19 czerwca 2010

2009 lipiec, sierpień, wrzesień

1 lipca 2009
Urlopowe bajanie part III

Zgodnie z naszym peronowym bajaniem w oczekiwaniu na pociąg za cel kolejnej wyprawy obrałyśmy sobie Twierdzę Wisłoujście. (Poczytacie o niej  min. TU ) Kombinując, że w poniedziałki większość miejsc gdzie chciałyśmy się wybrać jest nieczynna a akurat to jest dostępne i na dodatek tego dnia wstęp tam jest wolny. Dlaczego ten nieodkryty przez nas ląd wydał nam się atrakcyjny? Ponieważ od wielu lat nie był dostępny nikomu postronnemu i został otwarty tylko na okres konkretnie tego sezonu jakby na próbę czy będzie zainteresowanie tym obiektem. Poza tym jego historia była ciekawa i miejsce zupełnie niezwykłe, bo drugiego takiego w Polsce nie ma. Wstając rano już widziałyśmy siebie spacerujące po tym urokliwym miejscu. Tja życie bardzo szybko zweryfikowało nasze plany. Najpierw niemal spóźniłyśmy się na pociąg i to bynajmniej z naszej winy a jak zwykle PKP, bo oczywiście na sześć kas działały tylko dwie a podróżnych było jak zwykle sporo. Dalej nie mogłyśmy znaleźć odpowiedniego przystanku tzn. tego z którego odjeżdża jedyny autobus do Twierdzy. Sporo już lat żyje i byłam pewna, że na dworcu wiem gdzie się znajdują wszystkie przystanki jednak się pomyliłam, bo poza tymi, które znają wszyscy są też dwa jakby ukryte, których nie sposób dostrzec. Całe szczęście, że na wiatach są umieszczone plakaty, które obrazują rozmieszczenie przystanków z podziałem na numery autobusów, które z nich odjeżdżają. Dzięki nim w końcu zlokalizowałyśmy właściwy. Wydawałoby się, że już od tego miejsca nic nas nie zaskoczy. A jednak… Mimo, że na tym przystanku widniał numer naszego autobusu nie było nawet śladu po jego rozkładzie jazdy. Wiecie jak to jest czasem ktoś zerwie czasem zamaże ale tu absolutnie NIC nie wskazywało, że ten autobus w ogóle jeździ. Postanowiłyśmy zaczekać z Polly kwadrans bo tyle wg. rozkładu w Internecie dzieliło nas do jego przyjazdu. No cóż minął kwadrans i nic… no to czekałyśmy dalej w końcu mogłam się pomylić bo nie zapisałam sobie godziny i polegałam tylko na swojej pamięci a ta jak wiadomo pozostawia wiele do życzenia. Jednak kiedy minął kolejny kwadrans stwierdziłam, że na pewno jest coś nie tak. Wiele można powiedzieć o komunikacji miejskiej w Gdańsku ale na pewno nie to, że rzadko kursują czy to autobusy czy tramwaje i nawet te z dalekimi trasami nie mają takich przerw w kursowaniu. Polly u której normą jest, że tak powiem wypadanie z rozkładu kolejnych połączeń a tramwaje często nie przyjeżdżają na czas albo jedzie co drugi chciała jeszcze zaczekać. W końcu ustaliłyśmy, że ja się przejdę do Informacji turystycznej i podpytam co jest na rzeczy z tym połączeniem a ona zaczeka jeszcze. W sumie do IT było bardzo blisko więc gdyby coś przyjechało na bank zdążyłabym wrócić. Pan w IT był bardzo sympatyczny i stwierdził zerkając na rozkład w internecie, że do Twierdzy to tylko ten autobus jeździ na który czekałyśmy bezskutecznie, ale nie odjeżdża on spod dworca a z miejsca odległego od niego o kilka przystanków tramwajowych (no i w tym miejscu wszystko stało się jasne musiałam tego nie dopatrzeć jak sprawdzałam nocą chociaż to nadal nie wyjaśniało skąd numer autobusu  na przystanku opodal i plakacie ZTM)  i wykazał też troskę czy my aby nie jedziemy na darmo tam skoro dziś poniedziałek kiedy wszystko zamknięte więc go uświadomiłam, że nie bo to właśnie dziś mają dzień otwartego bezpłatnego wstępu i pożegnałam się szybko, bo już powoli zaczął nas czas gonić gdyż Twierdza nie była otwarta cały dzień a tylko do 16. Wróciłam szybko do czekającej  na przystanku nadal bezskutecznie Polly i wyjaśniłam jej w czym rzecz na tyle na ile sama zrozumiałam. Szybko przeszłyśmy na tramwaj i po krótkim oczekiwaniu już byłyśmy w drodze do właściwego miejsca i wszystko wskazywało na to, że już niedługo będziemy podziwiać Twierdzę. Tja okazało się, że we wskazanym przez pana z IT miejscu jest i owszem przystanek i ma nawet numer tego autobusu i jego rozkład ale bardzo wyraźnie widniało na nim, że jadą przez cały dzień dwa autobusy przy czym jeden o piątej rano a drugi o szóstej. Jak to zobaczyłam to to już było dla mnie za wiele. No bez przesady, żeby tyle szukać autobusu, który jeździ tylko dwa razy w godzinach zupełnie nieludzkich dla turystów, zaraz mi się ciśnienie podniosło. Nie mieściło mi się w głowie jak może w ogóle mieć miejsce  taka sytuacja tym bardziej, że w internetowym rozkładzie  czarno na białym jest napisane, że kursują dwa autobusy na godzinę. Wpatrywałyśmy się z Polly w ten rozkład dobrą chwilę równie zdumione aż zobaczyłyśmy, że na dacie jego wydruku widnieje rok 2002. Nie powiem wcale nam to nie pomogło znaleźć się w drodze do zabytku, ale dało nadzieję, że ktoś na peryferyjnym w sumie przystanku nie przykleił właściwego rozkładu i może jednak autobus przyjedzie dlatego postanowiłyśmy na niego zaczekać. No i czekałyśmy najpierw kwadrans potem dwa i kolejne dziesięć minut i dokładnie na tyle starczyło nam jeszcze cierpliwości. Logicznie rzecz biorąc nie było sensu czekać dłużej, bo a- cholera wie czy ten autobus widmo w ogóle przyjedzie, b- z miejsca gdzie byłyśmy do Twierdzy było ładnych kilka przystanków więc całkiem możliwe, że nawet jeśli autobus przyjedzie to nie załapiemy się już na zwiedzanie, gdyż miną godziny otwarcia albo będziemy dosłownie na styk c- kompletnie nam się już odechciało oglądać to miejsce gdzie nie można się normalnie dostać. Postanowiłyśmy więc wrócić tramwajem do centrum a stamtąd pojechać sobie do jednej z moich ulubionych Galerii handlowych, bo jak wiadomo nic tak nie poprawia humoru kobietom jak zakupy:) Obeszłyśmy chyba wszystko, co tylko było możliwe. Uśmiałyśmy się z współczesnej mody, kupiłyśmy kilka drobiazgów, znalazłyśmy sklep z tak zwanym towarem z jajem gdzie były między innymi lampki z napisem sex in the air i całe mnóstwo gadżetów  i upolowałyśmy dla Polly bardzo ładną bluzeczkę. Po tym wszystkim stwierdziłyśmy, że pora dać nogom odpocząć i nakarmić żołądki. Zabrałam więc Polly na mojego ulubionego Donera, który i jej zasmakował. A że jak wiadomo pełen brzuch twórczości sprzyja po posiłku Pollka uczyniła genialną kartkę dla Lu oczywiście z wkładką z piasku, który wysypała z kieszeni wywołując konsternację współposilających się oraz muszelek i bursztynu tym razem z torebki:) Tak mnie ta jej akcja rozbawiła, że zrobiłam jej zdjęcie

i nim flesz zdążył zgasnąć stanął już przy mnie ochroniarz wyglądający raczej na dzieciaka by bynajmniej męskim głosem powiedzieć, że cytuję: Nie wolno robić zdjęć na obiekcie. Już miałam na końcu języka: Ok. to jak będziemy na dachu nie będziemy wyciągać aparatu, ale koniec końców się wstrzymałam i powiedziałam: W porządku nie wiedziałyśmy i na tym się skończyła nasza rozmowa. Swoją drogą byłam tam nie pierwszy raz i też nie pierwszy raz robiłam tam zdjęcia wcześniej telefonem bo chciałam by ktoś coś zobaczył zanim kupię i nikt nigdy nie zwrócił mi na to uwagi ani tez żadnego znaku z przekreślonym aparatem nie widziałam. Oczywiście ochroniarz nas rozbawił i potem jeszcze z niego żartowałyśmy, bo naprawdę wierzcie mi drugiego bardziej nie nadającego się na to stanowisko chłopaka nie miałam okazji widzieć jak żyję:) Jak zwykle w doskonałych nastrojach udałyśmy się z Polly na dalszy podbój miasta czytaj do kina, bo wreszcie grali film na który chciałyśmy pójść w czasie nie kolidującym z naszym powrotem do Eriskowa. Oczywiście, normalnie dotrzeć do kina nie mogłyśmy, bo nie byłybyśmy sobą czytaj tramwaj nam uciekł i biegłyśmy z przystanku by zdążyć na seans i na szczęście się udało. Jednak, żeby nie było nudno (tja z nami nigdy nie jest;) zaobserwowałyśmy kiedy już sobie spokojnie siedziałyśmy w oczekiwaniu na film, że weszła pani z obsługi z woreczkiem stanęła rząd foteli za nami schyliła się i podniosła z pod projektora nic innego jak… prezerwatywę z zawartością. Ludzie siedzący w pobliżu spytali: To i takie rzeczy się tu dzieją? Pani na to odpowiedziała: Jak widać. No wiecie ja wiem, że chodzi się do kina albo na film i wszyscy znają to rozróżnienie, ale w moich czasach (tak wiem stara już jestem) pójść do kina oznaczało dotarcie co najwyżej do pierwszej bazy a nie zaliczenie obu w tak efektywny sposób, że prezerwatywa ląduje  na wysokościach. Boszzz niektórzy to naprawdę nie znają granic. Może i jestem dziwna, ale nie chciałabym siedzieć w fotelu po takiej parce albo co gorsza słyszeć czy widzieć co wyprawia nie będąc sama w kinie. Dobrze, że nam się tacy ‘widzowie’ nie przytrafili i że filmowy wybór (o filmie TU ) okazał się trafiony, bo uśmiałyśmy się zdrowo. Oczywiście my jak to my nie mogłyśmy wrócić do Eriskowa normalnie tylko znów się zdenerwowałyśmy po dotarciu na dworzec, bo okazało się, że pociąg na który przyszłyśmy kursuje tylko do określonego dnia czerwca. Kiedy już miałyśmy wrócić do miasta zirytowane, że przyjdzie nam czekać znów sporo czasu na kolejny dotarło do nas jaki dziś dzień i że jeszcze to akurat dziś jest ostatni dzień kursowania  tego pociągu. Tak ocalone ostatnim błyskiem przytomności wróciłyśmy o w miarę przyzwoitej godzinie i tym razem dałyśmy radę dobrze zaplanować kolejny wypad ale o tym już w kolejnej części:)
Ps: Boszz niech mnie ktoś pohamuje, bo nawet w połowie jeszcze nie jestem i jak tak dalej pójdzie będę opisywać urlop do września;)
6 lipca 2009
Urlopowe bajanie part IV

Po powrocie do Eriskowa  w miarę późnym wieczorkiem rozpoczęłyśmy z Polly planowanie kolejnego dnia, tym razem jednak sprawdziłyśmy wszystko dokładnie by uniknąć niemiłych niespodzianek w postaci autobusów widm. Efektem tych działań było uzbrojenie nas w kartkę z godzinami odjazdu pociągu w obie strony, długością otwarcia wszystkich miejsc, które chciałyśmy odwiedzić a nawet rozpiską trasy do nich wg. nazw ulic, bo nie jest to miasto, które znam bardzo dobrze jak np. Gdańsk. Z reguły bywam w Gdyni tylko kiedy grają coś mnie interesującego w Teatrze Muzycznym i nigdy nie jeżdżę tam pociągiem (przedstawienia są zbyt późno by to było możliwe) więc drogi z dworca siłą rzeczy nie znałam i w miejscach odwiedzanych byłam podobnie jak Polly pierwszy raz. Zgodnie z planem z samego rana (no dobra może nie tak z samego;) wyruszyłyśmy z Polly na podbój słabo znanego nam miasta. O dziwo PKP tym razem figli nam nie płatało i spokojnie dojechałyśmy, bez problemu też znalazłyśmy drogę na główny deptak gdzie było niemal wszystko co chciałyśmy obejrzeć. Przystanęłyśmy więc sobie dumne z siebie, że tak gładko poszło by sprawdzić gdzie pójść najpierw wg. godzin otwarcia, padło na Planetarium, bo zbliżał się już czas ostatniego wejścia. Zaczęłyśmy więc poszukiwania jego lokalizacji. Teoretycznie wiedziałyśmy mniej więcej gdzie jest więc powinno pójść gładko. Tja nie z nami takie rzeczy. Przeszłyśmy dwa razy wzdłuż ulicy gdzie miało się znajdować wypatrując jak te sokoły choćby śladu strzałki czy drogowskazu i nic. Sprawdziłyśmy nawet na mapie gdzie jest i w tym miejscu też nie widziałyśmy nic ani drzwi ani szyldu ani cienia jakiegoś znaku, że to tam. W końcu się poddałyśmy, bo minął już czas ostatniego wejścia i nawet jakbyśmy w końcu znalazły to i tak byśmy nie zdążyły na pokaz. Nie powiem, że nie zirytowało nas z lekka, że znów coś poszło nie po naszej myśli jednak jak to my nie zraziłyśmy się tym nic a nic i spokojnie przeszłyśmy do kolejnego punktu programu;) Obeszłyśmy sobie promenadę podziwiając różne statki i aleję z wykutymi w marmurze statkami pasażerskimi, które cumowały w Gdyni, to coś jak aleja gwiazd i faktycznie sądząc po wyglądzie statków Gdynia w niczym nie ustępuje innym portom. Potem ruszyłyśmy by zwiedzić jeden z najsłynniejszych polskich okrętów Niszczyciel ORP Błyskawica przekształcony obecnie w muzeum. Jego historia jest bardzo ciekawa i zdecydowanie możemy być z niej dumni  (skrótowo można o niej poczytać TU a obejrzeć film dokumentalny TU) Dlatego też bardzo nas rozczarowało to w jaki sposób potraktowano okręt przemalowując go na landrynkowy błękit do tego bardzo jaskrawy. To tak jakby odebrać część szacunku walczącym na nim i odrzeć go z należnej mu oprawy mówiącej z dumą o jego historii. Jak słusznie stwierdziła Polly cały skład okrętu pewnie przewrócił się w grobach. Wysnuła też przypuszczenie, że resztą farby pomalowano fontannę na deptaku

jak widać nie bezpodstawne niestety… Nie wiem czemu nadal się takie rzeczy dzieją u nas, że zamiast szacunku do historii okazuje jej się lekceważenie nie przykładając się do tego by jej żywy pomnik wyglądał należycie. Na szczęście wewnątrz wszystko jest jak najbardziej dobrze zachowane. Ogólnie okręt robi niesamowite wrażenie widać tu dbałość wierność historyczna i o szczegóły konserwatorów. Wszystkiego można dotknąć, niemal wszędzie wejść i kluczyć wąskimi korytarzami pełnymi dziwnych urządzeń, które zajmują większość miejsca. Załoga okrętu musiała być naprawdę genialna i dobrze dowodzona skoro przy dwóch trzech godzinach snu na dobę potrafiła szybko i skutecznie działać i obsługiwać skomplikowaną maszynerię jednocześnie dbając o sprawność okrętu, który jak opowiadał jeden z bohaterów filmu dokumentalnego był odsłonięty i podczas ataku lotniczego nie było się gdzie ukryć, bo nie mieli ani lasu ani pod ziemią się nie mogli zakopać. Na zdjęciu możecie zobaczyć niewielką część niezliczonych mechanizmów wprowadzających okręt w ruch

A sami marynarze mieli do dyspozycji dla siebie tylko takie malutkie prycze w ciasnym pomieszczeniu, które było tez zarazem świetlicą i zdaje się, że jadalnią również.

Nie było mowy o żadnej prywatności. Jak komuś puściły nerwy albo wpadł w rozpacz to szystko działo się na forum. Mężczyźni służyli  tym miejscu w naprawdę ekstremalnych warunkach psychicznych i fizycznych. Nie wiem czy Ci dzisiejsi byli by zdolni do takich poświęceń. Byłyśmy z Polly tymi nielicznymi z odwiedzających okręt, którzy zdawali sobie sprawę z jego  historii i których ona naprawdę ciekawiła. Polly wręcz w tym miejscu przejawiała wścibstwo maksymalne zaglądając wszędzie nawet tam gdzie nie wolno, a żeby nie było, że ściemniam zamieszczam dowód;)

Na zdjęciu w lewym dolnym rogu widać jak Polly znalazła nowe zastosowanie dla poręczy dzięki którym marynarze poruszali się po okręcie na wzburzonych wodach a mianowicie w czasach pokoju świetnie się nadają jako drążki do ćwiczeń baletowych:) Ogólnie mówiąc kochani okręt jest świetnie zachowany i naprawdę warty by go zobaczyć (z zewnątrz w słonecznych okularach ze względu na jaskrawość koloru) także w  swoim i Polly imieniu polecamy jeśli będziecie w okolicy. Niedaleko cumuje również Dar Pomorza przepiękny żaglowiec (poczytacie o nim TU) , który też na pewno warto zwiedzić. My z Polly akurat nie miałyśmy okazji bo był częściowo w remoncie i tylko niewielka część była udostępniona dla zwiedzających więc obejrzałyśmy go sobie tylko z zewnątrz. Oczywiście i tak nam się bardzo spodobał a Polly wręcz zapragnęła go zabrać do domu;)

Potem wybrałyśmy się do Akwarium Gdyńskiego (poczytacie o nim TU ) mogę się mylić ale wydaje mi się, że jest to jedno z nielicznych miejsc gdzie można obserwować środowisko roślin i zwierząt z głębin mórz i oceanów. Niektóre rafy czy stworzenia są naprawdę niesamowite jak możecie obejrzeć sobie w albumie powyżej. Jednak samo miejsce nie robi wielkiego wrażenia pewnie dlatego przemianowano jego nazwę z pierwotnego oceanarium na obecne akwarium i zdecydowanie za wysoko się ceni. Być może jest większą gratką dla akwarysty niż dla przeciętnych oglądaczy jak my z Polą. Ogólnie rzecz ujmując jest to wyjątkowe miejsce ale specjalnie dużo nie stracicie jak tam nie zajrzycie. Całe zwiedzanie zajęło nam sporo czasu więc tego dnia zostało nam go akurat tyle by zjeść obiadokolację i wrócić do domu. Trafiłyśmy zupełnie przypadkowo do miejsca gdzie serwują naprawdę dobre jedzenie dlatego z czystym sumieniem polecam Bistro Kwadrans przy Kościuszki jeśli kiedyś będziecie w okolicy:) A my z Polly oczywiście w doskonałych nastrojach napisałyśmy jeszcze karteczki do naszych ulubionych czarownic by zdążyć je wysłać tuż przed zamknięciem poczty:) I tak to przyjemnie nam minął Gdyński dzień:) Oczywiście kolejny tez już miałyśmy zaplanowany i okazał się naprawdę magiczny ale o tym już w kolejnej części;)
      


10 lipca 2009
Urlopowe bajanie part V

Kiedy po powrocie z Gdyni planowałyśmy sobie kolejną wyprawę nie przyszło nam nawet do głowy, że okaże się ona najbardziej magiczną ze wszystkich. Standardowo wybrałyśmy sobie cel podróży, opracowałyśmy trasę,  sprawdziłyśmy godziny i poszłyśmy spać bynajmniej z kurami. Do Malborka dotarłyśmy bez problemów chociaż z chwilowymi lukami pamięci Polly o tym co jej opowiadałam w pociągu, bo jechał z nami jak początkowo myślałyśmy Włoch a wiadomo jak Polly reaguje na ten typ urody i język u mężczyzn;) Kasia Amerykanistka przekonała się o tym rok temu na naszym sabacie, Kasiu było dokładnie tak samo jak wtedy:) Oczywiście ten brak uwagi u Pollki mnie rozbawił i pomyślałam sobie czy to będzie dobry pomysł zabrać ją kiedyś do Toskanii, bo istnieje spora szansa, że ze mną nie wróci;) Panu jak myślałyśmy Włochowi (w późniejszym czasie okazał się Hiszpanem i częścią naszej grupy zwiedzającej zamek) towarzyszyła oczywiście Polka i to o typowo słowiańskiej urodzie czytaj naturalnie jasna blondynka. Jak widać Hiszpanie tak jak Włosi mają słabość do określonego typu urody:) Na miejscu bez problemu trafiłyśmy do Zamku, który był celem naszej podróży ( o zamku poczytacie TU  ) kupiłyśmy bilety i poszłyśmy na krótki spacer po okolicznych kramach w czasie oczekiwania na uformowanie się grupy i przewodnika. Poza standardowymi pamiątkami było tam stoisko gdzie można było sobie zrobić z niewielką opłatą zdjęcie w strojach z epoki świetności zamku. Założyłyśmy z Polly, że wrócimy tam po zwiedzaniu, bo czasu do wejścia naszej grupy pozostało niewiele jednak potem nie zdążyłyśmy. Chwilę jeszcze czekaliśmy na przewodnika by razem z nim wejść na ogromny teren zamku. Okazało się, że mieliśmy wielkie szczęście gdyż oprowadzał nas niesamowity człowiek pasjonat historii o ogromnej wiedzy i talencie do gawędy czyli sam instruktor przewodników i prezes ich koła Jerzy Kapejewski. Do dziś pozostaję pod wrażeniem jego osoby podobnie jak Polly. Kochani naprawdę genialny człowiek po krótce mówiąc. Już od samego wejścia zaczął nam opowiadać niesamowite historie i demonstrować działanie przemyślnych wrót do zamku i sposobów obrony wejścia. Jego osoba i opowieści plus niesamowity klimat zamku sprawiły, że dzień bez wątpienia był wyjątkowo magiczny. Idąc jego śladami chłonęliśmy wszystko co nam opowiadał jak przysłowiowe gąbki. Szczególnie zapamiętałam to, że ideą wystroju zamku było by to: Co oczy widziały a uszy słyszały serce zapamiętało. (Nie wiem czy dokładnie zacytowałam ale niestety pamięć mam dobrą ale wybiórczą) Mnisi żyjący na zamku otoczeni byli malowidłami, witrażami, arrasami i rzeźbami przedstawiającymi różne biblijne sceny mające wskazywać wiernym drogę życia i postępowania tak, że nawet Ci dla których pismo było tajemnicą mogli poznać jego mądrość. Z tej mądrości utrwalonej wokół korzystali nie tylko rycerze ale i cała służba, giermkowie i parobcy czyli wszyscy mieszkańcy zamku. Jeśli już o nich mowa to najbardziej zdziwiło mnie, że samych Krzyżaków na stałe mieszkających na tak ogromnej przestrzeni było zaledwie 70-ciu. Oczywiście byli tam jeszcze rycerze przyjezdni, bo zamek służył też za coś w rodzaju bazy zakonu no i obsługa czyli cztery osoby na jednego rycerza. Razem więc spory tłum tym niemniej jednak zadziwia ta niewielka liczba stałych mieszkańców. Ich życie wyznaczały bardzo sztywne reguły zakonu zabraniające im typowo ludzkich zachowań jak na przykład rozmowa przy posiłkach czy spanie w ciemności na leżąco bez ubrania. Tak dobrze czytacie musieli spać przy zapalonym świetle na siedząco w rzeczach w których chodzili cały dzień wolno im było tylko zdjąć buty. Podobno regułę tą tłumaczono stałą gotowością bojową, która zakładała natychmiastową zdolność ludzi do obrony zamku w razie ataku bez tracenia czasu nawet na ubieranie się. Zadziwiające jest, że ludzie potrafili dostosować się do takich wymogów i żyć tak latami. Zdumiewa też fakt, że w średniowieczu istniała tak dobra organizacja pracy, genialna taktyka wojskowa i budowlana wykorzystująca dla swoich celów wszystkie możliwe środki czyli położenie geograficzne i uwarunkowania naturalne terenu i tak dobrze czytacie technologie. Bo jak inaczej nazwać system ogrzewania, kanalizacji i wentylacji (założę się z każdym, że tak wielkich okapów kuchennych nie ma nigdzie na świecie:) Działania tego pierwszego nie jestem w stanie opisać ale miało funkcje podobne do dzisiejszej klimatyzacji. Czyli chłodziło latem a grzało zimą. To wszystko działo się dzięki systemowi umieszczonych wewnątrz  kanałów rozprowadzających ciepło z czegoś w rodzaju kotłowni a chłód z przepływu powietrza tą sama drogą czyli wykorzystania zwykłego przewiewu, mało tego i stopień ciepła i chłodu można było regulować dokładnie tak jak my dziś możemy termostatem. O mądrości z jaką budowano zamek świadczą choćby okna umieszczone na takiej wysokości, że zapewniały doskonałą widoczność na odległość 50 kilometrów czy  mury obronne, których jest kilka jeden za drugim co oznaczało, że wróg jeśli udawało mu się sforsować mur stawał przed kolejnym i tak kilka razy i naprawdę musiałby być bardzo wytrwały, ogromnie silny i dobrze zorganizowany i nie narażony na atak z góry by móc pokonać wszystkie i jeszcze mieć siłę do walki z rycerstwem zamieszkującym zamek, a to wszystko jeszcze po pokonaniu fosy, która go otacza. Mało tego zamek był praktycznie samowystarczalny, miał swój młyn, zapasy żywności i coś w rodzaju szpitala także był w stanie sprostać każdemu oblężeniu. Prędzej kłopoty mieli by oblężnicy niż oblężeni, bo jak wiadomo ruchome wojska nie miały ze sobą zapasów żywności wystarczających na tak długi czas w jakim był zdolny do obrony zamek. Mało tego poza funkcjami obronnymi miał także zwyczajne funkcje bytowe czyli cały system drogowskazów umieszczonych przy gotyckich sklepieniach. Służyły ludziom zwyczajnie do tego by się nie zgubić w takim molochu i trafić wszędzie tam gdzie akurat wiedzie nas potrzeba. A tak apropos potrzeby jako ciekawostkę zostawiam Wam do obejrzenia jeden z takich drogowskazów konkretnie ten prowadzący do toalety


Czyż twarz tego ludzika nie jest zabójczo wymowna? :) W życiu bym też nie wpadła na to, że w średniowieczu mogło istnieć coś takiego jak profesjonalna toaleta z czymś w rodzaju papieru toaletowego i deski sedesowej

 i że mogły do niej prowadzić równie profesjonalne drogowskazy miałam ten czas raczej za epokę ciemnoty. Cóż człowiek uczy się całe życie:) Jako kogoś kto uwielbia pisać zainteresowały mnie też tabliczki do pisania i sposób utrwalania słów iście mozolny. Ktoś kto się nim zajmował w tym czasie musiał być człowiekiem świętej cierpliwości, ogromnej dokładności i perfekcjonizmu. Niezwykłe było też to w jaki sposób byli ubrani i wyposażeni rycerze. Wszystko w zbroi, hełmie i budowie broni miało swoje uzasadnienie, ba nawet konie miały swoje zbroje. Pierwszy raz też ktoś mi wyjaśnił dlaczego polskie rycerstwo miało takie pióropusze na plecach, które wszyscy znamy z obrazków w książkach do historii. A mianowicie pędzący konno rycerz ubrany w taki pióropusz wydawał łopocząco- szeleszczący dźwięk odstraszający konia nieprzyjaciela a cały oddział takich rycerzy wprowadzał konie przeciwników wręcz w popłoch dając naszym przewagę w walce. Niby maleńki drobiazg w wyposażeniu jak byśmy dziś powiedzieli a jakie miał ogromne znaczenie dla przechylenia szali zwycięstwa. Już nigdy więcej nie powiem, że średniowiecze to coś w rodzaju ciemnogrodu w dziejach:) Oczywiście jako kobietę zachwyciły mnie też bursztyny a raczej ich cała wystawa stąd tyle zdjęć z niej możecie obejrzeć powyżej. Genialne były też drobiazgi do przechowywania pieniędzy, maleńkie sakiewki, skarbonki, portfeliki i skarpetki. Nas z Polly rozbroiła najbardziej skarpeta tkana jak kolczuga. Nawet nie przypuszczałyśmy jak stary jest zwyczaj przechowywania monet w skarpecie:) Poza tym zachwycił nas cudny ogród różany gdzie zakonnicy mogli się zrelaksować i pobyć na łonie natury. Dziś ludzie powiedzieli by, że to świetne miejsce na grilla:) Ogromne wrażenie zrobiły też na nas pozostałości wyposażenia kaplicy i ogrom jej zniszczeń a także siła przekonania naszego przewodnika, że temu wszystkiemu da się przywrócić świetność i doprowadzić do stanu z przeszłości. Znając realia dzisiejszych finansów przeznaczonych na kulturę i sztukę rozsądek kazał nam wątpić, że kiedykolwiek to będzie możliwe jednak patrząc na wiarę przewodnika i obrazy potwornie zniszczonego zamku przed restauracją i to jak pięknie wygląda dziś serce mówiło nam, że się da i wspólnym wysiłkiem przywrócimy ten skarb zamkowi choćby odwiedzając go i kupując bilety wstępu. Podróż przez niezliczone ścieżki zamkowych dróg wydeptane równie niezliczoną ilością ludzkich stóp na przestrzeni wieków była dla nas obu wyjątkowym przeżyciem. Nazwanie wędrówki, która trwała dokładnie cztery godziny i dwadzieścia minut zwiedzaniem było by obelgą dla naszego przewodnika. To jak wiele nam przekazał, pokazał i w jakie mało dostępne turystom miejsca zabrał (zwiedziliśmy nawet fosę) było czymś w rodzaju autentycznej podróży w czasie pełnej emocji, wzruszenia, nierzadko śmiechu, zdumienia, zadziwienia, zamyślenia i refleksji. Założę się, że ta kilkugodzinna przygoda wystarczyła każdemu z naszej grupy by nabrał szacunku dla tego jakim człowiekiem jest nasz przewodnik i jego pasji, którą żyje. Na pewno też nikt z nas nie zapomni żadnej jego historii i sposobu jej przekazania. Życzyłabym każdemu z Was by to właśnie on oprowadzał Was po zamku jeśli kiedykolwiek do niego traficie, bo nieprawdą jest, że nie ma znaczenia kto nas oprowadza i wszyscy opowiadają to samo. Prawdą natomiast jest, że bilet wstępu a nawet opłata za fotografowanie są warte każdej wydanej na nie złotówki. Gorąco Wam polecam wybranie się do malborskiego zamku w swoim i Polly imieniu jeśli kiedykolwiek będziecie w pobliżu. Z tych wszystkich wrażeń i długiego czasu spędzonego na zamku musiałyśmy niemal biec na pociąg i jeszcze na dodatek zgubiłyśmy się po drodze i nie zdążyłyśmy na ten na który tak się spieszyłyśmy. Tak wiem, że Malbork jest małym miastem a droga na dworzec nieskomplikowana ale jak już wiecie ja mam możliwości w kwestii gubienia się w każdej przestrzeni nieograniczone i zupełny brak orientacji w terenie więc bez trudu zwiodłam Polly na manowce skręcając nie tam gdzie trzeba a ona jak zwykle zagadana nawet nie zwróciła na to uwagi dopóki krajobraz nie wydał nam się nieco dziwny:) Jednak nic to koniec języka za przewodnika i w końcu się odnalazłyśmy i nawet zdążyłyśmy na następny pociąg bez problemu by trafić do domu w sam raz na boski obiad mojej mamy podany raczej w porze późnej kolacji:) Oczywiście po takiej dawce wrażeń gadałyśmy obie jak najęte i znów poszłyśmy spać baaardzo późno. A co robiłyśmy po przebudzeniu opowiem oczywiście w kolejnej części:)


 Ps: Tak wiem nadwyrężam Waszą cierpliwość ale pocieszę Was, że planuję jeszcze max dwie części:)
Ps2: Wyjeżdżam na weekend więc na Wasze komentarze odpowiem dopiero po powrocie
Ps3: Mam nadzieję, że i Wy skorzystacie z pogody, udanego weekendu kochani:)
  
 17 lipca 2009
Urlopowe bajanie part VI

Obudzone wcześnie delikatnym dotykiem promieni słonecznych w wesołych nastrojach mimo kolejnej niemal zarwanej nocy postanowiłyśmy z Polly, że takiej cudnej pogody nie możemy zmarnować i za cel kolejnej wyprawy obrałyśmy moje drugie ulubione miejsce nad morzem. Tym razem nie było to klimatyczne i odludne wybrzeże ale raczej dość często i masowo uczęszczane chociażby ze względu krótkie molo się tam znajdujące czy na doskonałe warunki do jazdy na sprzętach wszelakich od rowerów przez rolki a na nartorolkach kończąc. Jednak mimo tego posiada swój klimat i ilość ludzi nie przeszkadza tu w cieszeniu się bliskością morza. Jak zwykle w drodze gadałyśmy z Polly nieustannie i opowiadałam jej o okolicy, która jest urokliwa, bo osiedla są jakby na uboczu blisko samego morza a do tego mają cudnie pomalowane bloki, co bardzo pozytywnie zaskoczyło naszą Pollkę, bo nigdy nie widziała kwiatów i innych wzorów na dziesięciopiętrowcach. Zresztą szczerze mówiąc i ja nigdzie indziej takich malowideł na blokach nie widziałam całkiem możliwe więc, że jest to na polską skalę jakiś ewenement a szkoda. Na miejscu okazało się, że całkiem przypadkowo trafiłyśmy na nadmorskie regaty. Obserwowałyśmy je niemalże z bliska z mola i powiem Wam, że robią niesamowite wrażenie właśnie tak oglądane. Międzynarodowych załóg żeglarskich było mnóstwo i aż roiło się od przeróżnych masztów i kolorowych żagli. Łodzie to znosiło to przechylało a my mogłyśmy obserwować jak na dłoni pracę załogi i to jak balansuje po falach przy pomocy i własnego ciężaru i żagli i manewruje by okrążyć boję. W czasie żeglarskich zmagań słyszałyśmy również  przez głośniki opowieści komentatora o zespołach, kapitanach i łodziach startujących. Starszy pan, bo to on relacjonował zawody, ciekawie przedstawiał kolejno podpływające żaglówki wraz z załogami także oglądając słuchałyśmy go z uwagą. Zawsze myślałam, że to taki typowo męski sport a jednak z miłym zaskoczeniem dowiedziałam się, że  jednak nie, mało tego jedna załoga składała się z mężczyzn z kobietą kapitanem i naprawdę dobrze sobie radziła:) Oczywiście najbardziej spodobał nam się z Polly żagiel z uśmiechniętą buźką, który możecie podziwiać u góry. Coś czuję, że nie dało by się nie lubić kapitana i załogi pod taką banderą:) Zupełnie niespostrzeżenie na oglądaniu zeszło nam sporo czasu dlatego niestety ze względu na napięty harmonogram nie mogłyśmy zostać do końca i zobaczyć zwycięzców. Pewnie wręczanie nagród i ceremonia też była by czymś niezwykłym ale i tak cieszyłyśmy się, że mogłyśmy zobaczyć tak wiele tym bardziej, że nie spodziewałyśmy się takiego widowiska a zwyczajnie chciałyśmy pobyć nad morzem przy pięknej pogodzie. Czas nas niestety ograniczał ze względu na sporą jego ilość potrzebną by dotrzeć do centrum na premierę filmu który obie chciałyśmy zobaczyć czyli na Narzeczonego mimo woli (o filmie TU) Pożegnałyśmy więc morze i żeglujących i wybrałyśmy się prosto do kina by odpowiednio wcześniej kupić bilety. Udało się nam szybko do niego dotrzeć i zdobyć nawet dobre miejsca. Potem już spokojnie poszłyśmy sobie jeszcze na spacer do parku gdzie jak za moich czasów studenckich na ławeczce na słoneczku zjadłyśmy sobie po kanapce z kurczakiem cały czas oczywiście gadając. A na deser wybrałyśmy się jeszcze na nasze ulubione lody Soprano (te prawdziwe podają tylko w jednym miejscu w Sopocie i właśnie na Długiej przy barze wegetariańskim) no i jak to my straciłyśmy poczucie czasu spacerując w tak pięknym starówkowym klimacie. Jak się zorientowałyśmy, która jest godzina to do kina dosłownie biegłyśmy same z siebie się śmiejąc po drodze. Na szczęście dobiegłyśmy na czas i nawet zdążyłyśmy jeszcze na reklamy i zwiastuny. Film nam się oczywiście bardzo podobał i znów się uśmiałyśmy w niektórych momentach nawet do łez także z czystym sumieniem polecamy. Jako ciekawostkę dodam jeszcze, że tak naprawdę zdjęcia nie były kręcone w całości na Alasce jak się tam mówi, ale w zupełnie innym stanie o czym ostatnio powiedziała Sandra Bullock zapytana o to w wywiadzie TU  zaraz na samym początku. (Przepraszam ale nie znalazłam polskiej wersji) Po filmie wróciłyśmy standardowo uśmiechnięte od ucha do ucha do Eriskowa już bez większych trudności z PKP uff;) Poza tymi wyprawami oczywiście byłyśmy też w Eriskowie, bo jak wiadomo by się dobrze bawić nie zawsze trzeba wyjeżdżać. W końcu musiałam Polly też pokazać gdzie mieszkam, bo jak do tej pory zdążyła zobaczyć tylko moje mieszkanie, dworzec PKP i Starówkę a przecież nie tylko z tego składa się miasto:) Dlatego tym razem pochodziłyśmy też sporo po moim mieście i pokazałam Polly kilka fajnych miejsc. Trochę ją zdziwiło przy tym poznawaniu Eriskowa, że wcale nie jest takie małe jak początkowo myślała. Co i gdzie robiłyśmy na miejscu z oczywistych względów pozostanie tajemnicą mogę jedynie zdradzić, że się nie nudziłyśmy czego dowodem jest np. dzień metamorfoz kiedy to zmieniałyśmy się z Polly błyskawicznie to w blondynki to w różowo-błękitno włose Barbie co widać na załączonym obrazku:)


 Dostałyśmy też czarodziejską przesyłkę urlopową od Iki magiczną sową, która z lekka podchmielona była więc strasznie długo do nas leciała ale co tu się dziwić w końcu była z rodu pocztowego;) A co było w środku i z jakiej okazji? Sami zobaczcie, długo takiej rozpusty podniebienia z Polly nie miałyśmy i do tego idealnie dopasowanej do naszych upodobań:)

I na tym kochani kończy się moje przydługie urlopowe bajanie, bo o obie z nas upomniała się szara rzeczywistości i musiałyśmy się znów rozstać. Jak zwykle żałowałam, że czas wolny tak szybko biegnie i było mi ciężko się pożegnać. Mam nadzieję, z jeszcze się w tym roku z Polly zobaczymy i z moimi pozostałymi kochanymi czarownicami też, bo już za Wami tęsknię.
 ~~~~~~~~~~
 Przepraszam Was kochani, że mnie tu ostatnio tak mało, ale moje strony nawiedzają teraz takie upały, że albo korzystam z pogody albo przed nią uciekam nie mając nawet siły myśleć w tej gorączce a co dopiero blogować.

24 lipca 2009
Z opowiadania przyjaciela cz. III

Ciężki dzień – pomyślał siadając w swoim ulubionym fotelu i luzując krawat. Nie przypuszczał, że tak wiele pracy będzie go kosztowało samo przygotowanie się do współpracy z Nią. Nawet dla takiego fachowca jak on realizacja jej pomysłu była wyzwaniem. Zrozumiał dziś jasno dlaczego potrzebowała pomocy i to, że niewiele zostanie im czasu w trakcie pracy na wzajemne poznawanie się. A z jego zasadą by nie łączyć pracy z życiem prywatnym nie było mowy o nie służbowych  spotkaniach po godzinach. Co razem sprawiło, że nie był w najlepszym nastroju. Już miał wstać by przygotować sobie coś do jedzenia kiedy zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu  zobaczył napis numer prywatny hmm… uniósł brew zdziwiony - nikt z jego znajomych nie miał zastrzeżonego numeru telefonu.Odebrał standardowym słucham i usłyszał Jej głos. Przepraszała, że tak późno dzwoni i pytała jak wyszło rozpoznanie. Opowiedział Jej więc o tym, co ustalił, co na pewno będzie do zrobienia i z czym mogą być trudności. Rozmowa była długa ciepła i w przyjaznym tonie. Zupełnie go rozbroiła kiedy powiedziała, że pewnie teraz przeklina siebie w duchu za to, że się zgodził Jej pomóc i zastanawia się skąd też jej takie coś przyszło do głowy. Roześmiał się i spytał czy umie czytać w myślach? Na to ona się roześmiała, że nie, ale ona na jego miejscu dokładnie tak by się zachowała. Potem jeszcze wyjaśniła mu kilka istotnych kwestii dotyczących projektu, zaprosiła do swojej firmy na kolejny dzień i życzyła dobrej nocy. Kiedy odkładał telefon był już w zupełnie odmiennym humorze. Już go nie przytłaczała ilość koniecznej pracy a cieszył się, że będzie mógł ją dzielić z Nią tym bardziej, że go zapewniła, że nie zostawi go samego z tym bałaganem jak to zgrabnie ujęła i wiedział, że mówiła prawdę. To był Jej projekt Jej przysłowiowe dziecko  i pewnie gdyby miała większe doświadczenie wykonała by go sama mimo tytanicznej pracy jakiej wymagał. Imponowała mu jej odwaga i determinacja by ukończyć raz pomyślane dzieło mimo braku doświadczenia i   ryzykowności pomysłu. Zastanawiał się jakim cudem w ogóle przekonała do tego zarząd swojej firmy i jak to się stało, że szefowie dobrze zareagowali na Jej prośbę o zatrudnienie kogoś jeszcze by Jej pomógł. Z reguły wyznacza się do projektu tylko jedną osobę i ona odpowiada za wszystko a jak nie podoła to Jej dziękują i biorą kogoś innego. Widać w firmie muszą bardzo cenić jej kreatywność i osobę. Nie mógł się już doczekać kiedy się sam o tym przekona i pozna bliżej tą wyjątkową kobietę. A tymczasem przygotowywał sterty dokumentów na jutro i uśmiechał się myśląc o tym jak Ona nawet przez telefon potrafi zrobić na nim wrażenie. Kiedy już wszystko było gotowe zrobił sobie coś do jedzenia, zajrzał do serwisów branżowych potem wziął prysznic i zmęczony położył się do łóżka. Starczyło mu sił zaledwie by pomyśleć, że już od bardzo dawna żadna kobieta nie zdołała zająć w jego głowie i sercu tyle miejsca w tak krótkim czasie.

~~~~~~~~~~~~

Ciężki dzień – pomyślała siadając przy stole do kolacji. Tyle spraw się spiętrzyło a jednocześnie wiedziała, że w tej chwili On przygląda się z bliska jej projektowi i ocenia możliwość jego realizacji pod takimi kątami, których ona nie ma nawet bladego pojęcia. Bardzo potrzebowała Jego profesjonalnej  pomocy. Nawet nie liczyła na to, że ktoś się zechce w to zaangażować wiedząc, że wszystko będzie sygnowane jej nazwiskiem a jedynie u dołu w dziale współpraca będzie mała wzmianka o tych, którzy pomagali. Kiedy prosiła zarząd o znalezienie współpracownika nie liczyła na las rąk, ba nie liczyła, że w ogóle uwzględnią jej prośbę a tym bardziej, że znajdą kogoś tak sympatycznego, rzeczowego i… pociągającego. Hmm… to ostatnie stanowiło pewien problem, bo nie wiedziała czy będzie się w stanie w jego obecności w 100% skupić na pracy. Zganiła się w myślach - kobieto skup się nie ma innej opcji jak taka, że dasz z siebie 100 a nawet 200% przy tym projekcie w końcu sama wiesz jak jest ważny dla innych. Za dużo myślę, poprawka za dużo o Nim myślę. Westchnęła sprzątając ze stołu. Oby za bardzo go nie wystraszyła ilość pracy i trudności do pokonania. A może miał z czymś problemy i nie ustalił wszystkiego? Kurcze czy to będzie przesada jak do niego zadzwonię? Spojrzała na zegarek. Dla niej była to młoda godzina ale dla całej reszty ludzkości był to już czas na sen. Cholera, że też wcześniej nie wyszłam z pracy i jeszcze ta kolejka w markecie i korek po drodze. Niech to szlag. No nie zasnę jak nie będę wiedziała jak ten jego rekonesans wypadł. A jak go obudzę? Matko uprzedzi się do mnie już na samym wstępie współpracy. Muszę pomyśleć tja myśl przecież wiesz, że myślenie ci szkodzi tak samo jak roztrząsanie wszystkiego. Nie no muszę zadzwonić nie wypada go tak zostawić z tym czego się dowiedział, bo jeszcze się zniechęci i zrezygnuje. Wybrała numer drżącą ręką i odebrał po drugim dzwonku całkowicie przytomny. Ufff pomyślała nabierając powietrza by się przywitać. Nie myślała, że będzie im się tak dobrze rozmawiało nawet przez telefon i o służbowych sprawach. Nawet o tej godzinie wszystko doskonale kojarzył i chociaż zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji i z tego, że bynajmniej łatwo nie będzie to jednak go to nie zniechęciło na tyle by zrezygnować. Punkt dla niego – pomyślała uśmiechając się po odłożeniu telefonu. A teraz minus dla mnie cholera tyle czasu gadałam a nie mam pojęcia jeszcze co jutro ubiorę i nawet spakowana nie jestem. Szybko zabrała się do pracy zebrała dokumenty niezbędne na jutrzejsze spotkanie, wykąpała się i po długim namyśle i solennej obietnicy  zakupów w celu poszerzenia asortymentu odzieżowego jej szafy  wybrała strój na jutro i poszła spać uśmiechając się na samą myśl, że Go jutro spotka.

1 sierpnia 2009
Z opowiadania przyjaciela cz. IV

Już pierwszego dnia wspólnej pracy oboje zrozumieli, że stanowią wyjątkowo zgrany zespół. Potrafili się bardzo dobrze porozumiewać i wypracowywać konieczne kompromisy a przy tym czerpać przyjemność z pracy i własnego towarzystwa. Projekt był złożony i wymagał do nich praktycznie 10-12 godzinnego dnia pracy. Więc byli skazani na swoje towarzystwo od wczesnych godzin rannych do późnych wieczornych jednak żadnemu z nich to nie przeszkadzało. Przeciwnie przez ten czas zdążyli się naprawdę dobrze poznać nabrać do siebie wzajemnie szacunku zbliżyć tak bardzo jak tylko na to pozwalały ich stosunki służbowe i pokochać ale oczywiście o tym ostatnim żadne z nich nie wspomniało drugiej stronie jednak do czasu:) Kiedy skończył się ten szalony okres pracy czyli dokładnie po pół roku a projekt został wprowadzony w życie wielokrotnie nagrodzony i uznany za pionierski w tej dziedzinie oboje zaczęli strasznie za sobą tęsknić. Skończyły się codzienne rozmowy w pracy, wspólne posiłki i żarty a zostały tylko wieczorne telefony za nic nie mogące zrekompensować braku fizycznej obecności. Po mniej więcej dwóch tygodniach od czasu zakończenia ich współpracy On przejął inicjatywę i zaczął ją wszędzie wyciągać ze sobą a to na premiery kinowe a to do teatru a to do opery albo zwyczajnie na spacer po parku, rower czy wspólną kolację, którą sam dla niej przygotował. Z każdym dniem stawali się sobie coraz bliżsi i coraz więcej czasu spędzali ze sobą a jak akurat nie byli razem to smsowali albo rozmawiali godzinami przez telefon. Wkrótce potem poprosił ją by stała się dla niego kimś więcej niż przyjaciółką i oczywiście się zgodziła. Aż miło było patrzeć na nich razem:) Tempo ich znajomości zawrotnie poszybowało w porównaniu do czasu kiedy razem pracowali:) Wyjechali razem na długie wakacje za granicę by wrócić z postanowieniem wspólnego zamieszkania. A kiedy razem zamieszkali wystarczyło pół roku wspólnego życia by się zaręczyli. Dziś są już od sześciu lat małżeństwem i mają 2,5 rocznego synka i 5 letnią córeczkę. Nadal są w sobie tak samo zakochani jak na samym początku i wszystkim opowiadają jak  to czasem w zupełnie nieoczekiwanych okolicznościach czytaj na przyjęciu na które oboje nie chcieli pójść można spotkać miłość swojego życia:)

6 sierpnia 2009
Przedurlopowo

Znów mam wrażenie, że czas jest moim wrogiem, który nic nie chce dać od siebie. Staram się i staram go ponaginać do moich potrzeb a on stale się wymyka i ze mną walczy. Zupełnie niespostrzeżenie ucieka zabierając kolejne minuty, godziny, dnie, miesiące i lata mojego życia. Najpierw nie daje chwili na myślenie a potem jak już się takowa znajdzie to refleksje zupełnie niewesołe, bo życie upływa zupełnie nie na tym na czym bym chciała. I tak zamiast cieszyć się latem i nienormowanym czasem mojego dorywczego zajęcia wiecznie mam tyle do zrobienia, że chyba jestem ostatnim bladym człowiekiem w moim mieście. Możecie mi nie wierzyć ale do tej pory nie znalazłam choć dnia by się gdziekolwiek położyć poopalać i pooddychać ciszą a lato się ma już ku końcowi.  Jak nie jestem zajęta służbowo to rodzinnie a jak nie rodzinnie to przyjacielsko a ja gdzieś znów na szarym końcu a może nawet za nim. Ewidentnie czuję zmęczenie materiału i psychiczne i fizyczne. Generalnie najlepiej bym się położyła i przespała jakiś tydzień. Tja marzenie ściętej głowy. W zasadzie to powinnam zacząć już planować wyjazd do Polly robić akcję pranie i sprawdzanie ile moich rzeczy faktycznie jest u mnie w domu a ile w szafach moich sióstr i siostrzenicy, zamknąć wszystkie sprawy służbowe i domowe powoli a ja po prostu nie mam na to siły. Wyczerpało mnie już samo planowanie podróży. Mówię Wam normalnie masakra. Nie dość, że w dniu wyjazdu mam do załatwienia sprawę urzędową, która o ironio losu może spowodować (tfu tfu), że w ogóle nie będę mogła wyjechać to jeszcze jak co roku jest niezła jazda bez trzymanki z PKP ale dla odmiany i z PKS. Sama już nie wiem co gorsze… wyobraźcie sobie, że nie ma znów żadnego bezpośredniego ekspresu do Polly ani TLK ani innych kolei gdzie można by liczyć na miejscówkę.  Tylko jeden jedyny pospieszny pociąg, który dociera na miejsce planowo przed dwudziestą drugą. Wkurzyło mnie to więc postanowiłam wypiąć się na PKP i pojechać PKS. Jednak jak to w Polsce nawet tym środkiem transportu jak się okazało nie da się po Polsce podróżować. Ale od początku. To Polly zasugerowała bym przyjechała PKS-em, bo taniej i wygodniej i bezstresowo. Sprawdziła połączenie i znalazła jeden kurs między naszymi miastami. Dowiedziała się kiedy kursuje, ile kosztuje bilet, ile wcześniej można go kupić, gdzie się zatrzymuje po drodze, ile czasu trwa podróż i kiedy będzie na miejscu na trasie od niej do mnie ja miałam tylko ja sprawdzić w drugą stronę czyli ode mnie do niej. No i tu zaczynają się schody. Zadzwoniłam na informację PKS sąsiedniego miasta skąd miał wyruszać autokar by się wypytać o ten kurs a pani do mnie mówi, że takiego nie ma na sto procent i żadne połączenie nie istnieje. Zdziwiło mnie to i nie dawało spokoju więc wysłałam mojego wujka, który tam mieszka by przeszedł się osobiście do okienka i jeszcze raz wypytał nauczona przez PKP, że co inna twarz w informacji to inna odpowiedź na pytanie. No i dowiedziałam się, że co prawda ta pani wie, że istnieje połączenie i kiedy kursuje autokar i zna godzinę odjazdu i że bilety można kupić tylko u kierowcy ale oprócz tego nie wie nic więcej. Na pytania zupełnie logiczne typu cena biletu, czas jazdy, ilość przystanków nie potrafiła odpowiedzieć. Wujek stwierdził, że nawet na sprzątaczkę się nie nadawała wg. niego a mnie opadły ręce. Bo skoro PKS ruszał z sąsiedniego miasta wcześnie rano to wolałabym jednak mieć pewność, że będzie w nim dla mnie miejsce skoro na każde miasto według informacji u Polly przypadało tylko 10 biletów, no i oczywiście znać podstawowe informacje o kursie. W końcu powiedziałam pal licho autobus jedzie wcześnie rano może skoro to jego bodajże trzeci przystanek będzie jeszcze jedno miejsce dla mnie a jak nie to najwyżej wsiądę stację wcześniej do nieszczęsnego pośpiechu, który jechał 40 minut po odjeździe PKS-u. A po resztę informacji o kursie uderzyłam do Polly, która ma u siebie profesjonalną informację a nie jej imitację. I nie zgadniecie co się okazało. Otóż pani podała mojemu wujkowi złą godzinę wyjazdu… nie no to już było nie na moje nerwy, cierpliwość mi się wyczerpała i odpuściłam sobie podróż za pomocą tego pośrednika. Tym bardziej, że właściwa godzina odjazdu była w okolicach 22 a jakby mi się nie udało wsiąść to potem nie miałabym już żadnego transportu do Polly nawet gdybym chciała sama podróżować nocnym pociągiem czego oczywista nie chcę. I tym to sposobem wróciłam do punktu wyjścia czyli podróży znienawidzonym pośpiechem gdzie tak łatwo o miejsce jak o podróż na Marsa zwłaszcza latem. Znów powtarza się ten sam scenariusz co rok temu czyli konieczność kupienia biletu w pierwszej klasie zero gwarancji miejsca siedzącego na przeszło dziewięciogodzinną podróż i nerwy o towarzystwo w pociągu, własne bezpieczeństwo i planowość przyjazdu. Na samą myśl o kolejnej takiej podróży ciśnienie mi się podnosi ale jak widać innej opcji nie mam ku mojemu ogromnemu ubolewaniu. Pocieszające jest tylko to, że od Polly mam lepsze połączenie TLK z jedną przesiadką  w Warszawie Wschodniej a jak wiadomo TLK miejscówki dzięki Bogu ma. Ale mimo tego jest mi cholernie przykro, że w kraju, który tak bardzo kocham i który jest jedynym miejscem dla mnie gdzie chcę żyć niemal wszystko funkcjonuje w chory sposób. Nawet zwyczajne środki masowego transportu. Kiedy o tym myślę zaczynam się zastanawiać mimo całego mojego lęku przed zostaniem kierowcą i oczywistej chorej liczbie osób zdających egzamin na prawo jazdy czy nie warto by go było zrobić i samemu rzucić się w taką kilkuset kilometrową trasę by wreszcie w normalny sposób znaleźć się tam gdzie chcę i w ludzkich warunkach jazdy. I pewnie jeśli kiedyś się moja sytuacja finansowa poprawi z tego myślenia zapiszę się na kurs i wezmę kredyt na auto, bo autentycznie mam powyżej dziurek w nosie i PKP i PKS. Chyba już teraz żadnego z Was nie dziwi, że samo planowanie podróży może człowieka wyczerpać. Całe szczęście, że od tych przebojowych starań o znalezienie przyzwoitego środka transportu minęło już trochę czasu i zdążyłam się oswoić z myślą, że niestety pojadę tak jak rok temu i więcej zaczynam już myśleć o urlopie, spotkaniu z Polly i nie tylko i odliczać dni mimo mojego nieprzygotowania obecnego do jakiegokolwiek wyjazdu poza służbowym odrobieniem czasu nieobecności. Także moi kochani na koniec zanim mi się uaktywni raisefieber i wpadnę w szaleństwo przygotowań proszę Was o minutkę modlitwy w intencji załatwienia pomyślnego urzędniczych spraw i pociągu z wolnym dla mnie miejscem w dobrym towarzystwie i spokojnej podróży, bo urlop jest mi w tej chwili potrzebny jak powietrze.



25 sierpnia 2009
Pourlopowo

Wracając dziś poetycko mówiąc do grona blogowiczów pomyślałam sobie, że nawet tu już widać jak bardzo nieprzewidywalne jest w ostatnich miesiącach moje życie. Pamiętam czasy kiedy byłam w stanie określić co i kiedy napiszę, kiedy pisałam dwie notki na tydzień i często miałam jakieś w zapasie na czas braku weny a teraz ten czas wydaje mi się tak bardzo odległy. Dziś na niewiele spraw w moim życiu mam realny wpływ i coraz więcej różnych czynników zewnętrznych mnie ogranicza. Nie sądziłam, że  moja sprawa urzędowa upomni się o mnie przed terminem stawiając mój wyjazd pod wielkim znakiem zapytania. Po jednej rozmowie w ciągu kilkunastu sekund posypała mi się wiara, że dane mi będzie zrealizować swoje wszystkie plany nie wyłączając napisania notki na pożegnanie albo na pozostanie. Pierwszy raz w życiu pakowałam się jednego wieczoru mając świadomość, że drugiego mogę się rozpakowywać i to nie na drugim końcu Polski a w tym samym pokoju. Robiłam to w takim zamyśleniu i z taką niewiarą, że nie miałam bladego pojęcia co zapakowałam. To, że udało mi się wszystko końcu załatwić w planowanym dniu wyjazdu i zdążyć na pociąg zaliczam w poczet cudów wymodlonych przez mi najbliższych. Tak jak to, że  w nim usiadałam kiedy nawet pierwsza klasa była przepełniona. Wszystko co mogło pójść nie tak sprzysięgło się w czasie przedwyjazdowym i uderzyło niemal jednocześnie. Przetrwałam. Nie wiem jak ale mi się udało mimo bycia jednym wielkim kłębkiem nerwów, mimo tylu przeciwności i zupełnego wyczerpania fizycznego i psychicznego. Znalazłam się na drugim końcu Polski w moim drugim domu i chociaż przeciętny człowiek uznał by ten urlop za mało atrakcyjny, bo nie wysączył miliona drinków na wycieczce all inclusive w hotelu x gwiazdkowym nad klimatyzowanym basenem egzotycznego kraju to dla mnie ten wypoczynek właśnie tu właśnie z tymi ludźmi był rajem – dokładnie takim plastrem na rany jakiego potrzebuje żołnierz wracający z pola bitwy w które zamieniło się jego życie. Nie wiem czy ktoś z Was potrafi zrozumieć ile znaczy dla mnie móc przestać nieustannie biec, dopić swoją kawę rano do końca, zjeść w spokoju śniadanie i nie słaniać się na nogach przy wstawaniu rano i wieczornym prysznicu, bo dzień był spokojny. Nie wiem czy kiedyś tęskniliście w swoim życiu do najprostszych rzeczy, ale wierzę, że jesteście w stanie zrozumieć moją tęsknotę. Dlaczego? Bowiem, że każdy przynajmniej raz przechodzi przez taki życiowy poligon jak ja teraz i wie czym jest przepustka do domu nawet na najkrótszy czas dla każdego żołnierza. Mój urlop był właśnie takim wytchnieniem. Magicznym czasem dla siebie i bliskich mi ludzi. Czasem by poczuć ciepło słońca na twarzy, zachwycić się przyrodą po raz kolejny, odkryć na nowo proste zapomniane dawno przyjemności jak jazda na rowerze, prowadzić prawdziwe niekończące się  rozmowy a nie tylko wymiany zdań informacyjnych, ogrzać serce widokiem szczęścia najbliższych mi ludzi i śmiać się czując jak radość wypełnia mnie od środka. Ten bezcenny czas podarowała mi Polly i nie jest to żadna metafora fizycznie dzięki niej mogłam  odnaleźć w sobie spokój i nabrać sił. Po raz kolejny słusznie mnie zgromiła słowami no way kiedy powiedziałam, że nie będę mieć w tym roku urlopu i jej nie odwiedzę i dołożyła wszelkich starań bym mogła pojechać na południe. Dziękuję Ci za to kochana z całego serca i daję dozgonne przyzwolenie na to byś zawsze mną potrząsała słownie jak będę opowiadać bzdury zupełnie nie dbając o siebie. Jesteś takim moim aniołem stróżem i choć nie cichym to i tak dla mnie idealnie pasują do Ciebie słowa: ‘Przyjaciele są jak ciche anioły, które podnoszą nas, kiedy nasze skrzydła zapominają, jak latać’. Każdemu z Was kochani życzę takiego przyjaciela jak Polly, bo życie bez przyjaciół jest o wiele cięższe do zniesienia niż z nimi. O urlopie oczywiście napiszę jeszcze ale troszkę później bo teraz przyszedł dla mnie czas na ponowną aklimatyzację na moim życiowym froncie i opracowanie taktyki jak się wreszcie przenieść choćby do neutralnej Szwajcarii… A dziś daję Wam znać, że żyję, jestem z powrotem i cieszę się, że dany mi był ten czas na przemyślenia z którymi pewnie też się z Wami podzielę.
Wasza Eris

29 sierpnia 2009
Urlop w pigułce


Tak moi kochani dobrze czytacie relacja urlopowa będzie jednonotkowa więc radzę z troski o Was uzbrojenie się w cierpliwość i wytrwałość w czytaniu wygodne usadowienie się w swoich siedziskach przetarcie okularów i zaparzenie sobie herbatki tudzież kawki (chociaż może lepiej nie z piciem trzeba ostrożnie ze względu na Wasze zdrowie i monitory;)
Dlaczego akurat tak?Mogłabym powiedzieć, że dla odmiany, ale to nie do końca tak. Prawda jest taka,że pora już skończyć z moim lenistwem i wyręczaniem się pisaniem przez cały kolejny miesiąc o minionym kilkudniowym wypoczynku kiedy życie już płynie swoim trybem i dzieje się naprawdę wiele, albo opisywaniem cudzych historii, bo gotowiście pomyśleć, że tylko odpoczywam kiedy w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. No i to taka moja zagrywka przeciw samej sobie i swojemu coraz większemu zamknięciu mająca mnie zmobilizować do wyrażania moich myśli jakie by nie były, bo w końcu od tego mam ten blog:) Tak więc wracamy do korzeni zaraz po relacji urlopowej:)
Dobrze to tyle tytułem wstępu;)
Urlop jak już pisałam od początku był niepewny ale dzięki Bogu doszedł do skutku i jak zwykle był niezapomniany. Kiedy myślę o nim ogólnie to wyraźnie widzę, że upłynął pod znakiem ludzi. To Ci kochani południowi ludzie z Polly na czele ściągnęli mnie do siebie nie tylko myślami. To głównie dla nich tam pojechałam, bo nie wyobrażam już sobie lata bez spotkania z nimi i cały rok mi ich ogromnie brakuje. Nie chodziło jak zwykle o mój odpoczynek, bo już na tyle mnie znacie,że wiecie, że nie przywykłam dbać o siebie przed innymi i pewnie dlatego tak to oderwanie się od mojej rzeczywistości było mi potrzebne. W tej plątaninie nocy i dni płynących jak rwąca rzeka zgubiłam gdzieś umiejętność spojrzenia na własne życie z dystansu i odnalazłam je właśnie na południu, ale to tak na marginesie;) Generalnie bowiem niewiele miałam czasu by usiąść metaforycznie przed swoją górą i się zadumać, bo nie zdążyłabym się z wszystkimi zobaczyć:)Tak moi kochani ten czas dany mi na odpoczynek spędziłam na spotkaniach z bliskimi mi ludźmi i na poznawaniu nowych oczywiście kiedy już odpoczęłam na tyle by zacząć chociaż przypominać człowieka:) Nie było to trudne, bo nikt mnie nigdzie nie poganiał, miałam czas, żeby się wyspać, pomóc Polly w kuchni, pójść na długi spacer do parku i pobawić się z pewnym mężczyzną, który mnie ponownie uwiódł od samego progu Pollyankowa. O kim mówię? Sami popatrzcie normalnie nie można mu się oprzeć;)

 

Tym bardziej, że teraz jest kontaktowy i już nie boi się mnie jak rok temu. Chyba mnie zaakceptował jako członka rodziny, bo potrafi się już przy mnie do tego stopnia wyluzować,że da się wygłaskać i zasypia w mojej obecności na boczku a nie czujnie na łapkach. Normalnie dumna z siebie jestem;)
Kiedy już odetchnęłam spotkałam się z rodziną Polly czytaj Młodymi, którzy są cudowną parą i nie sposób się z nimi nudzić. Opowieściom weselnym, oglądaniu zdjęć i śmiechowi nie było końca (jak już chyba wspominałam Młodzi mają niesamowite poczucie humoru,które uwielbiam:) a czas przepływał błyskawicznie przez palce. Lubię przebywać w ich towarzystwie, bo zawsze miło mi popatrzeć jak ludzie są tak dobrze do siebie dobrani i tak w sobie zakochani a jednocześnie nie zupełnie skoncentrowani na sobie i otwarci na innych. To budujące znać takie pary w całym morzu tych niedobranych, niedopasowanych i  zwyczajnie nieszczęśliwych, bo dobrze jest wiedzieć, że nie zawsze miłość się kończy źle i oznacza cierpienie a niestety czasami odnoszę takie wrażenie. Cieszę się niezmiernie, że rokrocznie znajdują czas by się ze mną spotkać chociaż kiedy jestem pracują i mają wiele zajęć a w tym roku szczególnie bo remontują swoje gniazdko, które obiecałam odwiedzić kiedy wrócę na południe.
Potem przyszedł czas na kolejny sabat czarownic czyli spotkanie z Iką i Kasią Amerykanistką. Miała być również Pijana powietrzem i ogromnie się cieszyłam, że będziemy mogły się spotkać, ale niestety okazało się, że praca nie pozwoli jej się wyrwać. Bardzo żałuję, że tak się stało i mam nadzieję, że następnym razem uda się nam zobaczyć. A tymczasem spotkałyśmy się w gronie pozostałych ulubionych czarownic z czego ogromnie się cieszę :D Oj kochani opowiedzieć co się tego dnia nie działo było by łatwiej niż co się działo:) Ale chyba już wiecie, że my zawsze tak mamy?;) Na początku odebrałyśmy dziewczyny podróżujące  tradycyjnymi środkami transportu ze stacji docelowych. Pierwsza przybyła Ika ledwie przytomna z powodu wstania o nieludzkiej godzinie by do nas dotrzeć. Uprzedzone o tym jej stanie drogą telepatyczną wspieraną odrobiną techniki zakupiłyśmy dla niej coś co funkcjonuje u czarownic na zasadzie magicznego Powerrade czyli wielgachny kubek czarnej kawy a że i głodna była bidulka odwiedziłyśmy też pobliską cukiernię i po jakiejś półgodzinie była już zwarta i gotowa do wzięcia uczestnictwa w zlocie:)Otrzeźwiała akurat w samą porę by odebrać Kasię z jej miejsca przybycia, która również potrzebowała kofeiny z tych samych powodów co Ika niestety telepatia czasem nie działa bez pomocy techniki i dlatego nie czekałyśmy na nią z kawą ale za to na przyszłość już zapamiętamy by się w nią uzbroić:) Już w komplecie postanowiłyśmy dalej korzystać z tradycyjnych środków transportu czyli własnych nóg w drodze do punktu teleportacji do docelowego miejsca sabatu i zaopatrzyć Kasię w magiczną czarną ciecz:) Trzeba Wam wiedzieć, że taki wybór był nie lada wyzwaniem, bo oznaczał jakieś orientacyjnie półtorej do dwóch godzin marszu w jedną stronę, ale skoro zwykły śmiertelnik Korzeniowski daje radę na dalszych dystansach to nie ma takiej opcji by cztery czarownice nie podołały takiej trasie:) Ruszyłyśmy więc ciesząc się piękną pogodą i własnym towarzystwem przegadując jedna drugą do zamierzonego celu. Zanim do niego doszłyśmy nie udało nam się odrobić nawet jednej dziesiątej zaległych tematów, ale to Was pewnie nie dziwi:) U wrót ściśle tajnego portalu zupełnie nie zmęczone skorzystałyśmy z 1313123 metody teleportacji grupowej i przeniosłyśmy się w czasie do przeszłości gdzie widok latających czarownic w swoich kapeluszach nikogo nie dziwił i żyło się o wiele prościej w zgodzie z naturą. Tam to właśnie działo się tyle, że nie sposób opisać:) Zaczęło się jak zwykle niewinnie czyli od odwiedzin w zaprzyjaźnionych chałupach gdzie odkryłyśmy, że bogaty chłop z pomocą swej kuzynki czarownicy sprowadził do swojej zagrody niedozwolony środek bezpieczeństwa z przyszłości co widać na załączonym obrazku



Oczywiście jako jeden z prezesów Naczelnej Rady Czarownic zgłosiłam to nieduże nadużycie, ale jednak nadużycie i powzięto już odpowiednie kroki w tej sprawie odbierając czasowo część przywilejów nieodpowiedzialnej czarownicy. Potem poszłyśmy sobie z Kasią na nieziemskie śliwki sami spójrzcie jakie dorodne

 

Po takim smaku nie oparłyśmy się również napotkanym na kolejnym drzewie gruszkom, ale tego już nasz osobisty fotograf Ika nie zdołała uwiecznić:) Potem porównałyśmy swój wzrost do wzrostu chłopów i stwierdziłyśmy zgodnie, że wysokościowo chałupy nie są do nas zupełnie dopasowane i jedynie Polly mogłaby się tam swobodnie poruszać. Dlaczego? Sami zobaczcie na przykładzie drzwi wejściowych 



Kiedy już niemal obeszłyśmy osadę zebrało nam się z Iką przy wiatraku na latanie bez mioteł, co jest wyższą szkołą wtajemniczenia. W związku z tym, że Wasza mugolska wyobraźnia pewnie nie ogarnęła by wszystkich stylów latania w ten sposób zamieszczam przykłady kilku w naszym wykonaniu:)


 
 

Z góry zaznaczam, że prawdziwe czarownice takie jak my mające najtajniejsze certyfikaty magicznych umiejętności nigdy nie posunęłyby się do fotomontażu więc proszę nas nie obrażać takimi posądzeniami;) Po tym małym szaleństwie lotniczym zupełnie się rozbawiłyśmy i poszłyśmy poszaleć w głąb wsi:) Tam to polatałam z Ika jeszcze tradycyjnie na miotle bo jak wiadomo latania nigdy dość (jak lata Ika można zobaczyć u niej:), znalazłam dom swoich dalekich krewnych, poszalałam na deskorolce z epoki kamienia łupanego zabawiłam trochę przy pianinie i flirtowałam z całkiem wymownym acz nie w moim typie strażnikiem przydomowym (dziś nazwano by go ochroniarzem;) Jednym słowem jak widać poniżej nieźle się działo;)

 

Oczywiście Kasia i Polly również nieźle rozrabiały ale, że sprytne są to nie dały się złapać w obiektyw Iki w tym czasie, ale i tak je częściowo upolowała kiedy latały na nimbusach,zajadały się z nami lodami, piły z nami złocisty płyn mnicha, który z nami gadał ze szklanki i kosztowały swojskiego jadła co widać na załączonym obrazku:)



Ika uwieczniła tam też magiczne pamiątkowe kamienie, których właściwości nie wolno nam zdradzać, bo są objęte klauzulą ściśle tajną. Jedno tylko mogę Wam zdradzić, że są to bardzo cenne nabytki i mało która czarownica dostępuje zaszczytu ich posiadania (oczywiście jak wiadomo nie jesteśmy byle jakimi czarownicami więc nam się one jak najbardziej należały;) Generalnie kochani jak widać bawiłyśmy się cudnie pogoda i towarzystwo były wręcz wymarzone i jedyne czego mi ogromnie żal to to, że nie możemy częściej tak wspólnie sabatować, bo brakuje mi dziewczyn już chwilę po tym jak odjadą… Pewnie Was trochę to dziwi, bo przecież i u siebie mam znajomych i nie brak mi miejsc gdzie mogłabym pójść na kawę, ale to nie to samo co z moimi ulubionymi czarownicami, bo z tymi ludźmi, którzy są na miejscu nie łączy mnie aż tyle co z nimi i nie czuję, że tak powiem pokrewieństwa dusz. A muszę Wam powiedzieć, że mnie jako komuś kto z reguły nie miał żeńskich przyjaciółek a samych męskich przyjaciół całe życie brakowało takich właśnie babskich przyjaźni. No to sobie ponarzekałam jednak w zasadzie cieszę się, że dziewczyny w ogóle są i mnie znalazły w tym blogowym świecie i że chociaż raz do roku możemy się spotkać. Mam nadzieję, że wiecie moje ulubione czarownice,że dla mnie jesteście niezastąpione:)
Po naszym sabacie odwiedziłyśmy z Polly naszą kochaną Mleczkową, bo nie wyobrażam sobie by mogło być inaczej skoro już wylądowałam na południu. I u niej również nagadać się nie mogłyśmy zjadłyśmy pyszny deser o milionie kalorii (a co tam raz można;) obejrzałyśmy fotosy ślubne i film z Kościoła gdzie mogłam na własne oczy zobaczyć ten uroczysty moment na każdym ślubie najważniejszy kiedy to pada sakramentalne tak:) W tym roku też udało mi się poznać osobiście pana Mleczko choć, że tak powiem w przelocie, bo kiedy skończył pracę my z Polly już zbierałyśmy się do kina. Podobnie jak Młodzi Polly tak i Mleczkowie tworzą udaną parę na którą miło popatrzeć:)Niestety ku ogólnemu ubolewaniu Junior był jeszcze na wczasach u dziadków kiedy odwiedzałyśmy Mleczków i nie udało mi się z nim pobawić i popodziwiać jak urósł na żywo, ale kochana Mleczkowa w ramach rekompensaty ofiarowała mi jego boskiego fotosa co bym się mogła napatrzeć i nawzdychać;) Oczywiście jasna sprawa także Mleczkowa należy do grona szanownych cudownych (Eris włącz skromność;) czarownic więc i ona dostała magiczny wyjątkowy kamyk o tajemniczych mocach:) Po mega dawce gadulstwa tria czarownic jak już wspominałam  poszłyśmy sobie z Polly dokina na Kac Vegas na którym to uśmiałyśmy się do łez i szczerze polecamy:)
Po powrocie z kina zaplanowałyśmy sobie wycieczkę rowerową w malownicze miejsce u Polly w mieście.Tak wiem, że dobrze pamiętacie, że ja ostatnio na rowerze bardzo rzadko jeżdżę a nawet obliczyłyśmy z Polly, że już sześć lat nie jeździłam, ale bez przesady aż taką bez kondycyjną ofermą nie jestem by wycieczce nie podołać;) Tak więc pożyczyłam sobie rower od mamy Polly dostosowałam go do mojego wzrostu i ruszyłyśmy możenie skoro świt ale nie było to jeszcze późne popołudnie;) I wiecie co Wam powiem kochani jazda na rowerze powinna się znaleźć na mojej liście długo zapomnianych przyjemności. Jechało mi się super nawet pod górkę i dobrze było znów poczuć wiatr we włosach:) Na miejsce dojechałyśmy bez żadnych problemów objechałyśmy cały teren i zrobiłyśmy sobie mały postój w cudnym miejscu.Żałuję, że u mnie w mieście nie ma tylu fajnych ścieżek rowerowych co u Polly i za bardzo gdzie też pojeździć, bo rower zawsze mogłabym sobie pożyczyć od siostrzenic i pośmigać trochę dla czystej przyjemności jazdy. No cóż nie można mieć wszystkiego. Ale wracając do tematu. Droga powrotna w przeciwieństwie do docelowej nie była już pozbawiona przygód:) Najpierw omal nie przeleciałam przez rower kiedy zjeżdżając ze sporej górki na zakręcie z dużą prędkością wjechałam na korzeń drzewa i mną zarzuciło jak żużlowcami na zakrętach okrążeń ale na szczęście ma się ten refleks i obeszło się bez złamań;) Potem się z Polly zgubiłyśmy. Słusznie spytacie jak to możliwe skoro niemal cały czas jechałyśmy blisko siebie ale wiecie my to my dla nas nie ma rzeczy niemożliwych:) Powiem tak w pewnym punkcie miasta u Polly jest że tak powiem piętrowy układ terenu ija się zagapiłam i straciłam Polly z oczu a Polly nie zauważyła, ze nie ma mnie za nią i takim to sposobem się zgubiłyśmy. Szukałyśmy się bite 20 min.:) Jak to możliwe powiecie ano tak, że kiedy ja szukałam Polly na górze ona była na dole i vice versa:) Mało tego obie miałyśmy komórki, ale niestety u Polly w plecaku więc nie mogłam zadzwonić i spytać gdzie jest. Tak wiem następnym razem wezmę smycz do telefonu i ustalę strategię na wypadek zagubienia;) W pewnym momencie nie za bardzo już wiedziałam co dalej - czy jechać znaną mi drogą do Pollyankowa,bo Polly czeka na mnie dalej czy zostać na dole czy może na górze i  zdecydowałam, że pojadę dalej bo przecież Polly na bank tu nie ma skoro tyle jej szukałam i nie znalazłam. I wyobraźcie sobie moje zdziwienie kiedy po przejechaniu może pięciu metrów Polly mnie wreszcie znalazła i okazało się że tak się jak blondynki szukałyśmy obie nie tam gdzie trzeba:) Zdolne jesteśmy prawda?;) Całe szczęście jednak się odnalazłyśmy i już więcej nie zgubiłyśmy. Jechało nam się w miarę dobrze, aleja zaczęłam już czuć upał i się bardziej męczyć więc zjechałyśmy do parku by tam sobie cieniem pojechać i tu kochani pod nawet nie za dużą górką umarłam a dokładniej opadłam z sił. Musiałyśmy z Polly zrobić mały postój uwaga może ze dwa kilometry od Pollyankowa, bo zabrakło mi pary jak to mawia moja mamcia. W zasadzie myślę, że to nie braki kondycyjne były przyczyną bo w końcu przejechałam te 23 km z 25 jednym ciągiem a ogromny upał, który po prostu nie chciał zelżeć. No i przecież po kwadransie może dojechałam już bez problemu do domu:) Wycieczka była super udana a siodełko z nakładką żelową polecam każdemu rowerzyście bo nawet specjalnie jakoś mnie tyłek nie bolał chociaż ogólne zmęczenie czułam bardzo wyraźnie:)  A poniżej możecie sobie zobaczyć nas na rowerkach:)


   
Kolejnego dnia natomiast Polly zaprosiła do nas Całuśnego na obiad, bo akurat wrócił ze swoich wojaży. Tak samo jak i ja Polly jest gościnna i dobra z niej gospodyni wbrew temu co Wam mówi więc z przyjemnością obie posiedziałyśmy sobie w kuchni gdzie tym razem Polly grała pierwsze skrzypce. Muszę Wam zdradzić kochani, że przez ostatni rok sporo się wprawiła w gotowaniu i pieczeniu i to ona zrobiła zupełnie nie zwyczajny  obiad i uwaga upiekła ciacho z malinami a mi pozwoliła tylko zrobić sałatkę:) Całuśny jak to prawdziwy gentelman zjawił się o czasie, a nawet ciut przed, przyniósł wino do obiadu i zamiast kwiatka dla gospodyni ananasa, co dobrze oddaje jego charakter i oryginalność:) Od czasu jego wejścia do nakrycia stołu w którym nam pomagał zdążyliśmy się już na dobre we trójkę rozgadać:) A to dlatego, że jest bardzo kontaktowymi otwartym człowiekiem, który zna mnóstwo ciekawych historii i ma niesamowite poczucie humoru:) Ma tą rzadką zdolność zjednywania sobie ludzi z miejsca i po chwili zapomina się, że dopiero co się go poznało i człowiek przy nim czuje się zupełnie swobodnie. Jak już tak zaczęliśmy gadać to przegadaliśmy obiad,podwieczorek i kolację i cały czas mieliśmy nowe tematy i nikomu nie chciało się przestać mówić ani tym bardziej spać. Tak wiem cała nasza trójka jest beznadziejnym,nieuleczalnym przypadkiem gaduł czego dowodzi, że tak przesiedzieliśmy i przegadaliśmy uwaga 11 godzin:) Mało tego gdyby nie poczucie przyzwoitości siedzielibyśmy tak i gadali do samego rana:) Nie wiem jak Wy ale ja zawsze tak mam, że jak spotykam ciekawych ludzi to tracę poczucie czasu w ich towarzystwie. Oczywiście nie trudno zgadnąć, że Polly ma tak samo:) Bardzo miło wspominam ten popołudniowo-wieczorno-nocny czas pogaduch i cieszę się, że mogłam poznać Całuśnego osobiście:)
I tym akapitem kończy się moja opowieść o urlopie spędzonym w Pollyankowie. Magicznym czasie bez pośpiechu spędzonym z przyjaciółmi. Kiedy to mogłam chociaż trochę odżyć po moich poligonach i nabrać sił. Utwierdzić się w przekonaniu, że jestem ogromną szczęściarą mając przy sobie tak wyjątkowych ludzi. Pooddychać spokojem, którego mi tak bardzo brakuje. Popatrzeć na swoje życie z dystansem koniecznym by je choć trochę wyprostować na tyle ile mogę. To był prawdziwie bezcenny czas i dał mi bardzo wiele, a przede wszystkim siłę by dalej mierzyć się z własnym losem i za to jestem ogromnie wdzięczna przede wszystkim nieocenionej Polly.
Medal kochani dla Wasza cierpliwość i dobrnięcie do końca:)
Bieżące przemyślenia mam nadzieję wkrótce:)
Wasza
Eris

PS: Polecam do przeczytania J.L. Wiśniewski Bikini i Salley Vickers Twoje drugie „ja” moją podróżną lekturę, naprawdę genialne książki:)


3 września 2009
Przemyślenia z dystansu

Kiedy myślę o swoim życiu patrząc wstecz widzę wyraźnie, że od bardzo dawna ma nienormalne tempo i przebieg. Tak wiem trudno właściwie określić, co jest normalne, a co nie i normy z reguły nie mają nic wspólnego z biegiem naszego istnienia, bo ono ma własny rytm. Jednak da się określić jak wygląda nasze życie w porównaniu do innych. Dokonując go naszła mnie właśnie taka myśl, że mój czas biegnie inaczej, bardzo inaczej niż większości znanych mi ludzi i wypełnia go co innego. Uderzające jest to, że dotąd nie zwracałam na to większej uwagi. Zaakceptowałam swoje życie z całym dobrodziejstwem inwentarza i nauczyłam się je kochać, znosić i sobie z nim radzić (nie zawsze ale jednak bardzo często). Nie jestem do końca pewna czy to w ostatecznym rozrachunku jest dla mnie dobre, co nie zmienia faktu, że tak jest. Dlaczego tak myślę? Dlatego, że jestem w stanie bez problemu odnaleźć się w świecie innych i zrozumieć ich niejednokrotnie bardziej niż oni sami siebie, ale nie znam nikogo poza Polly kto by potrafił się odnaleźć w moim świecie i zrozumieć wszystkie moje decyzje i to kim jestem tak do końca. Wątpię by ktokolwiek odważył się na zamianę ról ze mną. Pewnie, że i bez tego można mnie kochać, lubić i ze mną się przyjaźnić. Jednak to sprawia, że czasem myślę, że jestem tak inna, że nie znajdzie się nikt kto by był wstanie do mnie trafić tak naprawdę i ze mną żyć. Ludzie nie lubią trudności a ja jestem trudna niezaprzeczalnie. To jedna z tych niewielu rzeczy w życiu, których jestem pewna (poza śmiercią i podatkami;) Jestem w stanie to zrozumieć i nie oczekuję od nikogo by wziął na siebie chociaż część moich problemów czy się z nimi mierzył. Nie. One są moje. To ja muszę sobie z nimi poradzić i je rozwiązać. Haczyk tkwi w tym, że one mnie sporo przerastają i mogę stracić kolejny niezły kawałek życia szarpiąc się z nimi. No i tu dochodzimy do sedna. Czuję zmęczenie materiału tą walką, która przypomina Syzyfową pracę i cholernie mi żal tego  straconego czasu, bo doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie jestem wieczna i że już do tej pory bardzo wiele rzeczy mnie ominęło kiedy byłam na swoim froncie. Mało tego zrozumiałam, że w pewnych kwestiach się poddałam a nie powinnam, bo najgorsze, co może być to odpuścić sobie i tkwić w czymś w czym się nie powinno. By to dostrzec musiałam wyjechać i wrócić. Kiedy w czymś tkwimy z czasem przyzwyczajamy się do tego nie dostrzegając już, że nie tak powinno być, taka siła przyzwyczajenia. Jednak kiedy przez jakiś czas człowiek oderwie się od tego i wróci to z całą siłą poczuje, że mu niewygodnie, że powinno być inaczej.  Moje życie znów zaczyna przypominać chodzenie w niedopasowanych butach. Poczułam to z całą mocą kiedy musiałam je ubrać po przerwie. Wyjazd dał mi konieczny dystans bym mogła zdać sobie z tego sprawę. Dziś jestem o tyle mądrzejsza, że wiem, że jeśli chcę ocalić siebie muszę wiele zmienić. Wiem, że niewiele mogę w chwili obecnej, ale może jeśli poświęcę więcej czasu sobie dam radę rozwiązać choć mój jeden główny problem z pracą. Potem przyjdzie pora na kolejne. Jednak teraz rozwiązując je nie będę im poświęcać całej mojej uwagi i życia by mieć czas także na to by zwyczajnie żyć i wreszcie swoje życie układać, bo mam do tego prawo jak każdy człowiek, a zbyt długo już go sobie odmawiałam. Jeszcze nie wiem jak, ale wiem, że muszę sobie dać radę ze wszystkim, bo mam tylko jedno życie, które nie może dłużej leżeć odłogiem. I chociaż nic się nie zmieniło i nie jestem nawet o krok bliżej od tego by w moim życiu było wszystko dobrze to czuję, że właśnie tak będzie na przekór wszystkiemu. Wchodzę w kolejne dni z uśmiechem, bo mam w życiu cel, a to najważniejsze, dróg do niego mogę poszukać później:)

9 września 2009
O samotności inaczej

Samotność jest chronicznym przeziębieniem duszy.
— Janusz Leon Wiśniewski

Zawsze lubiłam prostotę we wszelkich dziedzinach życia i w jej wszystkich odmianach. Pewnie dlatego lubię to stwierdzenie Wiśniewskiego. Kryje się w nim najprostsza z możliwych prawd – samotne dusze cierpią na niedobór ciepła i chorują. Nie jest to jakieś poważne schorzenie, bo na przeziębienie się nie umiera,a jednak dokuczliwe. No bo jak tu żyć tyle czasu z katarem i wyziębieniem organizmu? Nie da się o nich zapomnieć mimo, że można z nimi w miarę normalnie funkcjonować. Bardzo trafne jest to porównanie, bo i przeziębienie z dolegliwościami z nim związanymi i samotność biorą się z braku ciepła. Różni je tylko jego rodzaj. Braku naturalnego ciepła można bardzo łatwo zaradzić wystarczy rozpalić ogień w kominku albo pojechać do ciepłych krajów. Gorzej z ludzkim ciepłem płynącym z miłości, które ogrzewa serca i dusze obecnością, słowem, dotykiem. Tu nie ma substytutów. Tego się nie da zastąpić niczym innym. Mało tego to ciepło jest jak skarb zakopane i ukryte głęboko w nas więc nie łatwo do niego dotrzeć i komuś i nam a jeszcze trudniej je komuś ofiarować. Dlatego  szukamy  niejednokrotnie całe życie takiej osoby w której odnajdziemy to samo ciepło, które jest w nas i które potrafi wyleczyć obie chore dusze. W tym poszukiwaniu jest jakiś głęboki sens, a ten czas na nim stracony tak naprawdę nie jest wrogiem a sprzymierzeńcem naszego przyszłego szczęścia. Dlaczego? Odpowiedź tkwi w tych słowach:

Na spędzenie ze sobą "całego życia" mają tak naprawdę szansę ci, którzy spotykają się odpowiednio późno.
— Janusz Leon Wiśniewski


16 września 2009
Zmęczenie materiału

Nie ma żadnej możliwości, by sprawdzić, która decyzja jest lepsza, bo nie istnieje możliwość porównania. Człowiek przeżywa wszystko po raz pierwszy i bez przygotowania. To tak, jakby aktor grał przedstawienie bez żadnej próby. Cóż może być warte życie, jeśli pierwsza próba już jest życiem ostatecznym? Dlatego życie zawsze przypomina szkic. Ale nawet szkic nie jest właściwym określeniem, bo szkic to zawsze zarys czegoś, przygotowanie do obrazu, gdy tymczasem szkic, jakim jest nasze życie, to szkic bez obrazu, szkic do czegoś, czego nie będzie.
— Milan Kundera
Nieznośna lekkość bytu
Męczę się ze sobą. Męczą mnie piętrzące się problemy. Męczy mnie własna bezradność. Męczy mnie analizowanie, rozpatrywanie, szukanie rozwiązań. Męczy mnie okrutnie wizja przyszłości. Męczy mnie zimno, które czuję coraz głębiej. Jestem zmęczona WSZYSTKIM. Zwyczajnie mam dość. Nie mam siły już walczyć. Zupełnie nie wiem co dalej. Kolejny martwy punkt w moim życiu. I ja już też coraz mniej żywa mimo, że oddycham. Tak wiem jakoś to przetrwam. Tylko już  wyżej uszu mam tego przetrwania i dla odmiany chciałabym móc po prostu żyć i tym życiem się cieszyć a zupełnie nie ma na to widoków. Chciałabym przespać ten czas i obudzić się jak się wszystko poukłada SAMO.

21 września 2009
Coś pozytywnego

Kto sieje uprzejmość, zbiera przyjaźń, kto sadzi dobroć, zbiera miłość.
Św. Bazyli Wielki

Panią Marysię poznałam orientacyjnie blisko trzy lata temu w pracy. Od razu się polubiłyśmy i zawsze nam się dobrze współpracowało. Wpadała nawet czasem do mnie na kawę do firmy między swoimi spotkaniami, żeby zwyczajnie pogadać. Ja pilnowałam jej spraw a ona naszych ze zwyczajną ludzką uprzejmością.  Kiedy ostatni raz ze sobą rozmawiałyśmy u progu mojego odejścia z pracy poprosiłam ją by gdyby coś wiedziała o jakiejś wolnej posadzie dała mi znać. Powiedziałam to odruchowo tak jak mówiłam wszystkim moim znajomym nie licząc na nic. Nie musiała brać sobie tych słów do serca, nie była mi nic winna a jednak je zapamiętała. Zadała sobie trud by zdobyć mój numer telefonu z byłej pracy, bo w całym zamieszaniu ostatnich dni w pracy zapomniała go ode mnie wziąć i zadzwoniła do mnie z pytaniem czy już czegoś nie znalazłam, bo  w firmie X  szefowa zespołu pytała jej czy zna kogoś kto by się nadawał a ona od razu pomyślała o mnie. Znam firmę X od lat jest bardzo duża i zatrudnia wielu ludzi dla porównania mogę powiedzieć, że moje obowiązki z poprzedniej pracy wykonuje tam pięć osób. Nigdy nie słyszałam o nich niczego złego i wiem, że panuje tam zdrowa atmosfera pracy. Jednak jak to zwykle bywa jest ale. A dotyczy mojego wpasowania się w to stanowisko z moim wykształceniem i doświadczeniem. Jak toze mną bywa te obie rzeczy są w moim przypadku równie zakręcone jak ja. Czytaj część pasuje a część jest zupełnie z innej bajki. No i nigdy nie pracowałam na taką skalę. Dlatego od razu pomyślałam, że to było by zbyt piękne by mogło być prawdziwe. Czytaj praca na miejscu w moim mieście, w pięknej okolicy, w firmie z dużym stażem istnienia moim zdaniem zupełnie nie zagrożonej kryzysem i do tego w przyjaznej atmosferze i idealnych jak dla mnie godzinach pracy. Założyłam, że będą chcieli kogoś po studiach w tym kierunku i z doświadczeniem w równie dużej firmie. Oczywiście moje wątpliwości nie zraziły pani Marysi, powiedziała Eris daj spokój jak tylko dadzą ogłoszenie dam Ci znać zobaczysz sobie wymagania i jak ich znam nie będą z kosmosu i będziesz mogła złożyć aplikację. Owkors ja nie widziałam tego tak różowo ale nic mi nie szkodziło zaczekać na wieści i przyjrzeć się tej posadzie z bliska. Pani Marysia jak obiecała dała cynk o ogłoszeniu przeczytałam i stwierdziłam no way to będzie cud jak mnie wezmą. Ale, że głupio tak było nie aplikować jak pani Marysia zadała sobie tyle trudu to spłodziłam odpowiedni list motywacyjny (by wyglądał sensownie straciłam całe 1.5 godziny) dołączyłam CV i wysłałam mailowo z myślą niech się dzieje wola nieba. I wyobraźcie sobie, że poproszono mnie na rozmowę chociaż się tego zupełnie nie spodziewałam. Dziś odbyłam, że tak powiem pierwszy etap rekrutacji czyli rozmowę z ewentualną przyszłą przełożoną i miałam okazję przyjrzeć się zespołowi, który stworzyła. I muszę Wam powiedzieć kochani, że tak miłej rozmowy kwalifikacyjnej już długo nie odbyłam. Generalnie widać nikt tam nie ma nic przeciw douczeniu mnie w tych dziedzinach w jakich mam braki i cenne dla nich jest to moje wyrywkowe doświadczenie w dziedzinie, która ich zajmuje.  Dowiedziałam się wielu rzeczy i w zasadzie uspokoiłam w kwestii czy podołam. Nie czułam się jak uczeń przy tablicy zwyczajnie opowiedziałam o swojej dotychczasowej pracy w miłej atmosferze. I uwaga z całej teczki aplikantów grubości 1.5 centymetra zaproszono mnie jako jedną z jedynie trzech osób na drugi etap rekrutacji jutro czyli rozmowę z szefem firmy co jest dla mnie sporym szokiem. W życiu bym tam nie wysłała dokumentów gdyby nie pani Marysia zwyczajnie nie miałabym odwagi. Jakoś tak wielkie firmy nie leżały w granicach moich ambicji i nie myślałam, że zwrócą uwagę na takiego zakręconego żuczka jak ja;) Wiem, że jeszcze nie wiadomo co się jutro wydarzy i czy szef wszystkich szefów będzie łaskawy dla mojej osoby na tyle by dać mi szansę sprawdzić się w czymś dla mnie nowym, ale już sama możliwość takiej rozmowy to dla mnie wielki sukces, bo pozwala mi wierzyć, że może jednak z moim pokręconym życiorysem też się da coś osiągnąć:) Zdaję sobie również sprawę, że nikt mi nie obieca złotych gór na piękne oczy i że jeśli dostanę tą pracę to na bank na okres próbny i wiem już dziś, że będę jej mieć bardzo dużo, ale to akurat lubię:) Także kochani trzymajcie kciuki (szczególnie mocno o 10 rano) by pan prezes wstał jutro prawą nogą i dał się zagadać a potem za to bym jeśli stanie się cud sobie dałaradę z tą pracą bo standardowo jak każda moja kolejna praca będzie dotyczyć czegoś zupełnie innego niż robiłam wcześniej:)

PS: Oczywiście jutro napiszę co wynikło z tej rozmowy:)

PS2: Kasiulek mam nadzieję, że jak już coś pozytywnego się wydarzyło to rozplączą się też  kolejno te pozostałe sznureczki tak  jak mówiłaś:)

22 września 2009
Cuda się zdarzają:)

Choć nadal nie mogę w to uwierzyć to od jutra znów mam pracę :) Rozmowa przebiegła dobrze i jak zwykle się rozgadałam. I szef wszystkich szefów i dyrektor finansowy i moja obecna przełożona to bardzo mili ludzie. Usiedli sobie we troje  a ja z nimi i jak to szef określił rozpoczynamy przesłuchanie. No to ja jak zwykle opowiadam oni potakują dopytują i na koniec pytanie jakie są moje słabości i moja odpowiedź - słodycze, rozbraja wszystkich powodując ogólny wybuch śmiechu:) A potem już żarty a tak poza tym to jest pani bez wad? I moja odpowiedź, że nie no wady mam ale nie takie by wpływały na jakość mojej pracy. I odpowiedź szefa no nie wiem nie wiem czy te słodycze nie będą wpływać na zespół i moja odpowiedź no chyba, że tak że będę kusić koleżanki:) Generalnie podeszłam do tego na zasadzie są dwa uda albo się uda albo nie uda. Odpowiadałam szczerze na pytania i cieszyłam się, że nie padło żadne takie, które by mnie zablokowało czy na które nie znałabym odpowiedzi. Wychodząc cieszyłam się z tego i  z tego, że za godzinę dostanę odpowiedź jaka zapadła decyzja, bo czasami dzwoni się tylko już do wybranej osoby nie do wszystkich kandydatów. Nie powiem denerwowałam się jaki będzie efekt tej rozmowy mimo, że wiele się nie spodziewałam. Okazało się, że wszystko trwało sporo więcej niż godzinę i już powoli słabła moja wiara w cuda kiedy zadzwonił telefon. Najbardziej chyba zaskoczyło mnie, że się jednak udało a potem to, że mam przyjść do pracy już jutro a nie od nowego miesiąca. Zresztą do teraz jeszcze jestem w lekkim szoku, że życie może się tak szybko odmienić jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki:) Wola nieba chyba była przy mnie tak jak i Wy:) Kochani przyznaję  Wam wszystkim certyfikat mistrzowskich trzymaczy kciuków i dziękuję za nie, jesteście wielcy:* Teraz tylko potrzymajcie jeszcze do czasu co czasu bym się wszystkiego szybko nauczyła i przyjęła dobrze w tej nowej dla mnie pracy.

Wasza Eris

 Z dedykacją specjalną dla Polly fotos dokumentujący, że jej zdrowie wypite;)



 

 
27 września 2009
Dziękuję

Właśnie za to chciałam podziękować, za przypomnienie mojemu sercu, że powinno pompować krew, moim płucom - że powinny oddychać, moim oczom -  że powinny płakać, moim ustom - że powinny się śmiać, mnie - że powinnam żyć.

Los powtórzony, Janusz L. Wiśniewski


Nie mogę powiedzieć, że ostatnio czułam, że żyję. Lepszym słowem było by określenie wegetacja.Powoli, ale systematycznie traciłam wiarę w jakikolwiek sens i to, że będzie kiedyś lepiej. Jednak dzięki moim przyjaciołom, znajomym i rodzinie udało mi się przetrwać ten czas i nie stracić zupełnie siebie. Dzięki ich stałemu przypominaniu co powinnam zwyczajnie jestem. Dzięki ich dobrej woli, pamięci,  trosce, podnoszeniu mnie na duchu spróbowałam czegoś zupełnie nowego. Zaczynam nowe życie dzięki nim i temu, że nie straciłam siebie. Podoba mi się to jaki teraz ma kształt mimo, że pracę mam na okres próbny. Podoba mi się, że moje życie teraz ma znamiona normalności. Podoba mi się to uczucie, że jednak jestem coś warta i wszystko jak do tej pory ogarniam.I kiedy tak siadam z kubkiem herbaty to jestem ogromnie wdzięczna. Temu na górze za to, że mimo iż mamy na świecie 6 miliardów ludzi pamiętał o mnie i sprawił dla mnie mały cud. Mojej mamie za doping i to jaka jest. Moim przyjaciołom po prostu za to, że są. Mimo wszystko jestem szczęściarą. I jakoś tak zupełnie podświadomie czuję, że będzie dobrze. Nie idealnie ale zwyczajnie dobrze. A supełki będą kolejno  się rozsupływać tak jak mówi Kasiuki teoria i może wreszcie znajdzie się w moim życiu miejsce na miłość. Pamiętajcie jeszcze czasem by potrzymać za mnie kciuki by wszystko było dobrze. Dziękuję Wam kochani za wszystko:*

Wasza Eris
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz