lub robiła kółka rowerkowe ta przyglądała się innym dzieciom nie mogąc przestać się uśmiechać. Co ją tak rozbawiło? Otóż wiele rzeczy. Na przykład dziecięce sumo w piaskownicy powodujące piaszczysty deszcz, a może piskowo-piaskową burzę? :) Czy mały na oko dwuletni chłopczyk, który po kaskaderskiej wywrotce zakończonej upadkiem na kolano ze swego samochodziku zamiast się rozpłakać na całe gardło roześmiał się zaraźliwie i patrząc Majtrejce prosto w oczy powiedział słodkim głosikiem: "Padek", co oczywiście miało znaczyć wypadek, normalnie mnie rozbroił ten jasnowłosy cherubinek z błękitnymi oczkami:) Albo mała dziewczynka, która ze zdziwieniem w głosie wołała mamę spomiędzy oponowej piętrowej przeszkody tymi słowami: "Mamaaaa, maaaamaa, utknęłam" :) Albo łobuzy jeden z podbitym okiem, a drugi z obdartymi maksymalnie kolanami na deskorolkach i oczywiście w spodniach z krokiem przy kolanach, jak nic przyszli dumni skateowie co to nigdy się noszeniem ochraniaczy nie zhańbią:) Albo różowe królewny czy mali gentelmeni stąpający przy pomocy rodziców po chodniku lub okupujący bujane zwierzaki. A o ślicznych niemowlętach w wózeczkach z główkami ozdobionym wymyślnymi czapeczkami już nie wspomnę, bo co może być bardziej uroczego? Jednak nie myślcie sobie, że w tym czasie dobra ciocia zapominała o swojej siostrzenicy, co to to nie. Swoim sokolim okiem widziała jej zmagania mające na celu okiełznanie przerażającego urządzenia zwanego rurą do zjeżdżania:) I wiecie co malutka w końcu pokonała swój lęk i zjechała. Była taka radosna jakby zdobyła Maunt Everest i pękała z dumy na widok podziwu w oczkach małych dzieci. Nie muszę chyba dodawać, że nie tylko ona była dumna;) Tak Majtrejkę wchłonął ten dziecięcy świat, że straciła poczucie czasu, do momentu kiedy zaczęło jej się robić zimno, bo ławka zatonęła w cieniu. Spojrzała na zegarek i  stwierdziła o zgrozo, że zdecydowanie był to już czas powrotu do domu zanim obie zaczną być ścigane. Toteż zwinęła siostrzenicę z placu i bez zdziwienia stwierdziła, że malutka ma w sobie jeszcze tyle siły by pokonać rowerem trzy trasy do domu na dodatek śpiewając:) Tylko pozazdrościć radości życia i pokładów energii:) Normalnie przyznaję się bez bicia - uwielbiam dzieci:)

26 września 2006
Mężczyzna na zakupach


Żyjemy w świecie, gdzie na każdym kroku możemy obserwować ciekawe zjawiska. Na przykład męską niezdolność do zrobienia właściwych zakupów w sklepie spożywczym. Wysocy, dobrze zbudowani, silni i inteligentni mężczyźni nie radzą sobie z tymi zakupami jak nic. Za to wystarczy ich wpuścić do sklepu komputerowego, elektrycznego tudzież innego zawierającego  wiertarki, śrubki, gwoździe, wkręty itp. to poczują się jak ryby w wodzie i zaczną zaraz mówić jakimś nieznanym dla mnie dialektem gdzie występują kości pamięci, systemy, procesory i jakieś średnice i fi (cokolwiek ono oznacza). Za to jeśli się poprosi przedstawiciela gatunku męskiego o zakupienie produktów spożywczych dając przed wyjściem listę sprawunków to kończy się to tak:
Lista kobiety: 30 dkg. pieczarek, 2 małe słoiczki ketchupu włocławek, średni słoik korniszonów, opakowanie liści  laurowych, 0,5 kg mięsa mielonego z indyka, delikat do mięs, 10 jajek, 0,5 kg bułki tartej.
Zakupy przyniesione przez mężczyznę: 0,5 kg pieczarek (bo tak mi się nabrało, tylko jak ja mam teraz odmierzyć 30dkg., bo więcej nie mogę do potrawy wrzucić), LITROWY słoik ketchupu włocławek ( bo będzie jeszcze do pizzy, tylko jak ja mam teraz odmierzyć 40 gram bo j.w.), Litrowy słoik korniszonów (bo jeszcze sobie na kolację zjem, taa tylko jak ja mam teraz odmierzyć ile powinno być w potrawie policzyć ogórki?), 3 opakowania liści laurowych (no bo na zapas, nie no ja tego do emerytury nie zużyję), kilogram mielonego mięsa wieprzowego (bo lepiej wyglądało niż indycze i było dopiero co zmielone, tak tylko jak ja mam to równo podzielić i jeszcze wytłumaczyć różnicę w smaku), delikat oczywiście do zup (zdziwiony: a to są dwa rodzaje, a przecież napisałam czarno na białym), jajek cała paleta (no bo były w promocji, a że wielkością do przepiórczych podobne i zupełnie niepotrzebne to już nieważne), bułka tarta jako jedyna dobrze kupiona, szkoda tylko, że połowa się rozsypała w reklamówce.

Normalnie się nie dziwię, że kobiety same wolą na zakupy chodzić a to tylko jeden Majtrejkowy przykład tego, co oznacza powierzenie zakupów facetowi. Nie raz widziałam jak mężczyzna kręcił się zdezorientowany  z rozbieganym wzrokiem i nieszczęśliwą miną przed półką sklepową, bo nie miał wcześniej pojęcia, że produkty spożywcze mają tyle rodzajów i zupełnie nie wiedział, którego z nich używa żona/mama/siostra. Raz nawet byłam świadkiem jak biedny mężczyzna został z domu odesłany  z powrotem, bo kupił delmę a nie delmę ekstra z masłem jak chciała żona. Nie wspomnę już nawet jak faceci reagują na stanie w kolejce, chyba każda z kobiet nie raz widziała to nerwowe przestępowanie z nogi na nogę, ustawiczne spoglądanie na zegarek i nerwowe przytupywanie, no tak ciekawe czy któryś z tych panów pomyślał ile czasu w ten nieproduktywny sposób spędzają ich żony/matki/siostry.  Naprawdę się dziwię, że mężczyźni wykazują taki dziwny brak umiejętności opanowania zakupu w sklepie spożywczym. Chyba nie wychodzi im to dobrze, bo próbują dopasować zupełnie niepotrzebnie listę sprawunków do swojego toku myślenia zupełnie niezgodnego z kuchennym. A może po prostu zbyt rzadko kobiety pozwalają im robić zakupy, bo nie znoszą niepotrzebnych rzeczy w kuchni? Albo po prostu się poddają po którymś razie, kiedy to lista i to, co otrzymały się mijają w 100%, a nie ma czasu na powtórne zakupy. Istnieje jeszcze opcja, że z wszystkich tych powodów i chyba ona jest najbardziej prawdopodobna. Chyba jest na to tylko jedna rozsądna rada, żeby kobiety robiły częściej zakupy ze swoimi mężczyznami, a wtedy na pewno ci zapamiętają, jakich produktów używa się w domu a jakich nie i przy samodzielnych zakupach jest szansa na to, wykorzystają tą wiedzę i że zakupy będą odpowiadały w 100% liście sprawunków. A wy jak myślicie?


28 września 2006
Rocznica

 Trzeba jednak spojrzeć prawdzie w twarz; gdzieś w głębi duszy dobrze wiemy, że nasze życie polega na tym, iż udało się jeszcze jedno uderzenie serca. I jeszcze jedno. I... Nie ma żadnej sprawiedliwości, żadnej subtelnej interpretacji. Jest tylko odroczenie.
J. Carroll
 Dziś upływa dziesiąta rocznica śmierci mojego taty.  Myślę o wszystkich ciepłych i szczęśliwych, ale także smutnych chwilach z nim spędzonych. Cały dzień chodzę z głową wypełnioną wspomnieniami po brzegi. Przepływają mi przed oczami jak slajdy, niektóre zatrzymują się na długo, niektóre zostają tylko na ułamek sekundy, a niektóre się stale powtarzają. Nie potrafię nie myśleć o dniu jego śmierci, o tym jaki był, o tym jak wszystko się zmieniło kiedy go zabrakło. Nie myślę o śmierci jako czymś złym dla mnie ona zawsze będzie miała na nazwisko wybawienie. Myślę o niej w kontekście tych, którzy zostali przy życiu. Stojąc nad jego grobem zastanawiam się co by było gdyby żył do dziś chociaż wiem, że takie gdybanie nie ma sensu. Zastanawiam się czy byłby ze mnie dumny, a potem myślę, że nie miałby powodu, bo nie potrafię ułożyć sobie życia. Mam 25 lat przeżyłam więcej niż połowę jego życia i nie osiągnęłam w życiu nic co by było naprawdę ważne i miało znaczenie. Przypominam sobie jak wypełniał przy mnie ankietę, którą przyniosłam ze szkoły. Odpowiadał na pytania typu: czy jesteś szczęśliwy, czy wykonujesz  zawód, który kochasz, czy satysfakcjonuje cię twoja kariera itp. na wszystkie te  pytania odpowiedział twierdząco. Był zadowolony z życia tego, co udało mu się w życiu wypracować i co przyniósł mu los. Chciałabym, żeby mógł mi zdradzić swoją receptę na szczęście, ale niestety nie może. Dochodzenie do wszystkiego samemu jest o wiele bardziej skomplikowane i bolesne. Nie mogę uwierzyć, że minęło już dziesięć lat odkąd umarł, dla mnie upłynęła tylko chwila od momentu kiedy powiedziałam: "Cześć tato zobaczymy się jak wrócisz", bo wyjeżdżał wtedy na badania z których już nie powrócił. Wiem, że tak naprawdę nie umarł, bo żyje w nas wszystkich i nad nami czuwa, ale to nie to samo co namacalna obecność. Jest w moich myślach prawie każdego dnia i ma szczególne miejsce w moim sercu. Wiem, że tak już zostanie jak długo będzie dane mi żyć.