19 czerwca 2010

2009 październik, listopad, grudzień

4 października 2009
Bajka na dobranoc

Opowiedziała mu historię młodej dziewczyny, która mieszkała niegdyś w domku na zaczarowanym wzgórzu. Matka zmarła przy jej urodzeniu. Dziewczynka gdy podrosła, opiekowała się ojcem, dbała o domek i o kwiaty wokół niego. Pod zielonym stokiem wzgórza wznosił się piękny zaczarowany pałac, w którym mieszkał książę Carrick. On sam również był piękny, z falistą grzywą kruczoczarnych włosów i płomiennymi błękitnymi oczami. I tak się złożyło, że te oczy spoczęły na pannie Gwen, a ona spojrzała na niego. I zakochali się w sobie bez pamięci- istota zaczarowana i śmiertelna-w nocy, kiedy wszyscy spali, zabierał ją w podróż na swoim wielkim, skrzydlatym rumaku. Nigdy nie rozmawiali o swojej miłości, ponieważ byli zbyt dumni, by wypowiedzieć te słowa. Pewnej nocy, kiedy Carrick pomagał jej zsiąść z konia, dojrzał ich ojciec Gwen. Bojąc się o przyszłość swej córki, przyrzekł jej rękę innemu i rozkazał, by go niezwłocznie poślubiła. Carrick wzniósł się na swoim rumaku do słońca i zebrał do srebrnej torby jego rozpalone promienie. A gdy Gwen wyszła z domku na ich ostatnie spotkanie przed ślubem, otworzył torbę i rozrzucił u jej stóp diamenty, klejnoty słońca. Powiedział, żeby je wzięła.Obiecał jej nieśmiertelność, życie w bogactwie i chwale. Ale nawet nie wspomniał słowem o miłości. Więc mu odmówiła i odwróciła się od niego. A diamenty, które leżały na trawie, zamieniły się w kwiaty. Jeszcze dwukrotnie do niej powracał. Kiedy nosiła w łonie swoje pierwsze dziecko, wysypał ze srebrnej torby perły, łzy księżyca, które dla niej zebrał. Powiedział, że są wyrazem jego tęsknoty za nią. Ale tęsknota to nie miłość, a ona ślubowała wierność innemu. Kiedy się odwrócił perły zamieniły się w kwiaty. Upłynęło wiele, wiele lat. W tym czasie Gwen wychowała swoje dzieci, pielęgnowała męża podczas choroby i pochowała go jako stara już kobieta. W tym samym czasie Carrick dumał i smucił się w zaczarowanym pałacu. W końcu po raz ostatni przemierzył na swoim rumaku niebo. Zanurzył się w morzu, by z jego czeluści wyrwać prezent dla niej. I rozsypał u jej stóp lśniące szafiry, które iskrzyły się w trawie. Dowód trwałości uczuć do niej. A gdy w końcu wyznał jej miłość, mogła tylko ronić gorzkie łzy, ponieważ jej życie dobiegło końca. Powiedziała mu, że jest już za późno, że nigdy nie pragnęła bogactw ani wspaniałych obietnic i tylko marzyła, żeby ją kochał, kochał na tyle mocno, żeby bez strachu mogła wejść do jego świata. A kiedy się odwróciła by po raz ostatni odejść od niego, kiedy z szafirów zakwitły w trawie kwiaty, poczuł się tak zraniony i urażony, iż rzucił na nią zaklęcie. Odtąd nie zazna bez niego spokoju, nie zobaczą się też już więcej, dopóki jacyś zakochani nie spotkają się trzykrotnie i nie zaakceptują siebie, kładąc na szali swoje dusze, przedkładając miłość nad wszystko inne.

NoraRoberts,  Serce oceanu

 Zawsze lubiłam słuchać bajek. Podoba mi się ich prostota i cudowna logiczność prowadząca do morału. Czasami ich lektura okazuje się dla człowieka bardziej wartościowa niż całe tomy wolno snujących się powieści. Kiedy przeczytałam tą wyżej zacytowaną pomyślałam sobie jak wiele w niej prawdy. Jak często nie umiemy się obchodzić z miłością, która do nas przychodzi. Jak nie umiemy się ze sobą porozumieć i podjąć właściwych decyzji. Jak bardzo lęk przed nieznanym wpływa na nas. Jak bardzo zdeterminowane nim są nasze wybory. Jak trudno podjąć ryzyko próbowania. A przede wszystkim jak ogromnie ciężko przyjąć miłość z całym dobrodziejstwem jej inwentarza. Jedną z niewielu niewątpliwych prawd znanych przeze mnie jest ta, że tak naprawdę równie mocno jak pragniemy miłości tak się jej obawiamy. Dlatego tak często jest odrzucana, źle przyjmowana albo niezauważana. Niewielu jest na tyle odważnych by jej się poddać jednocześnie zachowując równowagę i rozum. Dlatego tak wiele mamy nieszczęśliwych i samotnych ludzi. Dokonujemy wyborów każdego dnia i to one determinują nasze życie. By wyglądało inaczej czasem wystarczy przyjrzeć się motywom podejmowanych decyzji i przyznać się przed sobą do lęku, bo to pierwszy krok by się od niego uwolnić.  Każda miłość jest darem, którego nie wolno nam zaprzepaścić.

Każdą miłość, zdaje mi się, nawet tę najbardziej prawdziwą, tak można zmarnować, że śladu po niej nie zostanie. A taką słabiutką, co ledwie koło serca ćwierka, tak niektórzy potrafią wyhodować, że staje się trwała i całe życie ludzkie wytrzymuje.

Krystyna Siesicka, Ludzie jak wiatr

11 października 2009

Borys od dłuższego czasu chorował na częstą kocią przypadłość tzw. syndrom urologiczny, ludzkim językiem mówiąc miał kłopoty z oddawaniem moczu. Kilkakrotnie był leczony pod tym kątem. Robiłam w moim przekonaniu wszystko by te epizody się nie powtarzały, zmieniłam mu lekarza, stosowałam specjalistyczną dietę weterynaryjną stosując się do każdego zalecenia. A jednak we czwartek znów pojawiły się problemy. Po południu dałam mu więc lekarstwo. Obudził mnie o trzeciej w nocy nieopisanym dźwiękiem bólu, który wydawał i co jakiś czas powtarzał. Nie spałam razem z nim głaskałam go i cierpiałam patrząc na jego cierpienie a jednocześnie odliczałam minuty do 6 rano by zadzwonić do weterynarza czy przyjmie go wcześniej niż o 9 rano. Niestety nie odbierał komórki. Musiałam go zostawić i pójść do pracy. Oczywiście zupełnie nie mogłam się na niej skupić. Mama zabrała go do lekarza w godzinach przyjęć gdzie dostał standardową serię zastrzyków, która pomagała wcześniej. Kiedy wróciłam wyglądał lepiej, spał, pił wodę i nie skarżył się jak w nocy choć nadal nie oddawał moczu tak jak powinien. W sobotę miałam zaplanowany wyjazd.Nie chciałam jechać, martwiłam się i chciałam przy nim być. Ale nie mogłam tego odwołać. Wszyscy przekonywali mnie, że już jest lepiej i przecież ma kolejną wizytę jakby się coś działo i nie ma sensu bym zostawała skoro jest pod idealną opieką mojej mamy. Z ciężkim sercem pojechałam. Mimo ponownej serii leków i czuwania mojej mamy Borys umarł w sobotę późnym wieczorem. Jego nerki odmówiły posłuszeństwa i nie dało się go uratować. Nie mogę dojść do siebie. Od rana kiedy wróciłam (dowiedziałam się dopiero dziś, tam gdzie byłam nie było zasięgu) nie mogę przestać płakać. Wszystko mi go przypomina. Serce mi pęka jak pomyślę, że już nie będzie mi leżał na kolanach kiedy siedzę  czy w fotelu czy przy komputerze, spał przy mnie, towarzyszył mi przy jedzeniu, upominał o swoją porcję pieszczot, czekał na mnie przy drzwiach kiedy wracam, bawił się słodko i ścigał z Tigerem po pokojach albo polował na muchy. Jakaś część mnie umarła razem z nim. Wyć mi się chce kiedy piszę o nim był. Nie mogę się pogodzić z tym, że go już nie ma.  Nigdy nie miałam tak wyjątkowego kota, który byłby tak kochającym pieszczochem i wiernym kompanem mojej codzienności. Nie umiem się pozbierać.

18 października 2009
O wszystkim i o niczym

[...] należy zwracać uwagę na ludzi, bo nie istnieją przypadkowe spotkania. Zawsze mamy sobie coś nawzajem do przekazania. Tyle że najczęściej do tej wymiany nie dochodzi, bo jesteśmy na siebie zamknięci.
Przepiera Maciej

Siadam do komputera. Uruchamiam Worda. Kładę palce na klawiaturze. Myślę. To jest moja chwila na to by się zatrzymać. Myślę o dalekich i bliskich sprawach.  Myśli płyną do codzienności do tego co ugotować jutro na obiad czy wyciągnąć już zimową kurtkę z szafy co mam jutro do zrobienia. Potem zmieniają kierunek i szukają czegoś czym można by się z Wami podzielić. Długo to trwa. Mam dużą bazę pamięci. Nie łatwo ją przeszukać. Niełatwo wybrać coś co mogło by stanowić dla Was jakąś wartość. Nie łatwo skupić myśli. Najprościej było by napisać - żyję, mam się jako tako, znów jestem zmęczona i mam sporo na głowie mało wesołych spraw, bardziej niż zwykle dokucza mi samotność – tylko co to komu da? Czy sprawi, że ktoś po drugiej stronie się uśmiechnie? Czy sprawi, że zaduma się na chwilę? Czy pomoże komuś coś zrozumieć? Czy wskaże rozwiązanie, drogę, pozwoli coś wartościowego poznać? Nie. Po tych słowach nic takiego nie będzie miało miejsca. Dlatego ich nie zapisuję. Uznajmy, że ich tu nie było. Zamiast nich szukam więc czegoś  innego. Cudzych słów, którymi mogłabym się podeprzeć chcąc Wam zostawić coś wartościowego do czytania. Najczęściej takie znajduję jeśli pustka moich myśli mnie nie zmęczy i nie odejdę od komputera. Ostatnio jednak często mnie męczy. Ostatnio częściej się poddaję niż zwykle. Nic na siłę - usprawiedliwiam się. Jednak ta wymówka mnie nie przekonuje. Prawda jest taka, że coraz bardziej się zamykam. Nie chcę dzielić się czymś co nie jest pozytywne. Nie chcę mówić o tym co mi odbiera chęć do życia. Dość mam problemów, nie chcę ich widzieć także tu.Ten margines życia jaki mam by tak naprawdę żyć z którego czerpię inspirację by dla Was pisać coraz bardziej się kurczy. Dlatego jest mnie tu coraz mniej i coraz mniej moich słów. Chcę by było inaczej ale niestety nie zawsze możemy mieć to, czego chcemy. Trudno mi się wydobyć z tego zamknięcia, trudno mi uwierzyć, że jest gdzieś ktoś kto byłby w stanie tak naprawdę mnie zrozumieć. Ciężko do mnie dotrzeć. W moim życiu jest bardzo wielu ludzi, można powiedzieć nawet wieczny tłok, ale tak naprawdę czuję się jakby ich nie było, bo nie ma między nami bliskości. A powinna być. Powinniśmy być wszyscy na siebie bardziej otwarci, bo wtedy łatwiej jest iść przez życie. Każdy człowiek na naszej drodze jest darem a my tak często o tym zapominamy skupieni na własnych sprawach nie dostrzegając go. Pewnie i stąd nasza samotność. Postarajcie się kochani poświęcić choć chwilę dłużej niż wymaga tego od Was zwykła ludzka uprzejmość komuś kto pojawi się na Waszej drodze, bo naprawdę nie ma przypadków i coś cennego może Was ominąć. Ja też się postaram i może wreszcie będę miała co Wam opowiedzieć.

 
29  października 2009
Refleksyjnie


Każdego ranka, po przebudzeniu, otrzymujemy kredyt w wysokości osiemdziesięciu sześciu tysięcy czterystu sekund życia na dany dzień. Kiedy wieczorem kładziemy się spać, niewykorzystana reszta sekund nie przejdzie na następny dzień; to, czego nie przeżyliśmy w ciągu dnia, jest na zawsze stracone, pochłonięte przez wczoraj. Każdego następnego ranka rozpoczyna się ta sama magia, znowu otrzymujemy taką liczbę sekund życia i wszyscy zaczynamy grać w tę nieodwracalną grę: bank może zamknąć nam konto w najbardziej nieoczekiwanym momencie, bez żadnego ostrzeżenia – w każdej chwili może zatrzymać nasze życie.

Marc Levy

Miał rację, gdyż pochwycił naturę bycia śmiertelnym. Miał wystarczająco wolny umysł i dość śmiałe serce, by przyjąć, przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza, że tak jak są rzeczy pierwsze, tak są także – a może przede wszystkim - rzeczy ostatnie. Że wszystko w życiu człowieka zmierza ku jego kresowi i że każde spotkanie, jakkolwiek pełne nadziei i obietnic, będzie pierwszym etapem procesu wiodącego ku spotkaniu ostatniemu – i że może się to zdarzyć dużo wcześniej, niż sobie to wyobrażamy, i bez uczciwego ostrzeżenia.

SalleyVickers 


7  listopada 2009
Intymnie

Irena Conti di Mauro

Pewnego dnia wracasz do domu
myjesz ręce stajesz przed lustrem
i nie widzisz własnej twarzy
tylko patrzy na ciebie
niewyraźny kształt pamięci

Moja pamięć jest bosa
spaceruje niepewna
po ścieżkach przeszłości
potyka się o przerwy w życiorysie
rani sobie stopy kuleje

Od pewnego czasu
nie skacze po drzewach
nie wspina się po górach
ani śladu po niej na jeziorach

Zmęczona jakoś po nowemu
tłucze się na umilkłych
kamieniach własnej historii
od siebie... do siebie
i z powrotem

Myśli ma jakże niewesołe
ograniczone długością
przemierzonych szlaków więc i marzenia
proporcjonalnie skromniutkie

Tylko zabezpieczyć sobie miejsce
na pustej jeszcze niemodnej plaży
może fala obmywająca brzegi
zabliźni choćby obrzeża jej ran
ciągle otwartych pod wyblakłym
sklepieniem odpływających
w szarość obłoków

(z tomu Cztery pory pieśni nieustającej. Wiersze włoskie, Czytelnik 1998)

Czasem zastanawiam się na ile siebie znam a na ile pamiętam jaka jestem. Tak niewiele czasu dla siebie mam. Tak niewiele mojego życia w moim życiu jest. Zupełnie jakby z każdym rokiem więcej mnie ubywało a w wolne miejsce niczego nie przybywało. Za bardzo się zaznajomiłam z uczuciem i poczuciem pustki. Znów dociera do mnie, że ząb czasu nadgryza kolejny rok z mojego życiorysu a ja nie jestem ani bliżej ani dalej tego czego pragnę. Constans. A miałam być jak płynąca rzeka. A miałam być całym światem dla jednego człowieka. A miałam kiedyś zobaczyć jak z dwóch istnień powstaje zupełnie nowe. A miałam mieć pełną codzienności i małych cudów głowę. A miałam kiedyś plany gotowe by tylko oblec je w realny kształt. A jestem jak stojąca woda. A jestem uosobieniem samotności i osamotnienia. A jestem matką tylko samej siebie. A mam trosk pełną głowę. A moje plany zmieniły się w wyblakłe arkusze, których już nawet odczytywać nie muszę, bo i tak z miejsca nie ruszę. Dziwnie bezsilna się czuję. Dziwnie pogodzona z tym, że nie czuję już tego, co nadawało krwi tętniący bieg, a życiu głęboki sens. Dziwnie spokojna jestem nic mi nie przeszkadza. Tylko ta jedna natrętna myśl, że kiedyś siebie zupełnie zapomnę.

12  listopada 2009
Symfonia życia

Irena Conti di Mauro

Niepotrzebnie piszecie
takie smutne wiersze -
mówią zaniepokojeni
i ufnie czekają
na wyczerpującą odpowiedź
i ja nieprzyzwoicie radosna z powołania
i jakże niewesoła w pisaniu
mogę tylko tyle powiedzieć
we własnym podwójnym imieniu

Najpierw - wybaczcie - z uśmieszkiem
życzliwej ironii a potem
już zupełnie na serio:

A więc poezja nie jest
damą do towarzystwa
na odciętej od świata wyspie
ani gazem rozweselającym
rozpisanym na strofy wiersza

Jej życiorys układa się powtarzalnie
od odciętej pępowiny
do zatrzaśnięcia wieka
Rodzi się z człowiekiem
i z człowiekiem umiera
Idzie za nim krok za krokiem
i wbrew powszechnym przekonaniom
jest właśnie prozą codzienności
to znaczy:

Staruszką gramolącą się do tramwaju -
kulawym psem wyrzuconym z samochodu
na pierwszym postoju
nie napisanym listem
milczącym telefonem
pustym nakryciem
nie tylko przy wigilijnym stole
łóżkiem szpitalnym na białej granicy
piekła i raju
marszem codziennym przez dolinę płaczu
bez laski ślepca krzykliwej bielą
nasłuchiwaniem serca
dotykiem wyciągniętej dłoni
dobrym spojrzeniem na drugiego
smutkiem jego smutku
radością jego radości
kawalkadą obłoków
cwałujących do słońca
kiedy stopy odrywają się od ziemi
i rozpoczyna się podróż
do wielkiego zakochania...

Więc może warto pisać dalej
niepotrzebnie smutne
potrzebne wiersze

(z tomu Cztery pory pieśni nieustającej. Wiersze włoskie, Czytelnik 1998)

Czasami myślę sobie, że życie przypomina symfonię. Symfonię w której każdy pozornie dysonansowy dźwięk ma swoje miejsce i znaczenie, bo bez niego wszystkie inne tracą sens. Bez tej jednej nuty istnienie staje się niepełne i zniekształcone jak puzzle bez jednego elementu. Choćby leżało ich 999 ułożonych w doskonałej harmonii nie będą jej tworzyć w pełni zupełnie bezwartościowe bez maleńkiego tysięcznego elementu. By symfonia wybrzmiała i odegrała swoją rolę w życiu słuchacza musi być skończona. Tak jak nasze życie posiada skończoną ilość dni tak ona liczbę swoich nut. Nie może zabraknąć ani jednej. Tak jak nie może nam zabraknąć żadnego doświadczenia byśmy mogli u kresu stać się człowiekiem. Wszystko w życiu musi wybrzmieć i ból i rozpacz i radość i miłość i smutek i żal i czułość i obojętność i namiętność i chłód i gniew i spokój. To one tworzą symfonię naszego życia. Nie możemy ich w sobie tłamsić i ukrywać, bo tylko uwolnione odegrają swoją rolę czyniąc z prozy naszego życia nieprzemijającą poezję.

17  listopada 2009
Listopadowo

Na zewnątrz zimno, mokro, mgliście i ponuro. Nie pamiętam już kiedy słońce widziałam. Spać mi się chce niemal cały czas. Wlałam w siebie ostatnio hektolitry kawy, od której już byłam niemal odzwyczajona, by nie normalnie a zwyczajnie jakoś funkcjonować. Z powodzeniem mogłabym zasnąć po dobranocce i obudzić się dopiero rano a i to w optymistycznej wersji, bo całkiem możliwe, że spałabym i do południa. Absolutnie nic mi się nie chce. Mam lenia do potęgi entej podniesionej jeszcze do sześcianu. Nastrój a może i nastroje mam iście londyńskie jak pogoda za oknem. Bronię się rękami i nogami przed uleganiem śpiączce,depresyjnej pogodzie  i własnym niewesołym myślom i nawet czasami wygrywam. Już nie śpię po południu nawet jak mi głowa odmawia posłuszeństwa i leci zgodnie z prawem grawitacji w dół.Zmuszam się by robić cokolwiek by się nie zahibernować w tym stanie listopadowego przesilenia. Poprawiam sobie nastrój bardzo skutecznie siadając w ciepłym miejscu przy piecu pod kocem w bujanym fotelu z obrazem słonecznej Toskanii pod powiekami i kubkiem mojej ulubionej gorącej czekolady. Słucham żywej muzyki i myślę sobie, że taka jesień kiedyś musi minąć wystarczy tylko ją przeczekać.

W rekompensacie za moją niedyspozycję umysłową zostawiam Wam moją tajną broń w walce z listopadową chandrą wszelaką i lek na całe zło czyli przepis na moją gorącą czekoladę:)

GORĄCA CZEKOLADA ERIS

Składniki:

pół litra mleka
śmietana 36 procent250 ml
tabliczka czekolady gorzkiej (z dużą procentową zawartością kakao) lub mlecznej (polecam Wedla) lub białej lub można wziąć pół tabliczki białej czekolady i pół mlecznej lub gorzkiej według uznania:)
cukier puder 2 łyżeczki  jeśli użyjemy gorzkiej czekolady
cynamon 1 łyżeczka jeśli lubimy
chili 2 szczypty jeśli chcemy nadać oryginalny smak i lubimy oczywiście:)

Wykonanie:

Mleko i  125 ml śmietanki (pozostałe 125 ml ubić) wlać do garnka, ogrzewając powoli doprowadzić do  wrzenia, dodać pokruszoną na małe kawałki czekoladę, cynamon, cukieri chilli. Podgrzewać jeszcze ok. 10 min, uważać, aby czekolada się nie zagotowała. Podawać na gorąco z dodatkiem bitej śmietany.
 Smacznego:) 



26  listopada 2009
Taki czas

Mam tyle spraw na głowie, że nie wiem od czego zacząć i przysłowiowo w co ręce włożyć. Jak uporam się z kilkoma rzeczami czeka już w kolejce następnych kilkanaście. I tak już od nie pamiętam kiedy. Stanęłam wczoraj w kolejce w sklepie postałam pięć minut i stwierdziłam, że nie dam rady dłużej, bo ledwo się trzymam na nogach. Wyszłam. Kawałek mięsa nie będzie ważniejszy ode mnie. Przemęczona jestem więc ogłosiłam strajk. Generalnie mam wszystko w tyle poza pracą owkors gdzie ostatnio też intensywny czas. Choć i tam ostatnio daję popis przytomności umysłu, bo nie pamiętam co zrobiłam 5 min.wcześniej. Naprawdę nieważne, że niedługo zatonę w tzw. rzeczach do zrobienia. Zwyczajnie muszę odpocząć. Niech się wali i pali i dzieje co chce ja idę spać. Zajmę się tym bałaganem jak odzyskam siły. A dla Was kochani skoro tak Wam przypadł do gustu mój przepis na czekoladę jeszcze dwa na jesienne klimaty poprawiające krążenie i nastrój cudeńka;)

GRZANE WINO

Składniki:

butelka czerwonego wytrawnego wina (nie musi być takie z górnej półki)
kawałek kory cynamonowej (ok. 5 cm)
6-7 goździków
2 pomarańcze (najlepsze są  bardzo dojrzałe)
garść rodzynek (najlepsze są sułtanki kupowane na wagę)
3 łyżki płynnego miodu (może być też i stały)

Wykonanie:

Umyć pomarańcze szczoteczką, a następnie razem ze skórką pokroić w plastry. Wino wlać do garnka. Dodać cynamon, goździki,rodzynki i pomarańcze. Podgrzewać wino powoli, na bardzo małym ogniu. Do gorącego grzańca dodać miód. Trzeba uważać by wino się nie zagotowało, bo wyparuje z niego alkohol. Powinno się tylko bardzo mocno zagrzać i przejść aromatem przypraw.

 GRZANE PIWO

Składniki:

1 litr piwa jasnego
4 łyżki miodu
kawałek kory cynamonowej (też ok 5 cm)
4-5 goździków
4-5 ziaren kardamonu
szczypta gałki muszkatołowej

Wykonanie:

 Piwo podgrzać w garnku na małym ogniu. Dodać przyprawy i miód. Mocno podgrzać nie gotować. Gotowe piwo  można odcedzić lub rozlewać razem z przyprawami.
Smacznego :)

PS: A tak na marginesie jak Wam czekolada smakowała?

 

1  grudnia 2009
Dobre wieści

…marzenia się zawsze spełniają, ale często w zdeformowanej postaci i się je niekoniecznie rozpoznaje.
Janusz Głowacki

Kiedy dopiero wchodziłam w swoją dorosłość marzyłam o wielu rzeczach. Wiele myślałam o swojej przyszłej pracy, o zawodzie jaki chciałabym wykonywać i o przyszłości. Podjęłam kilka decyzji by je urzeczywistnić i miałam przez dłuższą chwilę tą swoją wymarzoną pracę. Okazała się czymś co w większości jej trwania źle wspominam, zabrała mi spory kawałek zdrowia i pozbawiła złudzeń. Myślałam, że moje wcześniejsze zajęcia zarobkowe nie są w stanie mnie uszczęśliwić i nie wyobrażałam sobie siebie pracującej w moim niejako pierwszym zawodzie przez resztę życia. Zaczęłam więc pracować w zupełnie innej dziedzinie. Odnalazłam się tam choć początkowo było trudno. Myślałam, że już zostanę przy tym zajęciu, bo polubiłam tą pracę i ludzi. Nie sądziłam, że gdzieś może mi być lepiej. Na pewno dobrze pamiętacie jak ciężko mi było odchodzić. Nie mogłam się pogodzić z takim stanem rzeczy. A jednak kochani ktoś na górze wie lepiej niż ja, co jest dla mnie dobre. Nie bez powodu zdobyłam ten pierwszy zawód. Dziś już wiem, że to jego wybór był właściwy dla mnie i mojej przyszłości. Wróciłam do niego po latach i muszę Wam powiedzieć, że dziś zupełnie inaczej na niego patrzę. Naprawdę podoba mi się to, co robię. Lubię swoją  nową pracę bardzo. Lubię rozwiązywać sprawy z jej zagadnień, lubię jej logikę i uporządkowanie,lubię wszystkie jej aspekty nawet te nie różowe, które są a jakże jak wszędzie. Przepadam za swoimi współpracownikami. Naprawdę fantastyczni z nich ludzie, którzy tworzą świetną atmosferę pracy. Nie myślałam, że kiedyś to powiem, ale dopiero teraz czuję się w  stu procentach na swoim miejscu i jest mi tu lepiej niż gdziekolwiek wcześniej. Dziś dostałam drugą umowę z nowej pracy. Skończył mi się okres próbny i zaufano mi na tyle by związać się ze mną na kolejny rok. Jak się już pewnie domyślacie jestem  z tego powodu bardzo szczęśliwa:) Kamień spadł mi z serca i czuję się już dużo spokojniejsza o swoją przyszłość. Tak sobie myślę jak to życie nam się dziwnie układa i nas doświadcza po to by wepchnąć nas na właściwe tory. Kiedy się patrzy na przeszłość z dystansu wszystko nabiera sensu, którego nie sposób się dopatrzyć tkwiąc aktualnie wdanym momencie. Dochodzę do wniosku, że czasami warto po prostu zaufać na ślepo, że wszystko się dobrze skończy i nie analizować za bardzo swojego położenia, bo nikomu to nie służy, a jakoś lżej się wtedy przejdzie przez te najtrudniejsze momenty naszego życia.


 
6  grudnia 2009
Pierniki Anno Domini 2009 :)

Mój grudzień w tym roku jest bardzo wypełniony . Kalendarz mi pęka w szwach i nie wiem czy uniesie kolejny zapis. Praktycznie cały miesiąc mam już zaplanowany tak szczelnie jak nigdy. Nie starcza mi czasu na nic ponadprogramowego (o siłach już nie wspomnę).  Jednak nie zapominam o rzeczach najważniejszych takich jak zadbanie o porządek w duszy przed porządkiem w domu i szacunek dla grudniowych tradycji rodzinnych. Jedną z nich jest ta piernikowa, którą Was zamęczam co roku o niej pisząc  lub wspominając jak TU i TU :) Bałam się, że  w tym roku nie dam rady jej zrealizować z powodu natłoku zajęć i obowiązków, bo tym razem padło na mnie i ja organizuję święta, ale stanęłam na głowie i dałam radę. Dziś z moją siostrzenicą i jej przyjaciółką upiekłyśmy pierniki i mam dziś dom pełen mojego ulubionego świątecznego zapachu, w pamięci radość dzieci i pełen pyszności brzuch:) Wiem wyjątkowo wcześnie się  za to zabraliśmy, ale nie szkodzi przynajmniej wcześniej wczujemy się w klimat nadchodzącej radości:) Jak zwykle polecam też Wam byście i Wy spróbowali na zachętę zostawiając tegoroczne fotostory

 

Wspaniale jest mieć takie wspomnienia jakie daje to zwyczajne pieczenie ciasta z dziećmi i bardzo ciepło jest na sercu kiedy rok rocznie gdy tylko grudzień się rozpoczyna pada pytanie od siostrzenicy: Ciocia a kiedy w tym roku będziemy piec pierniki? Bardzo to miłe czuć i wiedzieć, że to wspólne zajęcie daje obu stronom równie wiele radości i każdy go wyczekuje. Niesamowite jest też to, że z czasem nikogo to nie nudzi i chociaż siostrzenica ma już 10 lat to nadal uwielbia to zajęcie dokładnie tak jak lata temu. Zupełnie niezwykłe jest też to, że co roku w przedświątecznym czasie zawsze dosłownie padam na twarz ale zawsze kiedy przychodzi do pieczenia pierników znajduję siłę nie wiadomo skąd i wcale mnie to bardziej nie męczy mimo, że jest praco i czasochłonne. To chyba jeden z takich magicznych maleńkich cudów przedświątecznych:) Każdemu z Was moi kochani życzę takiej atmosfery, takich cudów i smacznego tym, których już zaraziłam naszą domową tradycją jak i tym, co dopiero łapią bakcyla:)

16  grudnia 2009
 Słów kilka z pola przedświątecznej gorączki przygotowań:)

Przyznaję zapuściłam się blogowo okrutnie i culpa za to jest ewidentnie mea.  Moje życie w tej chwili nabrało takiego tempa, że nie jestem zwyczajnie fizycznie w stanie pisać, chociaż mam mnóstwo rzeczy do opisania, bo ewidentnie w okolicach 22-giej padam na twarz i ocuciłaby mnie tylko reanimacja elektrowstrząsami.  Powodów takiego stanu rzeczy jest przynajmniej kilka. Jak wiecie zbliżają się wielkimi krokami święta i w tym roku tak się złożyło,że to ja je organizuję goszcząc moją najbliższą rodzinę. Chyba nie muszę tłumaczyć żadnej kobiecie ile to oznacza pracy. Ponad to specyfika mojej obecnej pracy wymaga w tym okresie czasu ode mnie jeszcze więcej wysiłku niż zwykle i bardzo intensywnie mnie eksploatuje.  Dodajcie do tego jeszcze porządki duchowe i domowe, bieganinę prezentową i to, że jak niektórzy z Was już wiedzą w tym roku postanowiłam spełnić marzenie Polly i zjawić się we własnej osobie w roli prezentu na jej urodzinach i znajdziecie odpowiedź na to dlaczego mnie tu nie było tyle czasu. Zwyczajnie ledwo miałam chwilę by przeczytać własną pocztę, bo o odpisywaniu mogłam zapomnieć owkors. Nie mam w obecnej pracy zmiennika tzn. że jak biorę urlop to moja praca leży a wierzcie mi jest jej niemało.  Dlatego kiedy mnie nie było organizowałam się tak by zdążyć na czas z terminami i nie zatonąć w zaległościach po powrocie i dostać urlop, co nie jest w chwili obecnej sprawą prostą, planowałam święta,  pakowałam się i walczyłam z PKP standardowo. Oczywiście z nie wszystkim sobie poradziłam i prezentowo jestem w lesie, kulinarnie już na prostej a porządkowo na finiszu, ale i tak jestem z siebie dumna, że jako jednoosobowa instytucja podołałam wysiłkowi ostatnich dni mimo trudności organizacyjnych, fizycznego zmęczenia,  20 godzin podróży i zaległości pourlopowych. Oczywiście jak nikt z Was nie ma na pewno wątpliwości nie żałuję wysiłku ostatnich tygodni i bardzo się cieszę, że mogłam świętować razem z Polly, Lu, Mleczkami i Mareckim oraz jej rodziną kolejny rok jej życia. Wspomnienia mam bezcenne i ogromnie cieszy mnie, że mogłam spełnić marzenie przyjaciółki, bo rzadko się ma w życiu taką możliwość. Te dni z moimi południowymi przyjaciółmi na zawsze pozostaną niezapomniane i bezcenne. Oczywiście mogłabym teraz spróbować zacząć opisywać co się działo, a działo się jak się domyślacie niemało, ale pewnie zajęło by mi to pół nocy i jutro zwyczajnie bym zasnęła w pracy przed komputerem na co sobie nie mogę pozwolić Także wybaczcie mi moi kochani, ale na opowieść urodzinową będziecie musieli jeszcze troszkę zaczekać. Póki co daję Wam znać, że żyję mam się po japońsku czyli jako tako ze względu na przemęczenie ewidentne, ale jestem cała i zdrowa więc nie ma powodów do zmartwień:)

 

19  grudnia 2009
 Opowieść urodzinowa

Wszystkie wielkości świata nie są tyle warte, co dobra przyjaźń.
Wolter

Latem kiedy byłam u Polly i kiedy ona u mnie była stale powtarzała, że ma w tym roku jedno marzenie, które chciała by bym spełniła a mianowicie bym przyjechała do niej na jej urodziny. Marzenia naszych przyjaciół są po części naszymi marzeniami i uważam, że jeśli tylko możemy w jakikolwiek sposób pomóc im w ich spełnieniu to zwyczajnie powinniśmy to zrobić. Dlatego mimo mojej jeszcze niedawnej sytuacji myślałam dużo nad tym w jaki sposób mogłabym znaleźć się na ten kluczowy grudniowy weekend na południu. Niestety chociaż wytężałam umysł to nie potrafiłam pokonać muru mojego położenia i powoli zaczęłam godzić się już z tym, że nie uda mi się w tym roku być na urodzinach Polly. Jednak jak wiecie niedawno wszystko się zmieniło i zobaczyłam światełko w tunelu prowadzącym na południe:) Co prawda jeszcze z pracy moich rąk nie udało mi się wyjść na prostą i trudno było by mi zważywszy jeszcze na świąteczny czas wygospodarować pieniądze na podróż, ale zjawiła się w mojej pracy okazja do uzbierania płatnych nadgodzin i tak oto pracując przez kilka sobót z rzędu zapracowałam na dojazd do Pollyankowa:) Zostało mi tylko jeszcze wyproszenie urlopu (co nie jest sprawą łatwą w tym czasie, bo mamy teraz okres urwania głowy) i mogłabym przekazać dobre wieści i zacząć się pakować. Nie powiem stresik był bo dopiero co mi przedłużyli umowę a od razu po tym z wnioskiem urlopowym uderzam i to na dwa dni od razu, no i jeszcze złapanie któregoś z szefów u nas też nie jest prostą sprawą i bałam się, że z tym nie zdążę do planowanego dnia wyjazdu. Na szczęście jednak złapałam szefową w momencie roztargnienia i nie patrzyła ile dni mi podpisuje chociaż minę niezadowoloną zrobiła i ewidentną tym dezaprobatę wyraziła to jednak dostałam urlop. Praktycznie na dwa dni przed wyjazdem:) Byłam przeszczęśliwa i od razu powiedziałam Polly, że za dwa dni przyjeżdżam:) Wspaniałe to uczucie móc spełnić marzenie przyjaciela:) Obie cieszyłyśmy się na to spotkanie jak dzieci:) Pierwszy raz nam tak się udało, że mogłyśmy się zobaczyć aż trzy razy w roku  - to było prawdziwe święto:) Nieważne, że PKP jak zwykle dało popis (W jedną stronę nie dojechałam na czas, bo trakcję ukradli i musieli nas przełączyć na spalinową lokomotywę, oczywiście nikt nam tego nie powiedział i nie mieliśmy pojęcia dlaczego stoimy w polu, bo żaden konduktor ani kierownik pociągu się w tym czasie nie pojawił informacji udzielili nam przez okno panowie w pomarańczowych kamizelkach idący obok torów by tą lokomotywę podłączyć. Normalnie bez komentarza. A w drugą stronę nie dość, że po zmianie rozkładu nie miałam żadnego połączenia bezpośredniego do siebie i musiałam wracać przez Kraków to jeszcze wystawiono mi owkors bilet źle. Mało tego w kasie prosząc o bilet to ja pasażer miałam podać kasjerce numer pociągu co wprawiło mnie w zdumienie i wymogło stanie w drugiej kolejce do informacji, bo  oczywiście go nie znałam a potem ponowne stanie w kolejce do kasy – normalnie paranoja – to jeszcze pani i owszem wystawiła mi dobrze miejscówkę, ale za to drugi bilet już nie, bo wpisała nie tą trasę przejazdu i różniła się ilość kilometrów, ale o tym dowiedziałam się dopiero jak sprawdziłam bilet przed wyjazdem, bo naiwna wcześniej tylko zerknęłam na miejscówkę a skoro była ok. to dalej się nie przyglądałam. Więc kiedy tylko dotarłam do Krakowa uderzyłam do kasy by mi ten bilet poprawiono i najpierw dowiedziałam się, że to nic nie szkodzi że jest źle wystawiony, bo kwota za przejazd jest ta sama a potem na moje wyraźne naleganie pani przedrukowała mi bilet tylko by mi go pokazać i westchnąć zaraz ale ja pani nie mogę go dać, bo nie mogę poprawić biletu wystawionego nie w Krakowie i odesłała mnie z kwitkiem. Co śmieszniejsze już kiedyś poprawiono mi bilet na innej stacji niż go wystawiono ale pani się nie dała przekonać a czas do odjazdu zbliżał się niepokojąco szybko więc musiałam odpuścić. Oczywiście poza tym, że mam źle wystawiony bilet z netu dowiedziałam się również, że od piątku kiedy sprawdzałam w nowym rozkładzie godziny przyjazdów na poszczególne stacje i czas podróży uległy one do poniedziałku zmianie na o pół godziny później. Dobrze, że chociaż godziny wyjazdu nie zmienili. Pewnie gdyby nie to, że o PKP mowa mogłabym tu skończyć to wtrącenie, ale oczywiście historia ma ciąg dalszy. Zdenerwowana wreszcie doszłam na peron i co się okazało? Ano to, że nie ma wagonu, którego ja mam numer na bilecie na peronie chociaż pociąg stoi. Normalnie masakra. Uderzam więc do kierownika pociągu co do którego ukończenia pełnoletniości mieliśmy z Polly wątpliwości i pytam o niewidzialny wagon numer osiem stojąc przy dziewiątce. A pan kierownik mówi tu jest ósemka i na naszych oczach wyciąga kartonik z cyferką 9 z drzwi. W tym momencie Lu, który cały czas był świadkiem całego zamieszania wybuchł śmiechem, bo sytuacja była już tak absurdalna jak to tylko możliwe. Naprawdę w pewnych momentach można albo się roześmiać albo oszaleć. Skoro już znalazłam wagon i została nam jeszcze chwila czasu to wykorzystaliśmy ją jeszcze na rozmowę a w międzyczasie  za naszymi plecami wybuchła jatka. Otóż pasażerowie zaczęli się w wagonie kłócić o miejsca, bo jedni wsiedli jak jeszcze była karteczka z numerem 9 a drudzy zaczęli wsiadać już po zmianie na nr 8 i w efekcie w jednym wagonie znalazła się podwójna liczba pasażerów a każdy był święcie przekonany, że usiadł właściwie bo w końcu umie odróżnić cyfry. Oczywiście nie było już w pobliżu nikogo z obsługi pociągu by rozstrzygnąć spór. Normalnie masakra. A ja bidulka musiałam w ten kocioł wsiąść i przeprosić kogoś kto już zajął moje miejsce. Na szczęście akurat trafiłam na kulturalną osobę w przeciwieństwie do pasażerów w przedziale obok gdzie myślałam, że dojdzie do rękoczynów. Z przedziału również jeszcze chwilę rozmawialiśmy z Polly i Lu i wtedy jeszcze udzieliłam informacji zdezorientowanym kompletnie Włochom mówiącym po angielsku oczywiście na temat numeru wagonu. Normalnie wstyd mi było przed nimi za to całe zamieszanie. Byli ewidentnie przestraszeni całą akcją i nie rozumieli co się dzieje. Potem jak już się wszystko w miarę uspokoiło i zostały dwie minuty do odjazdu zobaczyłam jak idzie konduktor z karteczkami i dopiero oznacza resztę wagonów… już widzę powtórkę z rozrywki w następnych wagonach… potem wreszcie ruszyliśmy by po może pięciu kilometrach już stanąć na piętnaście minut w polu…  Na szczęście konduktorzy nie zwrócili uwagi na mój zły bilet albo po prostu już nie takie rzeczy widzieli jak bilet w pociągu jadącym przez Warszawę wystawiony na przejazd przez Bydgoszcz i jechałam bez problemów. W sumie mój pociąg ekspresowy dojechał na miejsce godzinę spóźniony i jeszcze zatrzymał się na dwóch nadprogramowych stacjach by zabrać ludzi, których pociągi w ogóle wypadły z powodu kompletnego bałaganu ze zmianą rozkładu. Opóźniony pociąg ekspresowy – nieźle to brzmi prawda? Takie rzeczy to tylko w PKP. W przyszłym roku idę na prawo jazdy;) ważne, że mogłyśmy się zobaczyć i razem cieszyć ze święta Polly :D Już od spotkania na dworcu kiedy to poznałam Lu osobiście, bo odbierał mnie z niego razem z Polluśką i mile mnie zaskoczył propozycją zawiezienia mnie samochodem do Krakowa na pociąg gadałyśmy cały czas do mojego wyjazdu:) Oczywiście przesympatyczny Lusiek już był z gadulstwem oswojony za przyczyną długoletniej znajomości z Polly więc to go nie dziwiło mało tego i on z nami się zagadał:) Jak dotarliśmy do Pollyankowa chwilę jeszcze z nami pobył i się pożegnał a my zabrałyśmy się za układanie sprawunków. Jak to zawsze w Pollyankowie bywa czuję się tam jak w drugim domu więc od samego przyjazdu krzątałam się razem z Polly. Po chwili będąc owkors w jednej ciągłej rozmowie zabrałyśmy się za robienie ciasta na jutro oczywiście nie bez przygód, bo okazało się, że zabrakło nam dwóch głównych składników masy i Polly biegła jeszcze o 21 do sklepu. Na szczęście nie był to kawior i bez problemu kupiła co trzeba, a ciacho wyszło pyszne. Kiedy tylko wylądowało w lodówce obie zmęczone ale szczęśliwe umyłyśmy się i poszłyśmy spać ustalając plan dnia na jutro. Rano miałam to szczęście być pierwszą osobą, która wręczyła Polly prezent i złożyła jej życzenia. Cudownie jest tak dzielić z przyjacielem jego radość i móc obserwować jak otwiera prezent i się nim cieszy. Do tej pory nie było mi to dane a znamy się z Polly już czwarty rok. Zawsze tylko pisała mi o swojej reakcji na prezent a to nie to samo. Nie wiem czy kiedyś jeszcze będzie mi dane móc być na południu w jej urodziny dlatego tym cenniejsze jest dla mnie wspomnienie tego dnia. Oczywiście jak już zaczęłyśmy z Polly pidżama gadkę to tak się zagadałyśmy, że wyrobiłyśmy się do wyjścia na zdecydowanie za późną godzinę. Dlatego w biegu robiłyśmy wszystko co zaplanowałyśmy a goście przyszli jakieś 10 minut po tym jak skończyłyśmy nakrywać. Pierwsi zjawili się kochani Mleczkowie z najpiękniejszym dzieckiem świata a potem bardzo wyczekiwany przez Mareczka wujek Lu:) Mleczkowie nie wiedzieli, że będę więc mieli niespodziankę i oczywiście się ucieszyliśmy niezmiernie na swój widok i wyściskaliśmy:) Rozmowom i radości ze wspólnego przebywania nie było końca. W naszym gronie zawsze wytwarza się cudowna atmosfera. Marecki zauracza wszystkich, żartom i opowieściom nie ma końca tylko żegnać się już niewesoło… Polly i Mleczków może uda mi się zobaczyć latem, ale już Mareckiego i Lu nie jestem w stanie powiedzieć kiedy zobaczę, a dobrze się czuję w towarzystwie ich wszystkich i już mi ich brakuje choć minął dopiero tydzień od kiedy się widzieliśmy. Zawsze kiedy jestem na południu staram się nie myśleć o tym, że tak krótki czas jest nam dany, ale nie zawsze mi się to udaje i perspektywa szybkiego pożegnania mąci mi odrobinę radość spotkania. Wśród tych ludzi czuję się jak w rodzinie i jak drugą rodzinę ich traktuję nawet Luśka już do niej duchowo przygarnęłam, co mnie specjalnie nie dziwi, bo chociaż znam go fizycznie kilka dni, to słucham o nim opowieści od lat i okazał się dokładnie takim człowiekiem za jakiego go miałam, mało tego na każdym kroku mile mnie zaskakiwał swoim zachowaniem:) Dziwne te moje losy, które sprawiły, że od najbliższych mi ludzi jestem fizycznie najdalej i nie ma absolutnie żadnej szansy na dzień dzisiejszy by mogło być kiedyś inaczej… to jedna z tych świadomości, które są zawsze jednakowo bolesne. Na południu mam jeszcze i Kasiulka i Ikę i Pijaną i Obiektywną i moich przyjaciół z czasów studiów jeszcze za którymi też ogromnie na co dzień tęsknię. Jakoś tak każdy kto jest mi bliski ląduje w tamtych stronach a ja tu zostałam niemal sama jak palec… Mało tego wiem już, że nie ma takiej opcji bym wzięła dłuższy niż tydzień urlop w obecnej pracy więc jak odejmę dwa dni na podróż to dla nich wszystkich będę mieć tylko 5 do 7 dni w roku a to strasznie mało. Chociaż z drugiej strony dobrze, że chociaż tyle czasu mam by z nimi pobyć i jeszcze jakikolwiek dojazd mi zostawili na kolei. Oczywiście kolejny dzień również był bardzo udany i spędzony we wspaniałym gronie, bo rodzinę Polly również traktuję po części jak własną i cieszę się, że i z nimi mogłam się zobaczyć tym bardziej, że jak ostatnio byłam to mamy Polly nie było i nie miałyśmy szansy się zobaczyć i pogadać chociażby o gotowaniu:) Bez najmniejszego problemu przegadaliśmy całe popołudnie i wieczór. Uśmieliśmy się zdrowo i uczciliśmy kolejny rok z życia Polly, która dla nas wszystkich jest największym prezentem, a jej obecność w naszym życiu zawsze będzie nieoceniona. Dlatego kochana przygotujsię na to, że jak tylko będzie istniała taka możliwość będę zjawiać się na każdych Twoich urodzinach i swoją obecnością wyrażać ile dla mnie znaczysz Ty i Twoja przyjaźń. Dziś w ten mróz już odliczam dni do lata i mam nadzieję, że chociaż na południu zamieszkać nie mogę to w tą porę roku tam dotrę i znów wyściskam wszystkich Was i choć na chwilę będę mogła się cieszyć Waszą fizyczną obecnością.
A na koniec w prezencie dla Was moi kochani za Waszą cierpliwość w czytaniu tego tasiemca fotostory:)
Wyjątkowo zamiast dwóch stóp ja, Polly i tort jej mamy:)


A tu sobie robimy ramkową fotkę z Mleczkową:)

    

I oczywiście nie mogło zabraknąć tego pana, którego przedstawiać nie trzeba:)


 
23  grudnia 2009
Świątecznie :)
 

Kochani na tegoroczne magiczne święta składam dziś Wam z całego

 serca życzenia:
„Aby Zdrowie z Wami było i Siła jak z kołyski
Miłości dobre zbiory i Zachwytu ciepłe popołudnia
Zamiary pewne swego jak liść swego drzewa
Spokoju ciche marsze i Myśli Dumne z niemyślenia
Spacery w tempie słońca po Cisze i Dumę
Przyjaźnie łapczywe w spełnianiu Obietnicy
Rodzinne chwilobrania i obiady ze Szczęściem
Pewności i Odwagi wyraźne znaki na drodze
Uśmiechu Wierność zaprawioną do przepony
Rozwoju i wzrostu winnice zielone nawet w śniegu
Aby Wam dzień każdy i każda chwila
To i coś jeszcze lepszego obficie rodziła.”

i łamię się z Wami opłatkiem

Wasza Erizabesu

30  grudnia 2009
Kilka myśli u schyłku roku

Siedząc sobie przy piecu pod kocem z kubkiem grzańca przelewającym ciepło w dłonie i ciało rozmyślam o minionym czasie. O tym jak szybko mi uciekł ten kolejny rok. O tym, że wydaje się jak byśmy to wczoraj świętowali nadejście roku dwutysięcznego a już mamy 2010. O tym co się w moim życiu wydarzyło i zmieniło, o dobrych i złych chwilach. O ludziach będących częścią mnie i mojego życia. O mojej kondycji psychicznej nie  najlepszej. O moich obawach. O moich małych i dużych szczęściach. O tym za jak wiele jestem wdzięczna. O tym co mnie boli i jakoś przestać nie chce. O tym, że chciałabym by kolejny rok był przede wszystkim spokojny i dał mi odrobinę więcej stabilizacji. I tak to się uśmiecham do swoich myśli to poważnieję. Chwiejne są ostatnio moje dni jak emocje. Zmienne mam nastroje. Raz we mnie więcej nadziei raz mniej. Raz się martwię bardziej raz słabiej. I tak żyję na swojej prywatnej huśtawce, której bieg i tempo wyznaczam sama. A to sama mimo całej mojej przerośniętej samodzielności zaczyna mi coraz bardziej ciążyć. I choć wiem, że nie takie rzeczy dane mi było nieść i dałam radę to różne myśli mam sama na swój temat. Zastanawiam się nad słusznością moich niektórych decyzji i widzę, że dziś już nie do końca takie przejrzyście jasne są nawet dla mnie. Wszystko w życiu się zmienia czasem w takim tempie, że Kubica by nie nadążył, a my stoimy po środku tej rwącej rzeki i musimy się w niej odnaleźć łapiąc właściwego nurtu. Udaje się nam to lepiej lub gorzej. I w tym wszystkim coraz lepiej widzimy, że najważniejsze jest by po prostu być. Żyć, doceniając w pełni ten dziwny dar jakim jest życie. Nie wiem, podobnie jak i Wy, co się wydarzy w moim świecie w kolejnym roku, ale wiem, że cieszę się, że jest mi dany jak kolejna zupełnie czysta karta w księdze mojego życia tylko czekająca bym wypełniła ją swoim charakterem pisma.

 ~~~~~~~~~~~~~~

 Rozliczając ten odchodzący rok pamiętam również o wróżbie z jajka niespodzianki, którą mi przyniósł jako uchylenie rąbka tajemnicy o tym jaki będzie. (Tych, którzy nie wiedzą o czym mówię uprasza się o kliknięcie TU) Przez większą część roku ten optymistyczny totem, mój Blue Man, wydawał się do mnie uśmiechać ironicznie z wysokości mojej półki przy komputerowej. Było mi tak ciężko, że sądziłam, że u schyłku roku napiszę, że tym razem wróżba mi się nie spełniła. A jednak nie mogę tego zrobić. Po raz kolejny okazało się bowiem, że coś w tych wróżbach jest. Zanim skończył się ten rok moje życie wróciło nieoczekiwanie na właściwe tory i dziś już jestem o wiele spokojniejsza o swoją przyszłość i częściej się uśmiecham. Zwyczajnie jest dobrze, dokładnie tak jak wróżba zdradziła. Była znakiem, że wszystko się ułoży i się ułożyło. Za każdym razem nie traktuję tej zabawy poważnie a zawsze się sprawdza jakimś dziwnym trafem nieoczekiwanie dla mnie. Ciekawe czy i za trzecim razem zdradzi mi coś prawdziwego o kolejnym roku:) Jajo oczywiście już mam kupione i równo po północy otworzę by sprawdzić co też tam los mi szykuje i Was też kochani zachęcam do tego by się razem z nami pobawić chociażby dla kawałka dobrej czekolady;)
PS: Producent nie płaci mi za reklamę produktu;)

 ~~~~~~~~~~~~~~

 Na koniec kochani
Na ten Nowy 2010 rok życzę Wam z serca
Wiary, że wszystko  w życiu ma swój  sens.
Nadziei, która pomoże Wam przetrwać najtrudniejsze chwile.
Miłości tak ogromnej, że będzie promieniowała z Was na innych.
I przede wszystkim, tego aby każdy kolejny dzień był piękniejszy
od minionego.

 Erizabesu
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz