19 czerwca 2010

2009 styczeń, luty, marzec


 03 stycznia 2009
Co się w jajku niespodziance kryło rąbek Nowego Roku uchyliło:)

Jak pewnie  pamiętacie (a jeśli nie przypominam TU ) Joanna zainicjowała rok temu zabawę w sylwestrowe wróżenie z jajka niespodzianki. Pomysł bardzo nam się z Polly i Mleczkową spodobał więc się przyłączyłyśmy i zaopatrzyłyśmy odpowiednio a potem opisałyśmy swoje wróżby. Wróciłam dziś do tego opisu i powiem Wam, że moja ubiegłoroczna wróżba się spełniła w czterech przewidywanych przeze mnie punktach i kilku, których nie przewidziałam. Kompas, który przypadł mi w udziale dobrze zwiastował podróże, zmiany kierunku mojego życia, zagubienie i odnalezienie nowej drogi, a także kilka innych zmian, które zachowam dla siebie. Zastanawiające jak takie malutkie zabawki są głęboko znaczące nie tylko w moim przypadku, ale jak czytam i u innych. Powiem Wam, że z tego powodu z lekka się obawiałam co mi w tym roku z jajka wyskoczy, ale że do tchórza mi daleko otworzyłam je pewnie i moim oczom ukazał się On

  

Tak jak Ice i mnie przypadł w udziale Totem tylko, że inny. Nazwałam go pieszczotliwie Blue Man:) Jak tylko go zobaczyłam - te zwariowane oczęta, uśmiech dosłownie od ucha do ucha, otwarte dłonie i kciuk oznaczający ok. na pleckach uśmiechnęłam się szeroko do siebie. Bo czy może być bardziej przejrzysta wróżba od tej? Nowy Rok w postaci Blue Mana będzie zwariowany, radosny, wyciągnie do mnie ręce i sprawi, że wszystko będzie ok. Nie mogłam sobie wymarzyć lepszej prognozy przyszłości. A dziś sprawdziłam na jajecznej stronie, że  Blue Man oznacza - optymistyczny totem zawsze gotowy do zabawy. Czyli poza moją intuicyjną wróżbą bez podpowiedzi autorów zabawki pojawi się u mnie optymizm i chęci do zabawy czyli w domyśle siła, której mi ostatnio tak brakowało. Ciekawe czy to, że drugi rok z rzędu trafiam na niebieską zabawkę ma też jakieś znaczenie:) A tak zupełnie poza wróżbą powiem Wam, że mimo sytuacji w jakiej jestem od Nowego Roku jestem jakaś zupełnie nieoczekiwanie spokojna wewnętrznie jakby naprawdę wszystko miało się dobrze poukładać, oby tak faktycznie było. Póki co postawiłam sobie Blue Mana na półce przy komputerze by mi przypominał o dobrej wróżbie i wywoływał uśmiech towarzysząc przez cały Nowy Rok jak w ubiegłym kompas, który nosiłam w torebce.


 08 stycznia 2009
Z zabawką jak z człowiekiem

… niekiedy dziecko dostaje zabawkę, którą kocha bardziej niż wszystkie inne, i nawet kiedy zabawka już ma całkiem wytarte futerko, jest porozciągana i brakuje jej paru części, to dziecko i tak uważa ją za najpiękniejszą zabawkę na świecie i nie potrafi się z nią rozstać.
- Podobnie jest kiedy dwoje ludzi naprawdę się kocha – szepnęła mama w windzie w Debenhams, jakby wyznawała przede mną jakiś straszny i wstydliwy sekret. – Ale cały problem, kochanie, polega na tym, że to się nie przydarza zabawkom, które mają ostre krawędzie, psują się przy upuszczeniu albo są zrobione z takiego głupiego syntetycznego materiału, który nie przetrwa długo. Trzeba być dzielną i pokazywać innym, kim jesteś i co czujesz.

Helen Fielding, Dziennik Bridget Jones

Nawet książki z cyklu lekkie, łatwe i przyjemne mają  takie fragmenty, których nie da się zapomnieć. Z Dziennika szczególnie lubię ten cytowany wyżej. Pewnie dlatego, że bardzo do mnie przemawia ta metafora.  Sama mam do dziś na półce w pokoju dwudziestoletniego misia. Czas nie był dla niego łaskawy, był wielokrotnie szyty i w miejscu noska ma guzik, ale za nic nie wyrzuciłabym go na śmietnik. Jest tak wyjątkowy dla mnie, że nawet kiedyś tu o nim post napisałam. Oddałam wszystkie lalki Barbie siostrzenicom, po maskotkach też już nie ma śladu, a zabawki z dzieciństwa trafiły lata temu do Domu Dziecka ale z nim nie potrafiłam się rozstać i pewnie już ze mną zostanie dokądkolwiek mnie los poniesie. Wierzę, tak jak Helen, że tak samo jak się kocha mimo upływu czasu i zmiany wyglądu swoją ulubioną zabawkę z dzieciństwa można kochać człowieka, a nawet jeszcze bardziej. Miłość właśnie taka jest – nie patrzy na ciało a w oczy, nie liczy się to, co zewnętrzne a to, co wewnętrzne, to wyjątkowe coś co sprawia, że nie możemy się bez konkretnej osoby obejść. I tak jak nie do każdej zabawki się przywiązujemy tak nie każdego człowieka możemy pokochać. Najczęściej mamy słabość właśnie do tych, którzy przeszli z nami przez ciężkie czasy, byli zawsze przy nas i wspierali zarówno w trudach jak i  w radościach – zdali test dojrzałości jak zabawki wytrzymałości. Tacy ludzie są dla nas bezcenni, bo poza ciepłem i obecnością dali nam siłę. Swoją siłę wynikającą właśnie z odwagi bycia sobą i okazywania swoich emocji. Nikt z nas nie potrzebuje ani nie tęskni do nieszczerych i płytkich ludzi, którzy budują siebie z kolejnych kruchych masek a chce być z tymi, którzy są otwarci i szczerzy, mądrzy siłą własnego doświadczenia, które ich ukształtowało. By prawdziwie kochać i być kochanym trzeba dojrzeć. Zbudować siebie od podstaw z dobrego materiału by na taki sam dobry materiał trafić w drugim człowieku jak na wyjątkową zabawkę z którą się nie można rozstać do końca życia.


 14 stycznia 2009
Co jest w ludziach najdziwniejsze

Co jest najśmieszniejsze w ludziach:

Zawsze myślą na odwrót:
spieszy im się do dorosłości, a potem wzdychają za utraconym dzieciństwem.
Tracą zdrowie by zdobyć pieniądze, potem tracą pieniądze by odzyskać zdrowie.
Z troską myślą o przyszłości, zapominając o chwili obecnej i w ten sposób nie przeżywają ani teraźniejszości ani przyszłości.
Żyją jakby nigdy nie mieli umrzeć, a umierają, jakby nigdy nie żyli.
Paulo Coelho, Być jak płynąca rzeka

Ja bym powiedziała, że to jest w ludziach najdziwniejsze. Mimo całej swojej mądrości, postępu, stworzenia cywilizacji nie mogą pojąć najprostszych rzeczy. Niepotrzebnie komplikują sobie życie by u jego kresu wpaść nagle na to, że robili wszystko na odwrót. Pytają wciąż jak żyć zamiast po prostu żyć i cieszyć się tym, co życie przynosi. Pewnie, że nie rozpieszcza ofiarując nam same słodycze, ale halo to nie w Raju przyszło nam żyć a na ziemi. Tak tej ziemi, która jest w naszych rękach i z której SAMI uczyniliśmy takie miejsce jakim jest. Tylko od nas zależy jaka będzie. Mamy tylko jedno życie i jeśli coś jest pewne na tym świecie to to, że jest NASZE. To jak wygląda i co się w nim dzieje nie zależy od nikogo poza nami, bez żadnego ale. Czasy niewolnictwa dawno minęły. Zamiast zasłaniać się innymi, okolicznościami, tysiącem wymówek i pretekstów powinniśmy żyć w pełnej zgodzie z sobą. Pewnie, że jest bardzo ciężko, pewnie, że czasami sił już brak, ale co warte jest życie, którego nie przeżyjesz? Nie bez przyczyny jesteś jaki jesteś, bo właśnie taki jesteś potrzebny w całej swojej wyjątkowości i odrębności. Jesteś i masz wystarczająco wiele w sobie i poza sobą by wiedzieć jak przeżyć życie tak by było dobre dla Ciebie i dla innych,  pozostawiło po sobie poczucie straty kiedy odejdziesz.
     
 18 stycznia 2009
Urodzinowo

Kochani dziś moje blogowe dziecko obchodzi trzecie urodziny. Zupełnie nie wiem kiedy minął ten czas. Mam wrażenie, że to było tak niedawno kiedy zakładałam bloga jednak jest inaczej. Zapisałam tu blisko 480 stron tekstu, ponad sto tylko w minionym roku i cały czas mnie ta liczba zdumiewa. Nie myślałam nigdy, że mogłabym napisać coś o takiej objętości, a jednak napisałam i dalej pisać będę dodając kolejne strony, które powiększą tą liczbę.W pierwszym roku pisałam tu bardziej dla siebie w drugim dla Was, a w trzecim zostałam, żeby nie stracić ważnej części mnie.

Spoglądam na ten ostatni rok i widzę, że mój życiowy kryzys dotknął i to miejsce. Niewiele pisałam w tym roku w porównaniu do minionych lat, sporo było mało optymistycznych tekstów, kilka moich załamań, wiele wątpliwości czy pisać dalej.

Bardzo dotknęła mnie pierwsza (i mam nadzieje, że ostatnia) odkryta przeze mnie kradzież mojego tekstu. A jeszcze bardziej to, że jestem wobec niej bezsilna, bo mimo zgłoszenia sprawy i Onetowi i portalowi, na którym pisze złodziejka - inaczej nie nazwę kogoś kto kradnie teksty notorycznie, nie tylko zresztą mojego autorstwa - nic nie zostało w tej sprawie zrobione. Onet zabezpiecza kopiowanie tylko na jednym poziomie a portal, na którym ona pisze, nie zareagował na moje powiadomienie o naruszeniu praw autorskich. Nie pomogło nic, ani to, że do niej napisałam ani Wasze do niej słowa. Mój tekst nadal wisi u niej jako jej autorstwa. Do tej pory ma swoją stronę i pewnie nadal kradnie cudze myśli i tożsamość, mało tego ma w sobie na tyle bezczelności, że nie boi się żadnych konsekwencji widząc, że nic jej nikt do tej pory za to nie zrobił i wstawiła tam swoje zdjęcie ostatnio także mogłam spojrzeć pośrednio w oczy komuś kto wyrządził mi krzywdę, a po części także i Wam. Dlaczego Wam? Dlatego, że nie umieszczę już tu nic z naprawdę w moich oczach wyjątkowych tekstów, które są integralną częścią mnie, bo muszę chronić to, co tworzę by nie dostało się w niepowołane ręce. Wierzyłam, że mogę tu zamieszczać wszystko, bo jest dostatecznie chronione, myliłam się. Nie przeczytacie już tu wszystkiego, co napisałam/napiszę tak jak dawniej. To pierwsza rzecz, która się od tego roku zmieniła.

Kolejną była zmiana adresu i nazwy bloga oraz mojego nicku. Przestrzeń kobiety stała się Domem moich myśli a Majtrejka odeszła w niepamięć na rzecz Erizabesu. Nie było mi łatwo podjąć tą decyzję, ale wiem, że była konieczna.

Dalej zmieniłam cały wystrój graficzny strony. Począwszy od kolorystyki przez zawartość a na opisie własnej osoby kończąc. Tak by zmiana bloga dokonała się w pełni.

Potem zmieniła się częstotliwość mojego pisania. Trudno mi się pisało w tym roku ze względu na problemy z komputerem, wolnym czasem a co za tym idzie i z pomysłami na teksty i przede wszystkim osobiste. Czułam, że z tego powodu i z powodu tego, że więcej zaczęłam pisać o swoich problemach niż tekstów stricte dla innych ludzie zaczęli się ode mnie oddalać. Nie chce się czytać o problemach wchodząc na blogi a od nich oderwać stąd też miałam wrażenie, że czasami piszę w próżnię. Niewiele osób pisało i zaglądało w moje progi, nawet żartobliwa sonda stała się niewypałem, bo wzięło w niej udział mniej niż 10 osób. Wtedy znów zaczęłam się zastanawiać czy pisać dalej. Zawsze ze swojej strony wiedziałam, że każdy mój tekst to zwycięstwo nad zmęczeniem i droga do tego by nie przestawać się rozwijać, ale przecież nie pisałam nigdy tylko dla siebie więc może lepiej byłoby  przestać a czasem tylko dalej pisać ale już nie tu skoro brakło odbiorców. To był prawdziwy kryzys połączony też z tym w życiu realnym. Nie potrafiłam jednak rozstać się z tym moim wirtualnym domem i Wami, którzy choć mniej liczni to zawsze byliście mi wierni. Mimo iż pisałam mniej nie przestałam tego robić. To pisanie było dla mnie chwilą na to by nie zginąć w tym kołowrotku życiowym, zatrzymać się i pomyśleć choćby nad przeczytanymi gdzieś w biegu słowami z książek. Dzięki niemu nie przestawiłam się zupełnie na wyłączny tryb praca - sen - dom i mogłam dać coś z siebie innym. Postanowiłam więc go nie przerywać.

Następnie zdałam sobie sprawę, że blog jest wartościową częścią mnie, która jest dla mnie ważna. Postanowiłam zostać i pisać póki mi sił starczy nie zważając na ilość odbiorców, bo przecież nie ilość a jakość jest ważna a Ci naprawdę wartościowi czytelnicy byli stale obecni. Z blogiem jak z życiem nie zawsze jest pięknie i dobrze, a bywa różnie.

Dostrzegłam, że poza tymi złymi chwilami zwątpienia jest tu też sporo dobrych, takich, które są jak promienie słońca w ciemnościach. Z nimi są związani Ci niesamowici ludzie, którzy stale mnie czytają. To oni wnoszą do mojego życia całe mnóstwo ciepła. To oni przenikają do mojego realnego świata go ubogacając swoją obecnością. Miałam w tym roku ogromne szczęście spotkać osobiście kolejne dwie osoby z nich Kasiulkę Amerykanistkę i Ikę Weron. I mam nadzieję i w tym roku na kolejny sabacik z którego już się taka jedna Kaśka Powietrzem Pijana nie wymiga emigracją;) Cieszy mnie bardzo także, że przybywają tu nowe wyjątkowe osoby,  w tym roku dołączyli Joanna z Mariolinem, Elektra, Jaga i Glosator. Tym bardziej są to radosne dla mnie odwiedziny, że coraz więcej ludzi rezygnuje z pisania i odchodzi znikając bez śladu. Naliczyłam, że w ciągu tych trzech lat  mojego pisania odeszło 40 osób. Brakuje mi każdej z nich, ale szanuje ich decyzję. Regularne pisanie bloga i utrzymywanie kontaktu ze sporą liczbą osób to wcale nie taka prosta sprawa, wiedzą o tym wszyscy, którzy zaczęli pisać, dlatego tym bardziej cenni są wszyscy Ci, którzy zostają.

Nie wiem kochani czy kiedyś będę w stanie się Wam odwdzięczyć za to, że po prostu jesteście, oddajecie mi część Waszej siły i ciepła, wspieracie kiedy jest źle. Każdy z Was jest dla mnie ważny i wiele znaczy jego obecność. Nie będę Was w tym roku kolejno wszystkich wymieniać a powiem tylko, że zbiorowo Was uwielbiam i nie wyobrażam sobie by Was mogło kiedyś zabraknąć, jesteście prawdziwym nieocenionym skarbem. Dziękuje Wam za ten czas spędzony razem i liczę na więcej ( tak wiem zachłanna jestem;) bo czuję się w Waszej obecności jak w prawdziwej wielkiej kochającej rodzinie. Wszyscy jesteście dla mnie niezastąpieni. Całuje dziś Was więc urodzinowo i sciskam wszystkich razem i każdego z osobna:***

A poniżej zostawiam dla Was tradycyjnie torcik, śmiało częstujcie się starczy dla wszystkich, bo standardowo to torcik magiczny;)



 


24 stycznia 2009
Rozstanie

Był spełnieniem moich marzeń. To, że wreszcie był mój, że mogłam przy nim w domu usiąść tak zwyczajnie z kubkiem dobrej kawy, nie spiesząc się, nie biegając po znajomych i kafejkach by przy nim pobyć znaczyło dla mnie bardzo wiele. Zmienił moje życie. Sprawił, że stało się o wiele łatwiejsze, dzięki niemu zyskałam wiele czasu, który mogłam poświęcić na to by się rozwijać, spotykać z ludźmi i zwyczajnie żyć. Uprościł moją pracę do minimum dzięki swoim rozwiązaniom, pomógł mi się dokształcić i wymieniać się z innymi ludźmi doświadczeniami i wiedzą. Dzięki niemu nie traciłam z nikim kontaktu. Otworzył mi okno na świat. Wniósł do mojego życia muzykę, ułatwił dostęp do filmu i sztuki. Pozwolił mi je lepiej zrozumieć. Nie było takiej rzeczy którą by się ze mną nie podzielił. Był dla mnie wymarzonym partnerem, ale niestety do czasu... Jak go poznałam nie był już młody, ale nadal w pełni sił, nie przeszkadzał mi jego wiek. Przez pierwsze dwa lata nie było między nami żadnych zgrzytów. Dzięki mnie się wzbogacał  a ja dzięki niemu czułam się spokojna i wiedziałam, że mogę na niego liczyć. Trzeciego roku zaczęło się miedzy nami psuć. Przestał mnie słuchać i nie reagował na wszystko, co robiłam by wrócić do poprzedniego stanu. Postanowiłam dać mu szansę i zaczęliśmy żyć na nowych zasadach. Bywało różnie, ale nie na tyle źle bym chciała go porzucić. Nadał był mi bliski. Czwartego roku okazało się że zupełnie za mną nie nadąża, za tym jak się rozwijam, czego teraz potrzebuję i wymagam. Postanowiliśmy, że spróbujemy jeszcze raz ja ze swojej strony obiecałam go wzmocnić na tyle swoim wsparciem by mógł normalnie funkcjonować w naszym związku a on obiecał się dostosować. Nie dotrzymał słowa i rozstaliśmy się na miesiąc. Nie miałam serca go zostawić więc pozwoliłam mu wrócić. Popracowaliśmy nad sobą i znów było dobrze. Niestety tylko przez pół roku potem znów zastrajkował doprowadzając mnie niemal do nerwicy tym, że mimo moich usilnych starań on nadal nie chce dać z siebie tego bez czego ja  żyć nie mogę. To była prawdziwa próba sił, ale znów się pogodziliśmy. Piąty rok upłynął już nam na stałych konfliktach psuło się wszystko co tylko możliwe. Przestałam już mu powierzać ważne dla mnie rzeczy, bo nie mogłam mu zaufać, że mnie nie zawiedzie. Dwa razy od siebie odchodziliśmy na długie tygodnie. Jednak z końcem roku sentymentalnie daliśmy sobie jeszcze jedną szansę. Na próżno. Znów mnie zawiódł. Bez żadnego ostrzeżenia wypiął się na mnie. Po tym wszystkim co dla niego zrobiłam, jak o niego dbałam i szanowałam on odmówił mi posłuszeństwa. I pomyśleć, że go gloryfikowałam mówiąc, że komputer to nie zwykła rzecz i nie jest dotknięty ich złośliwością. To już definitywny koniec. Nie dostanie ode mnie kolejnej szansy. Bez dwóch zdań wymieniam go na lepszy model.

--------------------

Kochani jak już wyżej przeczytaliście mój komputer udał się na wieczną emeryturę, ale nie martwcie się wkrótce powinnam być z powrotem w sieci dzięki  Polly i Mleczkowej, które pomogły mi rozwiązać ten problem za co im  w tym miejscu bardzo, ale to bardzo dziękuję:*** Ponadto mam dla Was jeszcze jedną radosną nowinę. Wyobraźcie sobie, że Ika sprawiła, że mój tekst, który został skradziony już nie widnieje tam gdzie nie powinien czyli u innych osób, bo okazało się, że było ich więcej (nie chce zdradzić jak to zrobiła więc pewnie magicznie;) za co jestem jej tak ogromnie wdzięczna, że nie potrafię wyrazić. Kochana jesteś po prostu wielka:*** Chyba nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać jak wiele to miejsce i Ci ludzie, którzy są jego częścią wnoszą do mojego życia. Kochani jesteście po prostu cudowni, dziękuję:***


30 stycznia 2009
Kilka słów o atrakcyjności


Oto moja teoria na temat kobiet i mężczyzn. Kiedy mężczyzna spotyka kobietę, w ciągu trzydziestu sekund decyduje, czy jest atrakcyjna. jeśli uznaje, że nie, to zostają przyjaciółmi, ale zawsze istnieje szansa na to, że kiedyś staną się kochankami.
Kiedy kobieta spotyka mężczyznę, to w ciągu trzydziestu sekund decyduje, czy jest atrakcyjny. Nawet jeśli uzna, że nie, to zostają przyjaciółmi, ale w każdej chwili może się w nim zakochać. Może się w nim zakochać, bo jest czuły, wrażliwy, miły i umie ją rozśmieszyć. Może się w nim zakochać, bo dojrzewa i zaczyna rozumieć, że świat nie zaczyna się i nie kończy wyłącznie na pociągu fizycznym. Bo w końcu zaczyna pojmować, że zasługuje na dobrego faceta, a dobrzy faceci nie są wcale nudni. Czasami czynią cuda z Twoim ego, czasem są dokładnie tym, czego Ci potrzeba.
Prosto z mostu, Jane Green

Każdy kto sądzi, że kobiety w mniejszym niż mężczyźni stopniu kierują się czysto chemicznymi impulsami, sam siebie oszukuje. To nieprawda, że nie zauważamy ogromnego brzucha i włosów na plecach, że chodzi nam tylko o wypasione bmw, wielki dom i wysoką polisę emerytalną. Chcemy faceta, który na nas działa. Dotyczy to większości kobiet, w tym również mnie. A konkretnie jeśli w ciągu pierwszych trzydziestu sekund, nie dłużej, nie mam ochoty przywrzeć do niego ustami, to w ogóle nie ma o czym mówić. Można uznać mnie za płytką, albo cokolwiek innego, a jeśli nie mam ochoty rzucić go na łóżko, zedrzeć ubrania i nieźle spocić, zapomnijmy o całej sprawie. Dziękuje bardzo za życie wypełnione bezpieczeństwem finansowym, jeśli ceną mają być beznamiętne pocałunki, w trakcie których będę marzyć o George'u Clooney'u. Nie skorzystam.
Dziesięć powodów Emily,  Carrie Gerlach.

Ostatnio zaczęłam się zastanawiać co jest tak naprawdę dla mnie najważniejsze w mężczyźnie. W zasadzie wiem od dawna czego szukam, na co  zawsze zwracam uwagę i co sprawia, że włącza mi się w głowie czerwona lampka ostrzegawcza. Jednak tym razem nie o tym myślę a o czysto fizycznym aspekcie związku. Zastanawia mnie na ile kobiety kierują się nim wybierając swojego partnera życiowego. Pewnie mi dziewczyny powiecie, że wygląd ma znaczenie tylko na samym początku znajomości i decyduje w jaką szufladkę wrzucicie danego mężczyznę po poznaniu. Jednak czy nie jest tak, że później jak już się znajdzie w tej z napisem kandydat na przyjaciela to później bardzo trudno mu przejść do tej z napisem kandydat na partnera i nawet gdyby się starał o Was dniem i nocą to nie zauważycie w nim mężczyzny? A z drugiej strony jeśli od razu coś zaiskrzyło, pojawiły się motylki, serce drgnęło słowem nowo poznany facet rzucił Was na kolana zgrabnym susem lądując w szufladce kandydata na partnera czy nie jest tak, że automatycznie przypisujecie mu same dobre cechy go idealizując, no bo przecież musi być tym jedynym skoro tak na mnie działa – to jest znak z niebios, że to ten? Potem nie umiejąc już o nim myśleć inaczej i nie móc z niego zrezygnować nawet jeśli ewidentnie wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią wielkimi literami TO NIE TEN uciekaj jak najszybciej. Tyle się zewsząd krzyczy, że ta fizyczność jest be i tak naprawdę nie ma znaczenia tja jasne tyle w tym prawdy co w słowach polityków przed kampanią wyborczą (zresztą również i po). Chcemy być z kimś kto jest dla nas atrakcyjny. Przy czym atrakcyjność człowieka, to, co nas do niego ciągnie to taka suma cech fizycznych i duchowych. Nie trzeba być pięknym według ogólnych kanonów by ktoś chciał spędzić z Tobą resztę życia tak w sypialni jak i poza nią. Wymiar wzajemnej atrakcyjności nie ma nic wspólnego z ogólnie przyjętym - na każdego człowieka działa coś innego. Taki dajmy na to Brad Pitt mógłby wpaść nocą nago do mojej sypialni nie wywołując we mnie żadnej reakcji poza wnerwem, że ma czelność mnie budzić. Nie ma w nim absolutnie żadnej rzeczy, która mogła by mnie kręcić a w innych mogę znaleźć tyle, że nie wypuściłabym żadnego z łóżka i jeszcze zamknęła drzwi na klucz;)
 Fakt atrakcyjność zwraca uwagę tylko na początku, ale to właśnie ten początek decyduje czy ta znajomość będzie mieć jakiś środek i koniec i jak ogólnie będzie wyglądała. Mężczyzna może być charakterologicznie aniołem, ale jeśli jest dla nas atrakcyjny tylko pod tym względem to to zawsze będzie tylko połowa pożądanej dla wspólnego szczęścia atrakcyjności a związek z nim  będzie oszukiwaniem i siebie i jego, że jest inaczej.


4 lutego 2009
Piekielny duet

Szatan organizuje wyprzedaż.
Świadomy, iż trzeba iść z duchem czasu, Szatan postanowił urządzić wyprzedaż sporej części zapasów pokus. Zamieścił ogłoszenie w gazecie i cały następny dzień uwijał się , obsługując klientów w swoim sklepie. Na sprzedaż wystawione były różne niesamowite przedmioty: kamienie, na których mogą się potknąć cnotliwi, lustra zwiększające poczucie własnej wartości oraz okulary pomniejszające znaczenie innych. Na ścianie wisiało tez kilka cennych przedmiotów, takich jak: sztylet o zakrzywionym ostrzu służący do dźgania ludzi w plecy oraz sprzęt nagrywający plotki i kłamstwa.
- Nie przejmuj się ceną! – wykrzykiwał stary Szatan do wszystkich potencjalnych klientów. – Dzisiaj już bierz ze sobą to, co chcesz, a zapłacisz mi, kiedy będziesz mógł.
Jeden z kupujących zauważył dwa bardzo zużyte narzędzia zepchnięte do kąta. Nie wyglądały one jakoś nadzwyczajnie, ale były bardzo drogie. Zaciekawiony tym spytał o nie Szatana:
- Te narzędzia są już bardzo zużyte, ponieważ korzystam z nich najczęściej – odrzekł Szatan ze śmiechem. – Nie chciałbym, żeby zbytnio rzucały się w oczy, ponieważ wówczas ludzie wiedzieliby, jak się przed nimi chronić. Ale obydwa są warte swojej ceny: pierwszym jest wątpliwość, a drugim poczucie niższości. Kiedy wszystkie inne zawiodą, te działają zawsze.

Paulo Coelho

Wątpliwość i poczucie niższości – prawdziwie piekielny duet. Nie trzeba być geniuszem by zobaczyć ile złego wyrządziły tak wspólnie jak i każde z osobna całym pokoleniom ludzi. Ilu artystów nigdy nie wyszło poza własną szufladę, ilu dzieł zrodzonych w umysłach nigdy nie zobaczyliśmy, ilu prac nie przeczytaliśmy, ile talentów pozostało nie ujawnionych dzięki nim, tylko jeden Bóg wie, a my możemy się tylko domyślać patrząc na opłakany stan kultury i sztuki. A przecież to nie jedyne dziedziny życia w których zbierają swoje żniwo. Czyhają na każdym kroku. Ciążą na wielu decyzjach życiowych hamując rozwój osobisty i odbierają wiarę w siebie. Nie pozwalają wyrazić głośno tego, co ważne z obawy poczucia śmieszności. Wyrabiają w człowieku mechanizmy – nie dam rady, to nie dla mnie, nie jestem tego wart – odzywające się we wszelkich możliwych sytuacjach. Nie pozwalają człowiekowi rozbłysnąć jego własnym wewnętrznym światłem stale je przygaszając lub wmawiając, że go nie ma. Kiedy tymczasem KAŻDY je ma i jest stworzony, żeby błyszczeć całym sobą – inteligencją, talentem, dowcipem, wewnętrznym ciepłem i dobrem płynącym z serca. Nikt nie jest ideałem i nigdy nie będzie, ale to nie znaczy, że jest bezwartościowy. Są różni ludzie i Ci genialni,  mądrzy, wybitni i Ci trochę mniej i Ci, których domeną nie jest wiedza, ale brak przynależności do pierwszej grupy nie oznacza, że jest się kimś gorszym. To znaczy tylko tyle, że KAŻDY MA INNY TALENT. Możecie mi wierzyć na słowo nie ma człowieka bez jakiegokolwiek talentu. Każdy w czymś jest dobry. I naprawdę nie ma znaczenia czy to jest fizyka kwantowa czy ogrodnictwo każdy ma tą jedną rzecz w której jest najlepszy na miarę swoich możliwości. Jego talent jest taki jaki jest by mógł go udźwignąć. Nie ma lepszych i gorszych talentów  każdy jest bezcennym darem a nie wykorzystany przypomina głęboko zakopany skarb z którego nikt nie ma pożytku.  Tak samo jest z ludźmi wszyscy są wartościowi a przemijając bez wypełnienia swojej legendy marnują swoje życie. Jeśli czujesz, że coś powinieneś zrobić zrób to, jeśli czegoś pragniesz bardzo głęboko to zrealizuj to pragnienie, nie pozwól by coś Ci stanęło na przeszkodzie realizacji samego siebie. Nie urodziłeś się bez powodu, ale właśnie po to byś był tym kim jesteś i nie będziesz szczęśliwy dopóki nie przestaniesz się chować w ukryciu zakopując głęboko to, co w Tobie najbardziej wartościowe. Nie przejmuj się wątpliwościami i uwierz w siebie, bo wszyscy jesteśmy sobie równi mimo, że różni.

To, co możesz uczynić jest tylko maleńką kroplą w ogromie oceanu, ale jest właśnie tym, co nadaje znaczenie Twemu życiu.


A. Schweitzer

--------------------

Ps: Przepraszam, że tak mnie mało, ale moje kłopoty z komputerem niestety jeszcze się nie skończyły :(



9 lutego 2009
Kilka słów o życiu złudzeniem miłości


I to jest chyba to, co tak bardzo uzależnia mnie od niego. To uczucie, że nie można przeżyć bez niego czegoś "równie dobrego" albo czegoś "lepszego". Po prostu nie można.

J.L. Wiśniewski, Zespoły napięć

Kochać za bardzo to popaść w obsesję i nazwać ją „miłością”, a następnie pozwolić, by owładnęła naszymi uczuciami i zachowaniem do tego stopnia, że nie potrafimy odejść od mężczyzny doskonale wiedząc, że ma to rujnujące skutki dla naszego zdrowia i równowagi psychicznej. Kochać za bardzo to mierzyć miłość rozmiarami naszych męczarni.

Robin Norwood, Kobiety, które kochają za bardzo


Czasami patrzę na kobiety, które różne emocje i doznania mylą z miłością i zastanawiam się czy kiedyś uwierzą innym i temu rozpaczliwie zagłuszanemu głosowi w sobie i się obudzą. Boli mnie serce jak widzę tą bezwzględną naiwną wiarę w to, że to ten jedyny. Mimo, że stale zadaje ból, mimo, że odszedł traktując niewiele lepiej jak szmatę, mimo, że WSZYSTKO było/jest nie tak patrzą w tą żałosną imitację mężczyzny jak w obrazek. Podpisały by się z pewnością pod pierwszym cytatem święcie wierząc w każde słowo a drugi by bez wahania zanegowały. Nieważne, że nigdy nie próbowały nawet być z kimś innym, wmówiły sobie, że to ten i tylko ten jest ich i dla nich. I nawet jeśli on je porzucił albo same znalazły w sobie resztkę sił by odejść nie pozwalają sobie się otrząsnąć i pójść dalej. Nie dają szansy sobie i innemu mężczyźnie na szczęście, na to by poznać czym jest prawdziwa miłość. Miotają się między starym a nowym życiem stale tęskniąc do pierwszego widząc w nim spełniony sen zamiast rzeczywistości. Nikt kto kocha nie rani z rozmysłem. Jeśli się kocha z wzajemnością nie ma mowy o lęku, trwałej niepewności, stałym cierpieniu związanym z kimś kogo kochamy. A kobiety jakoś nie potrafią tego zrozumieć. Mylą im się pojęcia, zamieniają nazwy uczuć przypisując im nie te, które  oznaczają. Nie chcą niczego zmieniać i koloryzują rzeczywistość ubierając ją w zupełnie nie pasujące do niej barwy. Żyją w pułapce autosugestii mającej pozwolić im uwierzyć, że jest tak jak chcą, żeby było, a wszyscy inni się mylą nie dopuszczając do siebie nawet możliwości, że dokonany wybór jest zupełną porażką. Oddały by życie za kogoś kto nie jest wart nawet jednego spojrzenia i co gorsza często oddają. Swoje. Marnując je w imię źle pojętej miłości z bólem i cierpieniem za pan brat w oczekiwaniu na dobry dzień pana i władcy dający ochłapy podstaw do wiary w wymyśloną bajkę o swoim życiu, których się potem trzymają dniami, miesiącami, latami, byle tylko nie spojrzeć prawdzie w oczy. Zupełnie nie rozumiem dlaczego tak się dzieje. Przy czym nie tylko kobiety tak się zachowują. Mężczyźni też wierzą imitacjom kobiet i dają im ze sobą robić wszystko, co im się rzewnie podoba zupełnie nie licząc się z ich uczuciami. Zdziwilibyście się jak często zdarzają się takie przypadki u obu płci i ile związków tak naprawdę wygląda za fasadą udawanego szczęścia. Czy ludzie już naprawdę nie wiedzą czym jest miłość i zatracili zdolność jej rozpoznawania? Czy tak nisko się cenią, że nie ma dla nich znaczenia sprowadzenie ich przez kogoś do roli przedmiotu? Chyba  nigdy nie zrozumiem jak można tak żyć.


Nie można uprawiać działalności charytatywnej, jeśli w grę wchodzi własne serce.

Carrie Karasyor i Jill Kargman, Słodko - Gorzka szesnastka
 

13 lutego 2009
Koszmar na jawie

Przed rozpoczęciem czytania w celu wczucia się we właściwy klimat zaleca się kliknięcie TU a potem minimalizację okienka i lekturę;)
(w razie wolnego czytania po skończeniu melodii czynność powtórzyć;)

~~~~~~~~~~~~

Wstając miała niejasne przeczucie, że coś jest nie tak, jakby w czasie snu ktoś objawił jej, że do Ziemi zbliża się pędzący meteoryt i gdzie może się prze nim schronić a ona po prostu o tym zapomniała i teraz czeka ją marny los zostania częścią ogólnoludzkiego dżemu na skutek nieuniknionej katastrofy. W zasadzie popadanie w paranoję nie było w jej stylu, ale ta dziwna niewyjaśniona przestrzeń z pogranicza jawy i snu nie chciała się odkleić od neuronów jej ciała kotwicząc gdzieś w umyśle jak rzep na psim ogonie. Dziwnie roztargniona po porannej toalecie i lekkim śniadaniu wyszła na smagane pejczem wiatru śnieżno deszczowe przestrzenie. Inni wyglądali niepokojąco podobnie to jej zdezorientowanej i roztargnionej twarzy w lustrze. Tylko co trzydziesty przechodzień uśmiechał się do swoich myśli jak głupi do sera a cała reszta wyglądała jak żywe liczniki minut pozostałych do katastrofy. Zdecydowanie coś jest nie tak pomyślała przyglądając się coraz uważniej mijanym ludziom. Zazwyczaj przecież uśmiechają się do siebie i z życzliwością do siebie odnoszą obojętnie czy to w spożywczaku (gdzie, co bardzo podejrzane masowo wykupowali  dziś słodycze)  czy przy kiosku na przystanku lub w kolejce do wyjścia z publicznych środków transportu  a teraz jakiś ogólnospołeczny dół ogarnął ludzką masę. Zamyślona zaczęła się zastanawiać czy faktycznie nie wydarzyła się przez noc jakaś katastrofa a ona z zasady nie słuchająca/czytająca wiadomości nie ma o tym pojęcia. Pogrążona w myślach szła nie przykładając wiele uwagi do geografii miasta a skupiając się na tej ogólnoludzkiej. Dotarła do pracy i tu przeżyła kolejne zdziwienie, bo zgrany zespół ludzi pozbawiony był jakichkolwiek śladów depresyjnego piętna i wyglądał zupełnie normalnie. Hmm… a może właśnie to uznać z podejrzane skoro wszyscy jacyś szarzy, smutni i zdołowani? I to była ostatnia refleksja na jaką zdążyła sobie pozwolić zanim nie wpadła w czarną dziurę zawirowań pracowych i zapomniała o surrealistycznym poranku. Pod koniec pracy w ramach relaksu postanowiła pozaglądać w ulubione sieciowe miejsca i… nagle poczuła się bombardowana ze wszystkich stron wyskakiwały na nią wszelkiego rodzaju… serduszka, małe wielkie, rozbiegane i stabilne, z melodiami i bez, przebite strzałkami i nie, w towarzystwie amorków i samotne – prawdziwy arsenał strzelał jej po oczach i uszach. !@#$%^& pomyślała zwyczajowo in english wirus czy co? !@#$%%^& dodała tym razem in polish zdając sobie sprawę, że nie zdąży przed końcem pracy zeskanować komputera odpowiednim narzędziem, a informatyk wcześniej wyszedł ze względu na jakąś osobistą sprawę. !@#$%^& rzuciło jej się jeszcze z francuska i wyszła z sieci darując sobie dalsze serfowanie. Cała sytuacja jednak wyprowadziła ją z równowagi i zanim zajęła myśli sprawami do zrobienia po pracy pomyślała jeszcze co za chory popapraniec tworzy wirusa z serduszkami!? Odpowiedź nasunęła się sama – bankowo sfrustrowany informatyk wszak powszechnie wiadomo jakim ‘powodzeniem’ i szczęściem w miłości cieszą się typowi przedstawiciele tego gatunku,  któryś z nich na pewno tak się zemścił na jej symbolu. Kończąc wirusowe rozważania pomyślała jeszcze, że naprawdę niedługo jej już nic nie zdziwi. Zapominając o tej sprawie wyszła z pracy w dobrym humorze i już po przejściu dwudziestu metrów znów poczuła przenikanie znajomych niepokojących fluidów porannych. Kurczak co się dzieje z tymi ludźmi? Wszyscy poza nielicznymi wyjątkami wyglądają jakby stali na krawędzi przepaści:/ Wewnętrzny głos powiedział do niej Eris skup się na czymś innym, bo faktycznie zaraz wpadniesz w paranoję. Rozejrzała się okolica wyglądała dokładnie tak samo jak zawsze, wiatr ustał i zaczęło się wypogadzać. Ludzie to jednak najbardziej pokręcone stworzenia na świecie wszystko jest w jak najlepszym porządku, spokój późnego popołudnia wokół a oni jacyś bez sensu ponurzy i zdołowani pomyślała. Przez dalszą drogę układała sobie w głowie plan wieczoru przyglądając się znajomej geografii miejskiej bez zwracania uwagi na ludzi i fluidy unoszące się w powietrzu. Nagle przykuła jej wzrok krwista czerwień witryny sklepowej  którą wypełniały miliony serduszek  o !@#$%^& pomyślała z angielska owkors odwracając wzrok od uderzającej intensywności koloru ale jej oczy zamiast odpocząć trafiły na kolejną witrynę z identycznymi sercowymi ozdobami równie bolesnymi dla oczu o !@#$%^& wyrwało jej się tym razem po polsku uniosła udręczony wzrok i zobaczyła…  kolejne czerwone serduszka w ilości zdecydowanie przekraczającej zdrowy rozsądek. Poczuła się dokładnie jak w pracy przed komputerem i z przerażeniem pomyślała co to za wirus co przenika do realnej rzeczywistości!? Pijana po ataku czerwieni na jej błędnik zatoczyła się i wpadła do sklepu łapiąc równowagę gdzieś w okolicy trzeciego regału na którym na szczęście nie stały jaja. W głowie pojawiła się zupełnie irracjonalna myśl -  jak to dobrze, że nie mieszkam w Pampelunie i byki nie chodzą moimi ulicami, bo było by już po mnie i całej okolicy. Uspokój się Eris zganiła się stojąc już w miarę pewnie na własnych nogach. TO SIĘ NIE DZIEJE NAPRAWDĘ pewnie siedzisz teraz w pracy i śpisz przed tym !@#$%^& tu zaklęła niestety typową łaciną zawirusowanym komputerem. Myśl, że ma halucynacje mimo całej jej anormalności była nie do przyjęcia. Wzięła kilka głębokich oddechów i wtedy… o zgrozo… poczuła ból w ręce, którą uderzyła o regał. Niemal nie krzyknęła całą pojemnością płuc AAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!! w związku z tym odkryciem. Ból i łomoczące szaleńczo w klatce z żeber serce nie pozwoliły przyjąć tego  jedynego logicznego wytłumaczenia za prawdę.
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!! Wrzasnęło w jej głowie coś, co było kiedyś zdrowym rozsądkiem a właśnie zmieniło się w panikę. Oddychaj, oddychaj, oddychaj powtarzała sobie raz za razem by nie zemdleć zanim znajdzie wyjście z tej wszech miar chorej sytuacji. Kiedy tętno się w miarę ustabilizowało rozejrzała się z lękiem po sklepie i okazało się, że wszystko wokół jest… jak najbardziej normalne. Rząd regałów po obu stronach wytaczał ścieżkę w głąb sklepu, produkty stały tam gdzie zawsze, sprzedawczyni na końcu uśmiechała się do niej jak zwykle przyjaźnie choć z lekką konsternacją, za oknem szumiała ulica a przy kasie czytnik kodów miarowo jak sekundnik wybijał swoje ping raz za razem. Poczuła niewysłowioną ulgę. Biorąc koszyk i pakując standardowe zakupy pomyślała dobra Eris to, że nigdy nie byłaś normalna wiemy nie od dziś ale za to do dziś widać będą Ci towarzyszyć halucynacje jakoś to przeżyjesz w końcu mogło Cię spotkać wiele gorszych rzeczy poza tym może to tylko chwilowy wynik notorycznego przemęczenia oczu chyba trzeba będzie jednak odwiedzić tego okulistę, który cię pamięta jeszcze jako dziecko z podstawówki. To myśląc skręciła za róg regału i stanęła jak wryta a jej twarz straciła w jednej sekundzie cały koloryt. W miejscu gdzie stały dwa regały warzyw widniała wściekle czerwona wystawka miliona rodzajów słodyczy zapakowanych w… serduszka. Czerwień dalej zapamiętale cięła jej oczy kiedy poczuła jak coś dotyka jej ramienia niemal podskoczyła do sufitu w reakcji na ten dotyk odwróciła się w stanie przedzawałowym  w jego stronę i zobaczyła znajomą sprzedawczynię, która coś do niej mówi, jak przez mgłę dotarł do niej fragment pytania
- … się Pani czuje?
- Tak - odpowiedziała dziwnie przytomnie - rozglądam się tylko za warzywami - dodała i w tym samym momencie przestraszyła się zdając sobie sprawę, że przecież sprzedawczyni może nie widzieć tych koszmarnych serduszek jednak nim zdążyła coś odpowiedzieć usłyszała
- Wyjątkowo stoją po prawej stronie i stąd ich nie widać. Wie Pani na czas tego szaleństwa Walentynkowego szef umieścił wszystkie towary z nim związane  w tym dobrze widocznym miejscu.
Walentynki pomyślała i nagle wszystko nabrało sensu.
- Aha dziękuję – powiedziała w duchu ciesząc się jak dziecko, że to jednak wszystko z jej oczami w porządku i nie czas na dłuższą wizytę w psychiatryku.
Szaleństwo Walentynkowe to dobre określenie pomyślała kontynuując zakupy. Czystym szaleństwem jest tworzenie święta, które tylko jednej dziesiątej społeczeństwa przynosi radość a dziewięć dziesiątych pogrąża w smutku i wpędza w depresję tak bardzo, że już zanim nadejdzie w powietrzu czuć niekorzystne fluidy wpływające na innych niepokojąco. Mało tego doprowadzające  ludzi do obłędu wzrokowego ilością wszechobecnych krwistoczerwonych  serduszek skutecznie obrzydzając ten symbol. Święto nie nasze, którego idei przez to w większości nie rozumiemy. Wbrew pozorom nie jest to święto tylko par, ale tych, którzy chcą z kimś dopiero stworzyć parę i wykorzystują ten dzień by wyznać skrywane uczucia lub po prostu by okazać sympatię. Na zachodzie jest to WESOŁE święto pełne niespodzianek a u nas z reguły smutne, bo przypomina o samotności albo wiąże się z  często wymuszonym przesadnym okazywaniem uczuć. Par prawdziwie  cieszących się na to święto i je celebrujących jest naprawdę bardzo niewiele. Jak to dobrze, że nie jestem normalna i nie usiądę tego dnia przed telewizorem z masą czekoladek, popcornu, chipsów czy innych krakersów i kartonem chusteczek higienicznych pod pachą by oglądać komedie romantyczne w samotności zalewając się łzami. Pięknie dziękuję, realia miłości rodem z tego gatunku filmowego są tak dalekie od moich pragnień, że zupełnie za nimi nie tęsknię. Jak każdy dzień wolny od pracy i ten Walentynkowy spędzę  miło odpoczywając i robiąc to, co przynosi mi radość. Nie muszę być zakochana by być szczęśliwa - wystarczy, że kocham i jestem kochana. Na pewno nie dam się Walentynkom  zwariować, pomyślała przekraczając próg domu.

~~~~~~~~~~~~

I Wam też kochani podglądacze moich myśli tego życzę i jeszcze prawdziwej miłości takiej, która wyraża się pełniej każdego kolejnego dnia a nie tylko od przypadkowego święta:)


18 lutego 2009
O praktyce życia


Pojęcie totalności istnieje w teorii, ale nigdy w życiu. Nawet w najbardziej szczelnym murze istnieje jakaś szczelina (albo mamy nadzieję, że istnieje, a to coś znaczy). Nawet kiedy mamy wrażenie, że nic już nie działa, coś działa i umożliwia minimum egzystencji.
Choćby otaczał nas ocean zła, będą z niego wyrastać zielone i żyzne wysepki. Widać je są na horyzoncie. Nawet najgorsza sytuacja jeżeli w niej się znajdujemy, rozkłada się na czynniki pierwsze, a wśród nich będą takie, których można się uchwycić jak gałęzi krzaka rosnącego na brzegu, aby stawić opór wirom ściągającym na dno. Ta szczelina, ta wysepka, ta gałąź utrzymują nas na powierzchni istnienia.

Ryszard Kapuściński, Jeszcze dzień życia

Kiedy rozpaczliwie potrzebuję nadziei by uwierzyć, że kiedyś będzie lepiej a może nawet dobrze kocham te słowa. Czytam je sobie na noc przed zaśnięciem tak by utkwiły pamięci i otuliły sobą w momencie kryzysu. Kiedy jest mi tak źle, że nawet oddychanie przychodzi mi z trudem nienawidzę tych słów widząc w nich największe kłamstwo świata. Drukuję je sobie, drę kartkę na milion kawałków, depczę pozostałe strzępy i skaczę po nich butami. Kiedy mam w życiu stabilny czas szanuję głęboką mądrość tych prostych słów, bo ogarniają istotę naszych zmagań z materią życia, której czasami nie sposób pojąć. Podchodzę do nich, patrzę i myślę a potem posyłam je tam gdzie są najbardziej potrzebne. Tak by gdzieś jeszcze mogły się zagnieździć pomagając dodać wiary, wyładować emocje i po prostu zrozumieć, że nigdy nie jest tak ciemno by nie było miejsca na nawet najdrobniejszy promień światła. Wczoraj przed zaśnięciem przypomniały mi się te słowa i pomyślałam jak wiele ostatnio sygnałów, że źle się dzieje otrzymałam od różnych bliskich mi osób. W trudnym czasie przyszło nam żyć dlatego na ten trudny czas zostawiam Wam dziś te a nie inne słowa licząc, że i Wam staną się w jakiś sposób bliskie i może chociaż odrobinę pomogą w przeżyciu kolejnego dnia.


21 lutego 2009
Kilka słów o pisaniu

Z dedykacją dla magicznej siostrzyczki Iki Weron

~~~~~~~~~~~~~~

ELIZABETH GILBERT

SOME THOUGHTS ON WRITING
KILKA MYŚLI NA TEMAT PISANIA

Sometimes people ask me for help or suggestions about how to write, or how to get published. Keeping in mind that this is all very ephemeral and personal, I will try to explain here everything that I believe about writing. I hope it is useful. It's all I know.

Czasami ludzie proszą mnie o pomoc albo sugestie na temat tego jak pisać czy jak zostać wydanym. Mając na uwadze to, że to wszystko jest bardzo efemeryczne i osobiste postaram się wytłumaczyć tu wszystko w co wierzę o pisaniu.

I believe that – if you are serious about a life of writing, or indeed about any creative form of expression – that you should take on this work like a holy calling. I became a writer the way other people become monks or nuns. I made a vow to writing, very young. I became Bride-of-Writing. I was writing’s most devotional handmaiden. I built my entire life around writing. I didn’t know how else to do this. I didn’t know anyone who had ever become a writer. I had no, as they say, connections. I had no clues. I just began.

Wierzę, że  - jeśli myślisz poważnie o życiu z pisania, albo w rzeczy samej z jakiejkolwiek twórczej formy ekspresji - to powinieneś traktować tą pracę jak święte powołanie. Ja zostałam pisarką w sposób jak inni ludzie zostają mnichami czy zakonnicami. Złożyłam ślub pisaniu w bardzo młodym wieku. Zostałam poślubiona pisaniu. Byłam najbardziej nabożną rzemieślnicą pisania. Zbudowałam całe moje życie wokół pisania. Nie wiedziałam jak inaczej to zrobić.  Nie znałam nikogo kto kiedykolwiek stał się pisarzem. Nie miałam jak to się mówi żadnych powiązań. Nie miałam żadnych wskazówek. Po prostu zaczęłam pisać.

I took a few writing classes when I was at NYU, but, aside from an excellent workshop taught by Helen Schulman, I found that I didn’t really want to be practicing this work in a classroom. I wasn’t convinced that a workshop full of 13 other young writers trying to find their voices was the best place for me to find my voice. So I wrote on my own, as well. I showed my work to friends and family whose opinions I trusted. I was always writing, always showing. After I graduated from NYU, I decided not to pursue an MFA in creative writing. Instead, I created my own post-graduate writing program, which entailed several years spent traveling around the country and world, taking jobs at bars and restaurants and ranches, listening to how people spoke, collecting experiences and writing constantly. My life probably looked disordered to observers (not that anyone was observing it that closely) but my travels were a very deliberate effort to learn as much as I could about life, expressly so that I could write about it.

Wzięłam kilka lekcji pisania kiedy byłam na NYU, ale poza doskonałym warsztatem przekazywanym przez Helen Schulman odkryłam, że tak naprawdę nie chcę praktykować tej pracy w klasie. Nie byłam przekonana, że  warsztaty gdzie 13 innych młodych pisarzy próbuje odnaleźć swój głos są najlepszym miejscem dla mnie by odnaleźć mój głos. Wiec pisałam równie dobrze na własną rękę.  Pokazywałam moją pracę przyjaciołom i rodzinie, których opinii ufałam. Zawsze pisałam i pokazywałam moją pracę. Po ukończeniu NYU postanowiłam nie wykonywać MFA z kreatywnego pisania. Zamiast tego stworzyłam po ukończeniu studiów mój własny program pisania, który zakładał spędzenie kilku lat w podróży wokół kraju i świata i przyjmowanie prac w barach, restauracjach i na ranczach, słuchanie jak ludzie mówią, kolekcjonowanie doświadczeń i nieustanne pisanie. Moje życie prawdopodobnie wyglądało na nieuporządkowane dla obserwatorów (nie dla kogokolwiek kto przyjrzał by mu się bliżej) ale moje podróże były bardzo przemyślaną próbą nauczenia się tak wiele jak to możliwe o życiu  specjalnie po to bym mogła o tym pisać.

Back around the age of 19, I had started sending my short stories out for publication. My goal was to publish something (anything, anywhere) before I died. I collected only massive piles of rejection notes for years. I cannot explain exactly why I had the confidence to be sending off my short stories at the age of 19 to, say, The New Yorker, or why it did not destroy me when I was inevitably rejected. I sort of figured I’d be rejected. But I also thought: “Hey – somebody has to write all those stories: why not me?” I didn’t love being rejected, but my expectations were low and my patience was high. (Again – the goal was to get published before death. And I was young and healthy.) It has never been easy for me to understand why people work so hard to create something beautiful, but then refuse to share it with anyone, for fear of criticism. Wasn’t that the point of the creation – to communicate something to the world? So PUT IT OUT THERE. Send your work off to editors and agents as much as possible, show it to your neighbors, plaster it on the walls of the bus stops – just don’t sit on your work and suffocate it. At least try. And when the powers-that-be send you back your manuscript (and they will), take a deep breath and try again. I often hear people say, “I’m not good enough yet to be published.” That’s quite possible. Probable, even. All I’m saying is: Let someone else decide that. Magazines, editors, agents – they all employ young people making $22,000 a year whose job it is to read through piles of manuscripts and send you back letters telling you that you aren’t good enough yet: LET THEM DO IT. Don’t pre-reject yourself. That’s their job, not yours. Your job is only to write your heart out, and let destiny take care of the rest.

W wieku około dziewiętnastu lat zaczęłam wysyłać moje krótkie opowiadania do publikacji. Moim celem było opublikowanie czegoś (czegokolwiek, gdziekolwiek) zanim umrę.  Przez lata zebrałam tylko masywny stos kartek z adnotacją odrzucone. Nie potrafię wytłumaczyć dokładnie dlaczego miałam na tyle pewności siebie by wysyłać moje krótkie opowiadania w wieku dziewiętnastu lat powiedzmy do New Yorker’a czy dlaczego mnie nie zniszczyło nieuniknione odrzucenie. W pewnym sensie zakładałam, że będę odrzucona. Ale także myślałam: „ Hej – ktoś musi pisać wszystkie te opowiadania: dlaczego nie ja?” Nie kochałam być odrzucana, ale moje oczekiwania były niskie a cierpliwość wysoka. (Powtarzam – celem było opublikowanie czegoś przed śmiercią a ja byłam młoda i zdrowa) Nigdy nie było dla mnie łatwe zrozumienie dlaczego ludzie pracują tak ciężko by stworzyć coś pięknego, ale potem odmawiają podzielenia się tym z kimkolwiek z obawy przed krytyką. Czy to nie jest sensem tworzenia by zakomunikować coś światu? Więc przedstaw to tam. Wysyłaj swoją pracę wydawnictwom i agentom tak wielu jak to jest możliwe a nawet prawdopodobne. Wszystko chcę powiedzieć to to: Pozwól komuś innemu ocenić Twoją pracę. Magazynom, wydawnictwom, agentom – wszystkie zatrudniają młodych ludzi zarabiających 22 tysiące dolarów rocznie, których praca polega na czytaniu stert manuskryptów i odsyłaniu tobie listów mówiących, że nie jesteś jeszcze wystarczająco dobry: Pozwól im to zrobić. Nie przewiduj sam, że tak jest. To jest ich praca nie Twoja. Twoja pracą jest jedynie wypisywanie swego serca na zewnątrz i pozwolenie by przeznaczenie zajęło się resztą.

As for discipline – it’s important, but sort of over-rated. The more important virtue for a writer, I believe, is self-forgiveness. Because your writing will always disappoint you. Your laziness will always disappoint you. You will make vows: “I’m going to write for an hour every day,” and then you won’t do it. You will think: “I suck, I’m such a failure. I’m washed-up.” Continuing to write after that heartache of disappointment doesn’t take only discipline, but also self-forgiveness (which comes from a place of kind and encouraging and motherly love). The other thing to realize is that all writers think they suck. When I was writing “Eat, Pray, Love”, I had just as a strong a mantra of THIS SUCKS ringing through my head as anyone does when they write anything. But I had a clarion moment of truth during the process of that book. One day, when I was agonizing over how utterly bad my writing felt, I realized: “That’s actually not my problem.” The point I realized was this – I never promised the universe that I would write brilliantly; I only promised the universe that I would write. So I put my head down and sweated through it, as per my vows.

Jeśli chodzi o dyscyplinę to jest ważna ale przeceniana. Jest wiele ważniejszych  dla pisarza cnót. Wierzę w wybaczanie samemu sobie. Ponieważ Twoje pisanie będzie zawsze Cię rozczarowywać. Twoje lenistwo będzie zawsze Cię zawodzić. Będziesz robił śluby: „Będę pisał godzinę każdego dnia” i tego nie zrobisz. Będziesz myślał: „ Jestem do niczego, Jestem takim nieudacznikiem, Jestem wyprany” Kontynuowanie pisania po tym bolesnym dla serca zawodzie nie wymaga tylko dyscypliny, ale także wybaczenia samemu sobie (które przychodzi z  dobrego miejsca i dodaje odwagi jak matczyna miłość) Inną rzeczą jest zdanie sobie sprawy z tego, że wszyscy pisarze myślą, że są do niczego. Kiedy pisałam Jedz, módl się i kochaj miałam tylko silną mantrę to jest do niczego dzwoniącą mi w głowie jak każdemu kiedy pisze cokolwiek. Ale miałam moment  przejrzystej prawdy w trakcie pisania tej książki. Jednego dnia kiedy byłam udręczona tym uczuciem, że moje pisanie jest doszczętnie złe zdałam sobie sprawę, że: „To właściwie nie mój problem”  Zdając sobie z tego sprawę zrozumiałam, że – Ja nigdy nie obiecywałam  światu, że będę pisać genialnie, obiecałam tylko światu,  że będę pisać. Więc opuściłam głowę i przeszłam przez moje wypociny wypełniając mój ślub.

I have a friend who’s an Italian filmmaker of great artistic sensibility. After years of struggling to get his films made, he sent an anguished letter to his hero, the brilliant (and perhaps half-insane) German filmmaker Werner Herzog. My friend complained about how difficult it is these days to be an independent filmmaker, how hard it is to find government arts grants, how the audiences have all been ruined by Hollywood and how the world has lost its taste…etc, etc. Herzog wrote back a personal letter to my friend that essentially ran along these lines: “Quit your complaining. It’s not the world’s fault that you wanted to be an artist. It’s not the world’s job to enjoy the films you make, and it’s certainly not the world’s obligation to pay for your dreams. Nobody wants to hear it. Steal a camera if you have to, but stop whining and get back to work.” I repeat those words back to myself whenever I start to feel resentful, entitled, competitive or unappreciated with regard to my writing: “It’s not the world’s fault that you want to be an artist…now get back to work.”  Always, at the end of the day, the important thing is only and always that: Get back to work. This is a path for the courageous and the faithful. You must find another reason to work, other than the desire for success or recognition. It must come from another place.

Mam przyjaciela, który jest włoskim reżyserem o wielkiej artystycznej wrażliwości. Po latach walki o zrobienie jego filmów wysłał pełen boleści list do swojego bohatera genialnego (i może na wpół szalonego) niemieckiego reżysera Wernera Herzoga. Mój przyjaciel narzekał na to jak trudno jest w tych czasach być niezależnym reżyserem, jak trudno jest dostać rządowe granty dla artystów, jak cała publiczność została zrujnowana przez Hollywood i jak świat stracił swój gust… etc…etc. Herzog odpisał osobiście mojemu przyjacielowi w  esencjonalnie tych słowach: „Porzuć Twoje narzekania. To nie wina świata, że chciałeś być artystą. To nie jest zadaniem świata by filmy, które robisz się podobały, szczerze to nie jest obowiązek świata by płacił za Twoje marzenia. Nikt nie chce tego słuchać. Ukradnij kamerę jeśli musisz, ale przestań narzekać  i wróć do pracy.” Powtarzam sobie te słowa kiedy zaczynam się czuć urażona, nazywana, porównywana albo niedoceniana spojrzeniem na moje pisanie: „ To nie jest wina świata, że chcesz być artystą… a teraz wracaj do pracy.” Zawsze u schyłku dnia najważniejszą rzeczą jest tylko i zawsze to: Wracaj do pracy. To jest ścieżka dla odważnych i wierzących. Musisz jeszcze znaleźć inny powód do pracy niż pragnienie sukcesu i uznania. On musi pochodzić z innego miejsca.

Here’s another thing to consider. If you always wanted to write, and now you are A Certain Age, and you never got around to it, and you think it’s too late…do please think again. I watched Julia Glass win the National Book Award for her first novel, “The Three Junes”, which she began writing in her late 30’s. I listened to her give her moving acceptance speech, in which she told how she used to lie awake at night, tormented as she worked on her book, asking herself, “Who do you think you are, trying to write a first novel at your age?” But she wrote it. And as she held up her National Book Award, she said, “This is for all the late-bloomers in the world.” Writing is not like dancing or modeling; it’s not something where – if you missed it by age 19 – you’re finished. It’s never too late. Your writing will only get better as you get older and wiser. If you write something beautiful and important, and the right person somehow discovers it, they will clear room for you on the bookshelves of the world – at any age. At least try.

Trzeba jeszcze rozważyć jedną rzecz. Jeśli zawsze pragnąłeś pisać i teraz jesteś w pewnym wieku i nigdy nawet się do tego nie zbliżyłeś i myślisz, że jest na to za późno… proszę pomyśl jeszcze raz. Oglądałam Julię Glass wygrywającą National Book Award za jej pierwszą powieść „The Three Junes” którą zaczęła pisać w swoim późno trzydziestoletnim wieku. Słuchałam jej poruszającej mowy po otrzymaniu nagrody w której opowiadała jak to leżała przytomna w nocy udręczona pracą nad książką pytająca siebie samej „ Kim Ty myślisz, że jesteś próbując napisać swoją pierwszą powieść w Twoim wieku?” Ale ją napisała i trzymając swoją nagrodę powiedziała „To jest dla wszystkich późno zakwitających na świecie” Pisanie nie jest jak taniec czy modeling, to nie jest coś gdzie - jeśli  miniesz dziewiętnaście lat –  jesteś skończony. Nigdy nie jest za późno. Twoje pisanie tylko będzie stawać się lepsze wraz z dorastaniem i nabywaniem mądrości. Jeśli napiszesz coś pięknego i ważnego i właściwa osoba w jakiś sposób to odkryje zrobią  dla Ciebie miejsce na półkach świata - w każdym wieku. Przynajmniej spróbuj.

There are heaps of books out there on How To Get Published. Often people find the information in these books contradictory. My feeling is -- of COURSE the information is contradictory. Because, frankly, nobody knows anything. Nobody can tell you how to succeed at writing (even if they write a book called “How To Succeed At Writing”) because there is no WAY; there are, instead, many ways. Everyone I know who managed to become a writer did it differently – sometimes radically differently. Try all the ways, I guess. Becoming a published writer is sort of like trying to find a cheap apartment in New York City: it’s impossible. And yet…every single day, somebody manages to find a cheap apartment in New York City. I can’t tell you how to do it. I’m still not even entirely sure how I did it. I can only tell you – through my own example – that it can be done. I once found a cheap apartment in Manhattan. And I also became a writer. In the end, I love this work. I have always loved this work. My suggestion is that you start with the love and then work very hard and try to let go of the results. Cast out your will, and then cut the line. Please try, also, not to go totally freaking insane in the process. Insanity is a very tempting path for artists, but we don’t need any more of that in the world at the moment, so please resist your call to insanity. We need more creation, not more destruction. We need our artists more than ever, and we need them to be stable, steadfast, honorable and brave – they are our soldiers, our hope. If you decide to write, then you must do it, as Balzac said, “like a miner buried under a fallen roof.” Become a knight, a force of diligence and faith. I don’t know how else to do it except that way. As the great poet Jack Gilbert said once to young writer, when she asked him for advice about her own poems: “Do you have the courage to bring forth this work? The treasures that are hidden inside you are hoping you will say YES.” Good luck

Jest dostępnych mnóstwo książek pod tytułem  Jak sprawić by  Cię wydano. Często ludzie uznają informacje w nich zawarte za sprzeczne. Moje odczucie jest takie – oczywiście, że te informacje są sprzeczne. Ponieważ, szczerze, nikt nic nie wie. Nikt nie może Ci powiedzieć jak osiągnąć sukces w pisaniu (nawet jeśli napisał książkę pod tytułem Jak osiągnąć sukces w pisaniu) bo nie ma  na to jednej drogi a jest w zamian wiele dróg. Każdy kogo znam a komu udało się zostać pisarzem zrobił to inaczej – czasami radykalnie inaczej.  Chyba trzeba wypróbować wszystkie drogi. Stanie się publikowanym pisarzem jest  czymś w rodzaju próbowania znalezienia taniego mieszkania w Nowym Yorku: to niemożliwe. A jednak każdego kolejnego dnia komuś udaje się znaleźć tanie mieszkanie w Nowym Jorku. Nie mogę Wam powiedzieć jak to zrobić. Ja nadal nie jestem nawet całkowicie pewna jak ja to zrobiłam. Mogę jedynie Wam powiedzieć – na własnym przykładzie – że to może się udać. Raz znalazłam tanie mieszkanie na Manhattanie. I także zostałam pisarką. W końcu kocham tą pracę. Zawsze ją kochałam. Moja sugestia jest taka byście zaczęli od miłości a potem pracowali bardzo ciężko i spróbowali  puścić w świat rezultaty. Zsumujcie całą swoją wolę i wgryźcie się we wiersz.  Spróbujcie także proszę nie dać się zupełnie zwariować temu dziwacznemu szalonemu procesowi. Szaleństwo jest bardzo kuszącą ścieżką dla artystów, ale nie potrzebujemy więcej takich na świecie w tej chwili więc proszę oprzyjcie się swojemu wołaniu do szaleństwa. Potrzebujemy więcej kreacji nie więcej destrukcji. Potrzebujemy naszych artystów bardziej niż kiedykolwiek i potrzebujemy by byli stabilni, pewni, honorowi i dzielni – Są naszymi żołnierzami, naszą nadzieją. Jeśli zdecydujesz się pisać wtedy musisz to robić tak jak powiedział Balzac: „ jak górnik pogrzebany pod upadłym dachem” Stań się rycerzem siłą  pracowitości i wiary. Nie wiem jak jeszcze można to robić za wyjątkiem takiej drogi. Jak kiedyś powiedział wielki poeta Jack Gilbert do młodego pisarza  kiedy poprosił go o radę na temat jego własnych wierszy: „ Czy masz odwagę by przynieść naprzód tą pracę? Skarby, które są ukryte w Tobie mają nadzieję, że powiesz tak.”

Powodzenia.

~~~~~~~~~~~~

Przypadek sprawił, że niejako osobiście zetknęłam się z Elizabeth Gilbert mogąc wysłuchać jej przemówienia sfilmowanego i umieszczonego w sieci. Trafiłam na nie  z bloga Jonathana Carolla. Zawsze można znaleźć tam coś wartościowego, inspirującego i ciekawego. Niestety coraz rzadziej mam czas na blogowanie i mam spore zaległości w czytaniu tego, czym się tam dzieli. Niestety, bo wiele perełek myśli mi  przez to ucieka. Stratą było by nie poznać tej wyjątkowej pisarki, której refleksje na temat pisania właśnie przeczytaliście. Niewielu jest ludzi pióra, którzy chętnie dzielą się swoimi przemyśleniami, wiedzą i doświadczeniami poza ramami własnych książek. Niewielu także potrafi w prostych słowach ująć to, co najważniejsze. Wiem, że wiele talentów typowo związanych z twórczością się marnuje. Nasz czas jest wyjątkowo dla ludzi nimi obdarzonych niekorzystny. Jednak to nie znaczy, że powinni się poddawać. Przeciwnie. Bez nich i tego czym mogą się podzielić będzie w przyszłości o wiele gorzej niż jest w chwili obecnej. Jeśli więc zawsze czuliście powołanie do pracy twórczej nie zagłuszajcie jego głosu weźcie sobie do siebie słowa kogoś na pewno wartego wysłuchania i podzielcie się sobą z innymi.

Jeśli potrafisz o czymś marzyć, to potrafisz także tego dokonać – Walt Disney

~~~~~~~~~~~~~

Ps: Tłumaczyłam sama, wybaczcie ewentualne niedociągnięcia i błędy, nie jestem anglistką, byście mogli jak najlepiej zrozumieć autorkę zostawiam też treść oryginalnego tekstu.


25 lutego 2009
Kilka słów o tworzeniu

Moje tłumaczenie przemówienia Elizabeth Gilbert pod tytułem: Inny sposób myślenia o twórczym geniuszu


Jestem pisarką, pisanie książek jest moim zawodem, ale to oczywiście  coś więcej to także moja wielka trwająca całe życie miłość i fascynacja. Nie spodziewam się, że to się kiedykolwiek zmieni, ale coś w pewnym sensie szczególnego ostatnio wydarzyło się w moim życiu i w mojej karierze co spowodowało, że musiałam jakby przekalibrować cały mój związek z tą pracą. Tą szczególną rzeczą jest to, że napisałam książkę zatytułowaną Jedz, módl się i kochaj, która  w przeciwieństwie do moich wcześniejszych książek  została wydana na świecie i stała się tym wielkim sensacyjnym międzynarodowym bestsellerem.

Rezultatem tego jest to, że teraz gdziekolwiek się udam ludzie traktują mnie jakbym była skazana. Poważnie, skazana. Podchodzą do mnie cali zmartwieni i mówią nie boisz się, że nigdy nie będziesz w stanie tego przebić, że będziesz pisać całe życie i nigdy więcej już nie stworzysz książki  na której komukolwiek by zależało, nigdy więcej? To się nazywa upewnianie. Gorzej było by to usłyszeć gdyby nie to, że poza tym, pamiętam jak ponad dwadzieścia lat temu kiedy po raz pierwszy jako nastolatka zaczęłam mówić ludziom, że chciałabym zostać pisarką spotkałam się z tą samą bazowaną na strachu reakcją ludzie pytali – Nie boisz się, że nigdy nie osiągniesz sukcesu, tego, że upokarzające odrzucenie Cię  zabije, nie boisz się, że stracisz całe życie nad  pracą w tym zawodzie i nic z tego nie wyjdzie a Ty umrzesz z poszarpanymi, złamanymi marzeniami, zgorzkniała z ustami wypełnionymi prochami porażki.  Krótka odpowiedź na te wszystkie pytania brzmi tak.  Boję się tych wszystkich rzeczy i zawsze się bałam i boję się wielu więcej rzeczy poza tymi, ludzie nawet by nie zgadli czego jak np. szycia i innych rzeczy, które są straszne.

Jednak  kiedy przychodzi do pisania rzeczy o których ostatnio myślę i nad którymi się zastanawiam to dlaczego czy to jest racjonalne, logiczne, że ktokolwiek powinien się spodziewać lęku  przed  podjęciem pracy, którą ma na tej ziemi wypełnić. Co jest takiego specyficznego w twórczych przedsięwzięciach, co czyni nas poważnie nerwowymi o wzajemne zdrowie psychiczne w sposób jaki inne kariery tego nie robią. Na przykład mój tata był inżynierem chemicznym, nie przypominam sobie by choć raz w swojej czterdziestoletniej karierze inżyniera chemicznego ktoś spytał go czy boi się być inżynierem chemicznym albo czy inżynieria chemiczna blokuje John, jak Ci idzie? Nic takiego nie miało miejsca. Żeby być uczciwą inżynierowie chemiczni jako grupa nie zasłużyli sobie przez stulecia na reputację alkoholików i maniaków depresyjnych. A my pisarze tak jakby mamy tego typu reputację, ale nie tylko my a wszyscy twórczy ludzie generalnie na całym świecie mają podobną -  ludzi nienormalnie umysłowo niestabilnych.

Wystarczy przyjrzeć się tylko wielkiej ponurej liczbie zgonów wielu znakomitych twórczych umysłów tylko w dwudziestym wieku, którzy umarli młodo często z własnych rąk. I nawet Ci którzy nie popełnili samobójstwa wydają się być prawdziwie niespełnieni w realizacji swojego talentu. Norman Miller na krótko przed śmiercią w swoim ostatnim wywiadzie powiedział: Każda z moich książek zabijała mnie trochę bardziej. Niezwykłe oświadczenie o pracy całego życia a my nawet nie mrugniemy okiem  jak słyszymy jak ktoś mówi takie rzeczy, bo słyszymy to  od tak dawna, że w jakiś sposób kompletnie przyswoiliśmy zbiorowo i zaakceptowaliśmy to wyobrażenie, że twórczość i cierpienie są ze sobą w jakiś sposób właściwie połączone  i artyzm automatycznie w końcu prowadzi do bólu.

Dziś chcę Was wszystkich zapytać czy jesteście oswojeni z takim myśleniem i Wam nie przeszkadza? Czy Wam z nim wygodnie? Nawet patrząc na to w świeży sposób. Bo mnie wcale nie jest i myślę, że to oczywiste. I myślę też, że to jest niebezpieczne i nie chce widzieć tego utrwalonego w następnym stuleciu. Myślę, że lepiej by było gdybyśmy zachęcali nasze wielkie twórcze umysły do życia. I definitywnie wiem, że w moim przypadku,  mojej sytuacji było by bardzo dla mnie niebezpieczne upodobanie by podążać w dół tą ciemną ścieżką. Szczególnie biorąc pod uwagę okoliczności w których teraz jestem i moją karierę. Jestem w miarę młoda, przed czterdziestką, nadal mam przed sobą jakieś kolejne cztery dekady pracy i bardzo prawdopodobne, że wszystko, co teraz napiszę będzie oceniane przez świat w porównaniu do sukcesu jaki odniosła moja ostatnia książka. Jest bardzo prawdopodobne, że swój największy sukces mam już za sobą. Więc… Jezu co za myśl! To jest dokładnie taki rodzaj myśli, która prowadzi człowieka do zaczynania picia dżinu o dziewiątej rano. Nie chcę iść w tą stronę wolałabym dalej wykonywać tą prace którą kocham. Więc powstaje pytanie jak?

Wydaje mi się po wielu refleksjach, które miałam, że sposób w jaki teraz powinnam pracować, kontynuować pisanie, wymaga ode mnie stworzenia swego rodzaju chroniącej mnie  psychologicznej konstrukcji. Muszę znaleźć sposób by nabrać bezpiecznego dystansu  między mną kiedy piszę a moją bardzo naturalną obawą przed reakcją jaka będzie na to pisanie od tej pory. Szukałam przez ostatni rok czegoś w rodzaju modelu jak tego dokonać. Szukałam czy jakieś społeczeństwa miały lepszy zdrowszy pomysł na to niż nasze  na to jak  pomóc twórczym ludziom sobie radzić z  ponoszeniem emocjonalnego ryzyka twórczości.  I te poszukiwania zaprowadziły mnie do antycznej Grecji i Rzymu.

W tych czasach ludzie nie wierzyli, że twórczość pochodzi od istot ludzkich. Wierzyli, że istnieją opiekuńcze boskie duchy, które przychodzą  do  ludzi  z odległego nieznanego źródła i nieznanych pobudek. Grecy nazywali te duchy demonami i wierzyli, że przemawiają one z mądrością do twórców z odległości. Sławny Sokrates wierzył, że ma demona, który przemawia do niego z odległego miejsca. Rzymianie mieli taki sam pomysł, ale oni nazywali tego typu poza cielesne twory geniuszami. Wierzyli, że geniusz nie był specjalnie mądrą indywidualnością a był magiczną boską obecnością żyjącą w ścianach studia artysty, czymś w rodzaju Dobbby’iego domowego elfa, która wychodziła i niewidzialnie służyła, asystowała twórcy w pracy i wypełniała kształtem jej nisze.  I genialnie tu jest  właśnie tam ta psychologiczna konstrukcja ten dystans o którym mówię, który chroni Cię przed rezultatami Twojej pracy. I wszyscy wiedzieli, że to tak funkcjonuje. Więc  antyczni artyści byli chronieni przed takimi rzeczami jak na przykład zbyt wiele narcyzmu. Nawet jak praca była genialna nie mogli przypisywać sobie za nią zasług, bo wszyscy wiedzieli,  że odległe ciało geniusza Ci pomogło a jeśli  była do niczego to nie całkowicie Twoja wina, bo wszyscy wiedzieli z Twój geniusz był kiepski. Tak myśleli ludzie na zachodzie o kreatywności przez bardzo długi czas i wtedy nadszedł renesans i wszystko się zmieniło.

Mieliśmy ten wielki pomysł by uczynić indywidualną ludzką istotę  centrum wszechświata, ponad wszystkimi bogami i tajemnicami i nie było już więcej  miejsca dla mistycznych stworzeń od boskości.  Na początku racjonalnego humanizmu ludzie zaczęli wierzyć , że twórczość pochodzi z wnętrza  indywidualności. Po raz pierwszy w historii zaczęli mówić o tym lub tamtym artyście jako geniuszu a nie kimś kto ma geniusza i muszę przyznać, że myślę,  że to był wielki błąd. Myślę, że pozwalanie komuś jako jednemu odbiciu osoby wierzyć,  że on lub ona jest naczyniem  jak zbiornik  i esencją i źródłem wszystkich boskich nieznanych twórczych tajemnic jest  odrobinę zbyt wielką odpowiedzialnością położoną na jedną kruchą ludzką psychikę. To jak poprosić kogoś by połknął słońce. To kompletnie szarpie i niszczy ega i kreuje wszystkie te niemożliwe do osiągnięcia oczekiwania przedstawiania i myślę,  że presja tego zabijała naszych artystów przez ostatnie 500 lat i jeśli to prawda a myślę, że jest to powstaje pytanie co teraz?

Czy możemy to zrobić inaczej? Może powinniśmy powrócić do antycznego rozumowania o  związku ludzi z twórczą tajemnicą? A może nie, może nie da się wymazać 500 lat racjonalnego humanistycznego myślenia jednym 18 minutowym przemówieniem. Jest prawdopodobnie wielu ludzi wśród publiczności, którzy podnieśli by racjonalne podejrzenia co do znaczenia  w zasadzie wróżek, które podążają wokół za ludźmi  by zrealizować ich projekt przekazania  im esencji wróżek do dzieła jak produktu. Nie pociągnę prawdopodobnie wszystkich Was za sobą tym wszystkim, ale pytanie które chce podnieść to to dlaczego nie? Dlaczego nie myśleć o tym w ten sposób  ponieważ to ma tyle samo sensu, co wszystko, co kiedykolwiek słyszałam o warunkach tłumaczenia innych szalonych wartości twórczego procesu. Procesu, który kiedy ktokolwiek próbował coś stworzyć, czyli w zasadzie każdy na tej sali, wie, że ten proces nie zawsze zachowuje się racjonalnie a czasami czuje się ze schodzi w dół ku paranormalności.

Spotkałam ostatnio wyjątkową amerykańską  poetkę Ruth Stone, która weszła teraz w swoje lata dziewięćdziesiąte, ale była poetką przez całe swoje życie i powiedziała mi, że kiedy dorastała w Rolo w Virginii i  pracowała w polu czuła i słyszała wiersz przychodzący do niej z pejzażu i powiedziała, że to było jak piorunujący pociąg powietrza nadchodzący do niej  i kiedy poczuła, że nadchodzi drżała jej ziemia pod stopami i czuła, że ma tylko jedną rzecz do zrobienia, jej słowami, biec co tchu by móc zapisać łapiąc ołówek i kawałek papieru wiersz, który za nią gonił tak, by nie uciekł,  a przeszedł przez nią by mogła go zatrzymać na papierze. A innym razem kiedy nie zdążyła dobiec do domu i minęło ją to powiedziała, że piorunujące powietrze przepłynęło obok i odeszło w stronę pejzażu w poszukiwaniu, jak to ujęła, kolejnego poety. A  potem były też czasy kiedy powiedziała,  że udawało jej się złapać wiersz jak już ją mijał, za ogon i wtedy przechodził na papier od ostatniego słowa do pierwszego. Więc kiedy to usłyszałam to pomyślałam,  że to jest zupełnie  tak jak mój proces twórczy wygląda;) To wcale nie tak jak mój proces twórczy wygląda, to nie tak jakbym była przekaźnikiem ani nie tak, że muszę  wstać codziennie o tej samej porze i w pocie czoła tworzyć,  ale nawet ja  mam takie pomysły twórcze, których pochodzenia nie umiem zidentyfikować.

Czym jest ta rzecz i jak możemy będąc z nią spokrewnieni nie stracić naszych zmysłów, a utrzymać się przy zdrowiu psychicznym?  Dla mnie najlepszym przykładem  sposobu na to jest muzyk Tom  Wates  z którym przeprowadzałam wywiad kilka lat temu i rozmawialiśmy o tym.   Tom przez większość życia był nowoczesnym artystą, który usiłował zapanować nad tymi niespotykanymi kreatywnymi momentami, ale potem dojrzał  i się uspokoił.  Jednego dnia jechał autostradą w Los Angeles i nagle usłyszał w głowie fragment melodii jak przebłysk inspiracji,  zapragnął go utrwalić,  bo był wspaniały, ale nie był w stanie,  nie miał papieru ani magnetofonu wiec zaczął się dręczyć - stracę tą piosenkę i będzie mnie ścigała przez resztę życia, nie jestem wystarczająco dobry, nie mogę tego zrobić i w pewnym krytycznym momencie zamiast spanikować po prostu się zatrzymał i cały umysłowy proces też,  spojrzał w niebo  i zapytał - Przepraszam nie widzisz,  że prowadzę? Czy wyglądam jakbym mógł zapisać piosenkę w tej chwili? Jeśli naprawdę chcesz by zaistniała wróć w bardziej korzystnym momencie kiedy będę mógł się Tobą zaopiekować a w innym przypadku idź dręcz kogoś innego dzisiaj, idź dręcz Leonarda Cohena i cały jego proces twórczy się po tym zmienił. Nie praca, praca była często bardziej mroczna niż kiedykolwiek, ale proces i ciężkie przeżycia z nim związane.  Uwolnił się gdy wyjął dżina geniusza  z siebie,  który nie powodował niczego innego jak tylko  kłopoty. Uwolnił go by wrócił tam skąd przyszedł. Zrozumiał, że nie musi w nim siedzieć i nim szarpać, ale może z nim współpracować nie będąc nim jednocześnie.

Kiedy usłyszałam tą historię przełożyło się to trochę na mój sposób pracy i już raz mnie uratowało podczas pisania Jedz, módl się i kochaj. Wpadłam wtedy w taką rozpacz w jaką każdy wpada kiedy pracuje się nad czymś a to nie idzie, nie przychodzi. Myśli się wtedy,  że  to będzie katastrofa, że to będzie najgorsza w historii książka, nie tylko zła, ale najgorsza jaka została napisana i pomyślałam,  że powinnam rzucić ten projekt i wtedy przypomniałam sobie jak Tom mówił w powietrze i podniosłam się z nad manuskryptu i spojrzałam w pusty róg pokoju  i powiedziałam na głos  - Słuchaj ty rzecz oboje wiemy, że jeśli ta książka nie jest genialna to to nie jest całkowicie moja wina, bo ty widzisz, że ja wkładam wszystko, co  mam w to i nie mam nic więcej,  więc jeśli chcesz, żeby to było lepsze to musisz się zjawić i wykonać swoją część umowy a jeśli tego nie zrobisz to ja i tak będę dalej pisać, bo to jest moja praca i byłabym zadowolona gdyby zapisano, że ja się zjawiłam by wykonać moją cześć pracy.

Setki lat temu ludzie w północnej Afryce zbierali się razem by tańczyć przy świetle księżyca święte tańce do sekretnej muzyki i trwało to cały czas aż do świtu i zawsze byli wspaniali, bo tancerze  byli profesjonalistami i byli świetni, ale raz na jakiś czas bardzo rzadko jeden z tych tancerzy stawał się transcendentny, wiecie o czym mówię,  bo wszyscy widzieliście w pewnym punkcie Waszego życia takie przedstawienie, czas się zatrzymywał i tancerz wstępował w coś w rodzaju portalu, nie zrobił niczego inaczej niż wcześniej przez tysiące nocy,  ale nagle przestał się wydawać bliski człowiekowi był jakby uniesiony z każdej strony i oświetlony ogniem boskości. Kiedy dzieje się coś takiego, a  ludzie znali, co to jest i nazywali to po imieniu, zaczynali składać dłonie i klaskać i śpiewać Allah, Allah Allah.  Bóg.  To jest Bóg. Wiecie ciekawa historyczna notatka - Morsi z południowej Hiszpanii zabrali ten zwyczaj ze sobą i zmienili go z Allah Allah Allah w Ole Ole Ole  który nadal występuje gdy tancerze zrobią coś niemożliwego i magicznego,  co jest wspaniałe, bo tego potrzebujemy,  ale jest w tym podstęp przychodzący następnego poranka do tancerza kiedy budzi się i jest wtorek jedenasta rano a on już nie jest pomazańcem Bożym a starzejącym się śmiertelnikiem ze spracowanymi kolanami i może nigdy już więcej nie osiągnie tego poziomu i nikt nie będzie wzywał Bożego imienia kiedy będzie tańczył.  I co on zrobi z resztą jego życia?


To jest trudne.  To jedno z najbardziej bolesnych odkryć w twórczym życiu.  Może jednak nie musi to być tak pełne boleści jeśli  w pierwszej kolejności nigdy nie uwierzysz, że najbardziej wyjątkowe aspekty Ciebie nie pochodzą od Ciebie,  ale są ci pożyczone od jakiegoś  niewyobrażalnego źródła w porcjach dawkowanych przez całe twoje życie a kiedy  je skończysz będą towarzyszyć komuś innemu. Kiedy pomyślimy o tym w ten sposób to zaczyna zmieniać wszystko. To jest to jak ja myślę przez ostatnie kilka miesięcy kiedy pracuję nad nową książką, która będzie wkrótce wydana niebezpiecznie po moim wielkim sukcesie i co sobie zawsze powtarzam kiedy się naprawdę nakręcam tym  to  to - nie bój się, po prostu rób swoje i odsłaniaj swój kawałek tego, czymkolwiek to jest.

Jeśli twoją pracą jest taniec  - tańcz. Jeśli boski geniusz kakad przypisany do twojej sprawy błyska tylko w jednym momencie przez Ciebie wtedy Ole.  Jeśli nie i tak wykonuj swój taniec i Ole dla Ciebie nie mniejsze. Wierze w to i czuję, że powinniśmy tego uczyć.  Ole dla Ciebie nie mniejsze po prostu za to, że dzielisz się miłością i uporem  by stale  siebie odsłaniać.




Ps: Tłumaczeniem starałam się jak najlepiej oddać sens przemówienia. Wiem, że nie jest do końca poprawne, ale ciężko było mi  tłumaczyć tylko ze słuchu, jak już wspominałam ostatnio, nie jestem specjalistką w dziedzinie przekładu.

~~~~~~~~~~~~

Zanim wysłuchałam tego przemówienia często zastanawiałam się nad przyczynami tego, że od lat niewiele się rozwija w naszej polskiej literaturze i tak niewiele mamy odkrytych talentów. Znamy w ogromnej większości tylko twórców zagranicznych wszelkich narodowości podziwiamy ich i szanujemy, ich książki są na pierwszych miejscach list bestsellerów a nasi polscy twórcy w tym tłumie tak jakby giną w swojej liczebności. Nie wierzę, że jesteśmy w czymkolwiek gorsi od innych narodów po prostu nasze talenty nie zostają odkryte i marnują się jak zakopane głęboko w ziemi skarby. Doszłam do wniosku, że to przez to jak bardzo trudna jest ścieżka życiowa artysty. Poniekąd odsłania to i to przemówienie, bo pokazuje, że bez względu na to na jakim etapie kariery twórczej jest artysta stale targają nim niepokoje i lęki a praca z czasem i sukcesem nie staje się łatwiejsza a jeszcze trudniejsza. Próżno też w większości przypadków doszukiwać się wsparcia dla wyboru twórczego życia ze strony najbliższych, przyjaciół i znajomych. Twórczość sama w sobie wywołuje zbiorowy lęk – lęk twórcy czy to właściwa droga, czy jest wystarczająco dobry czy ktoś zechce wydać owoce jego pracy a później czy swoimi dziełami dorówna temu, które odniosło sukces i czy nie straci wszystkiego, co osiągnął, lęk rodziny czy będzie w stanie utrzymać się z własnej pracy, zachować zdrowie psychiczne przy takim obciążeniu psychiki i czy  się w niej zrealizuje osiągając szczęście, lęk przyjaciół i znajomych czy uda się zrealizować marzenia kogoś im bliskiego i jakie z tego wynikną konsekwencje. Tak jak powiedziała Elizabeth Gilbert wszystkie reakcje na chęć realizacji twórczej są bazowane na lęku. Jednak myślę, że to nie tylko, przynajmniej jeśli chodzi o Polaków, przez to, że twórcy na przestrzeni wieków o wiele częściej niż inni ludzie źle kończyli delikatnie rzecz ujmując. My jako naród mamy jedną bardzo drażniącą mnie cechę - wszystko wydaje nam się lepsze od nas samych i wytworów naszych rąk. Stale wydaje się nam, że nie dorastamy innym narodom do pięt czy to przez fatalne zarządzanie krajem czy przez chore sytuacje spotykane we wszystkich dziedzinach życia tak często jak szpaki na czereśni. Nie mamy za grosz wiary w siebie i swoje możliwości ani odwagi by podjąć ryzyko porażki. Ja nie tylko podejrzewam, ale wiem na pewno, że mnóstwo szuflad w Polsce ugina się od niepublikowanych i niepokazywanych nikomu wierszy a nośniki pamięci komputerowych przepełnia ogrom różnych form twórczych ukrytych w plikach o kryptonimicznych nazwach i zabezpieczonych hasłami by Boże broń nikt nie przeczytał tego, co mamy w sercu. Tak wiem, to, co się tam kryje - to wszystko co mamy najcenniejszego, ale nie ubędzie tego gdy się tym podzielimy, bo miłość a wszystko, co najpiękniejsze z niej wypływa, się mnoży kiedy się nią dzieli. Naprawdę ze wszystkim można sobie poradzić jak się chce. Można być i w dzisiejszym świecie uznanym polskim pisarzem. Można się utrzymywać z pracy zarobkowej i jednocześnie oddawać się w wolnym czasie pracy twórczej.  Można tak jak Elizabeth Gilbert znaleźć sposób na współistnienie z naszą weną twórczą nie dając jej zawładnąć zupełnie naszą psychiką. Można nie dać się zwariować krytyce i nabrać koniecznego dystansu między sobą a swoją pracą. Tak - wszystko to można nawet w naszym kraju tak odbiegającym we wszystkim od innych. Pewnie, że to nie przychodzi łatwo, ale wszystko, co kosztuje stanowi wartość. Jeśli dano Ci z góry powołanie do pracy twórczej to znaczy, że dano Ci też narzędzia byś sobie mógł z nim poradzić. Opatrzność nie zsyła pszenicy na jałową ziemię, ale jeśli żyzna ziemia będzie o sobie myśleć, że jest jałowa to nie podzieli się pierwiastkiem życia ukrytym w sobie z ziarnem, bo nie będzie wierzyć, że go ma i nie wyda owocu. Uwierz, że nic się nie dzieje bez przyczyny. Jeśli stale myślisz jak oddać w twórczy sposób to, co masz w sercu i wyobraźni to Twoim zadaniem jest znaleźć na to sposób i podzielić się tym, co stworzyłeś z innymi.  To Ty panujesz nad swoim życiem. Uwolnij je od lęku i zabierz się za pracę, która Cię wzywa a odnajdziesz w niej siebie i własne spełnienie.


2 marca 2009


Widzę Cię w pełnym słońcu jak zawsze. Uśmiecham się do słoneczników tak nieodłącznie z Tobą związanych. Żwirowa droga nigdy mi się nie dłuży, lubię na Ciebie patrzeć jak stoisz tuż za rogiem. Kocham do Ciebie wracać. Twój spokój, ciepło, ciche proste piękno odległe a jednak tak bliskie przyciągają mnie silniej niż magnes. Mija chwila i jestem w tunelu nabrzmiałych brązem, złotem i zielenią kwiatów. Uwielbiam ten widok, chce mi się jednocześnie płakać ze wzruszenia chwytającego za serce i tańczyć z radości. Kocham każdy kamień przy drodze prowadzącej do Ciebie. Każdą Twoją deskę i wszystkie belki pachnące lasem, które Cię tworzą. Okna bez przegródek, mosiężną klamkę rzeźbionych drzwi, wszystkie co do jednej czerwone dachówki i komin, a nawet te kilka stopni na których stale się potykam o własne nogi. Uwielbiam dusze drzew zaklęte w tych czterech drewnianych ścianach, ganek i taras pełen pelargonii, maciejkę pod oknami i ogród kipiący ferią barw. Kocham przestrzenny salon z kominkiem w którym zimą płonie prawdziwy ogień z wygodnymi kanapami i fotelem zapadającym się pod ciężarem ciała. Przepadam za biblioteką połączoną z gabinetem z wykuszowymi oknami wychodzącymi na sad gdzie rano siadam uśmiechnięta z kubkiem herbaty. Pokój gościnny w którym rankiem słoneczniki kłaniają się przez okno przyjaciołom przyjacielsko i malutką łazienkę za rogiem z miękkimi grubymi na kciuk kolorowymi ręcznikami. Kuchnię pełną ciepła, barw i symfonii zapachów z kuchennym okrągłym stołem z wygodnymi krzesłami i polnymi kwiatami w wazonie po środku stojącym przy ogrodowym oknie. Kocham skrzypienie schodów na górę i spiżarkę pod nimi, gładkość poręczy pod palcami, sypialnię z wielkim drewnianym łóżkiem, grubą wełnianą włochatą wykładzinę po której uwielbiam chodzić boso, bliźniacze komody i czterodrzwiowe szafy. Mam fioła na punkcie drugiej łazienki z ogromną starodawną wanną na czterech mosiężnych łapach pełną esencji wszelkich możliwych zapachów zaklętych w wielobarwnych flakonikach ze świecami na parapecie okna wychodzącego wprost na las. Uwielbiam marzyć o tych co wypełnią przyległe do niej pokoje póki co urządzone neutralnie. Kocham strych pełen wspomnień zaklętych w przedmioty z kolorowymi grubymi dywanikami, bujanym fotelem i oknem na gwiazdy. Oddycham tym domem a on mną. Jest integralną częścią mnie tak jak On czekający na progu. Jego kocham najbardziej, bardziej niż byłam w stanie sobie wyobrazić, że można. To On z miłości do mnie przywrócił ten dom do życia swoimi rękami kiedy pokochałam jego zniszczoną i samotną jak kiedyś ja drewnianą postać. Miłość legła u podstaw naszego domu i w nim zamieszkała wypełniając sobą jego każdy zakamarek i nawet najdrobniejszą szczelinę. Stał się częścią nas, naszym miejscem na ziemi i prywatnym małym rajem.

Ten stale powtarzający się sen o powrocie do tego samego nieznanego domu tą samą nieznaną drogą ze słonecznikami do tego samego nieznanego mężczyzny jest chyba jednym z najbardziej okrutnych wytworów mojej podświadomości.

 7 marca 2009
O stawaniu się kobietą i dojrzewaniu do kobiecości


Nikt nie rodzi się kobietą, tylko się nią staje.
Simone de Beauvoir, Druga płeć.

No i stało się plemnik z chromosomem X wyprzedził w wyścigu ten z chromosomem Y i zakotwiczył w jajeczku. Rodzisz się kobietą. Jednak Twoja płeć nie oznacza jeszcze, że nią jesteś w pełni znaczenia tego słowa. To tylko fakt biologiczny. Stać się kobietą to nie to samo co się nią urodzić. Odkrywanie własnej kobiecości i dojrzewanie do bycia kobietą jest jak długa, kręta i wyboista droga na szczyt. Bez poświęcenia czasu, włożenia we wspinaczkę mnóstwa pracy, odpowiedniego przygotowania i chęci by go zdobyć nie da się go osiągnąć.

Niektóre kobiety wyruszają w tą drogę zupełnie nieprzygotowane. Są na szlaku jak niedzielni kierowcy na drogach. Nie mają ze sobą wody i  prowiantu. Nie mają cieplejszych ubrań potrzebnych na szczycie, odpowiednich butów, przeciwdeszczowej kurtki. Nie mają też wystarczającej kondycji by podołać zadaniu. Nikt im nie powiedział nic o tym jak zdobywa się szczyty, nie przeszły odpowiedniego treningu psychicznego i fizycznego. Nie znają drogi a nie wzięły ze sobą  przewodnika. Nie nauczono ich korzystać z wiedzy innych i się od nich uczyć. Ich dusze nie były karmione by mogły się rozwijać. Bardzo łatwo je zranić. Zupełnie jak stopy ubrane w japonki na szlaku. Dla nich pojęcie kobiecości zamyka się w ładnym wyglądzie, dbaniu o siebie, byciu ozdobą mężczyzny, matką i panią domu. Nauczyły się dorastając spełniać oczekiwania innych by być akceptowanymi i ‘kochanymi’. Zrezygnowały z siebie wierząc, że to zapewni im obiecane w bajkach, obejrzane w filmach i zasłyszane od wujków i cioć dobrych rad żyli długo i szczęśliwie. A tymczasem okazało się, że nie uszły kilometra z takim przygotowaniem do roli kobiety. Pokaleczyły nogi o ostre kamienie dnia codziennego, rozcięły sobie skórę na nie osłoniętych rękach ciętymi słowami innych, upadły pod ciężarem etykietki głupiej i niezdarnej kury domowej. Zgubiły drogę i zakładany sens słowa kobiecość. Nie osiągnęły szczytu bo nie wiedziały jak się z nim zmierzyć. Niektóre z nich nauczone pierwszą wyprawą wracają na szlak raz, drugi, trzeci z każdą wyprawą ucząc się więcej o tym jak stać się kobietą i zrealizować własną kobiecość osiągając szczyt. Te kobiety mają dwa razy cięższą drogę do przebycia w porównaniu do innych zdobywając ten sam szczyt dlatego należy im się głęboki szacunek. Jednak nie tylko dlatego, ale też z takiego powodu, że niektóre z tej grupy kobiet rezygnują już po pierwszym podejściu by nie wrócić nigdy więcej dochodząc do wniosku, że bycie kobietą oznacza cierpienie i akceptując je jak coś na co nie można nic poradzić.

Inne kobiety wyruszają w drogę przygotowane. Znają góry z opowiadań, przeczytały w książkach co jest niezbędne by wejść na szczyt. Ćwiczyły kondycję, wytyczyły sobie drogę na mapie i określiły potrzebny na wspinaczkę czas. Uzbrojono je w wiedzę o niebezpieczeństwach, uświadomiono o wpływie wielu różnych czynników na sukces wyprawy i rozwijano niezbędne umiejętności. Uprzedzono, że życie to nie bajka a szlak to nie szerokopasmowa asfaltowa autostrada. Uzmysłowiono, że bycie kobietą nie ogranicza się do zewnętrznej strony człowieka i wypełniania społecznych ról. Przekazywano, że najważniejszym zadaniem dorastania jest odkrywanie siebie by potem wiedzieć jak zrealizować siebie w związku i własne powołanie. Uczono poczucia własnej wartości i godności, szacunku do samego siebie i … wyprawiono w drogę. Odpowiednie buty ochroniły ich nogi, odpowiednie ubranie ciało, zapasy dały energię by iść stale naprzód, kondycja pomogła rozłożyć siły i kiedy myślały, że już blisko i uda im się osiągnąć szczyt zdarzyło się coś nieprzewidywalnego lawina życia uderzyła w nie z niespotykaną dotąd siłą nie pozwalając dotrzeć na szczyt. One też nie trafiły od razu na wierzchołek góry. Mimo całej swojej wiedzy i przygotowania. Osiąganie samoświadomości i tożsamej ze sobą kobiecości to nie łatwy spacer na Śnieżkę a wyprawa na Mount Everest. Czasami trzeba całego życia by go zdobyć bez względu na to z jakim bagażem się w nie wchodzi.

Każda z nas wyrusza na ten szlak pierwszego dnia po narodzinach a schodzi z niego w dniu śmierci. Stawanie się kobietą coraz pełniejsze, dojrzalsze pojmowanie własnej tożsamości, roli i wreszcie kobiecości to przysłowiowa orka na ugorze. Nie ma jednej drogi do tego by stać się kobietą. Nie ma jednej właściwej i zamkniętej definicji tego słowa. Nie ma dwóch takich samych kobiet. Życie nie oferuje łatwych rozwiązań. Żadna szkoła czy kurs wtajemniczenia nie dadzą Ci odpowiedzi na to jaką kobietą chcesz i powinnaś być i co jest istotą kobiecości. Ty sama musisz to odkryć poświęcając na to własny czas, siły i wkładając w to mnóstwo pracy ucząc się siebie, czerpiąc z życia, doświadczeń własnych i innych. Nie da się tego osiągnąć inaczej tak jak nie wjedzie się samochodem na szczyt góry.

~~~~~~~~

I jeszcze ode mnie dla Was kobietki trzy cytaty perełki w prezencie na Dzień Kobiet

  Nie znam niezawodnego sposobu na sukces, ale znam sposób na nieuchronną porażkę – starać się każdemu dogodzić.
Platon
Jeśli próbowałaś się wtłoczyć w jakiś szablon i to się nie udało, masz najprawdopodobniej dużo szczęścia. Może i jesteś wyrzutkiem, ale ocaliłaś duszę. Bez porównania gorzej jest tkwić tam, gdzie nie mamy czego szukać, niż tułać się przez jakiś czas w poszukiwaniu psychicznego kontaktu, jakiego nam trzeba. Szukanie swego miejsca nigdy nie jest pomyłką. Nigdy. Po zimie zawsze przychodzi wiosna. Trwaj i wciąż szukaj Rób swoje, a w końcu odnajdziesz drogę.
 Clarissa Pinkola Estees, Biegnąca z wilkami

 W zgodzie ze sobą żyją te kobiety, które potrafią utrzymać równowagę pomiędzy zaspokajaniem własnych potrzeb a spełnianiem oczekiwań otoczenia. Szukają własnej drogi i nie boją się ryzyka. Skupiają się na własnych planach, nie paraliżuje ich obawa, co inni o nich powiedzą. W rezultacie wcale nie stają się podłe i bezwzględne, lecz odważne, niezależne i pełne radości życia.
 Ute Erhartd, Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne tam, gdzie chcą.

 12 marca 2009
Kreativ Blogger Award

Jak już pewnie zauważyliście zerkając na prawą stronę Eriskowa zostało ono wyróżnione nagrodą dedykowaną kreatywnym blogom przez Kasię Powietrzem Pijaną i Ikę Weron. To pierwsza nagroda dla Domu moich myśli i nic już jej tej palmy pierwszeństwa nie odbierze. Nie żebym się spodziewała jakichkolwiek innych nagród, bo nie zamierzam zgłaszać się do jakichkolwiek konkursów tak mi się tylko rzekło sentymentalnie:) Zupełnie nie spodziewałam się, że moje pisanie zostanie w zakresie kreatywności docenione i to przez tak wyjątkowe dla mnie osoby, których zdanie ma dla mnie duże znaczenie. Skąd moje zaskoczenie? A stąd, że jak nietrudno zauważyć piszę coraz mniej i coraz częściej posiłkuję się cudzymi słowami a na tytułowe myśli mam tyle czasu co kot napłakał (swoją drogą widział ktoś płaczącego kota? Zawsze mnie ciekawi skąd się takie zwroty biorą:) Jednak za każdym razem kiedy stwierdzam, że tak właściwie nic wielkiego nie robię coraz rzadziej pisząc i publikując myśli, swoje i cudze zawsze znajduje się ktoś  kto uważa inaczej ostatnio na przykład usłyszałam w odpowiedzi na to  – Liczy się jakość a nie ilość poza tym potrafisz przy użyciu minimum słów wyrazić maksymalne znaczenie. No i jak tu w ogóle polemizować z tak miłą reakcją na moje pisanie?  Musi faktycznie coś być  w tym odbiorze moich i cudzych słów skoro nieustannie jesteście przy mnie i stale pojawia się ktoś nowy by zostać. Cieszy mnie bardzo fakt, że  cenicie mój wysiłek wkładany w to by w tym domu nie zabrakło myśli i słów nawet jeśli aktualnie mam pustkę  w głowie. Wyróżnienie z Waszych rąk kochane to dla mnie powód do dumy i z serca Wam za nie dziękuję:*

Ze swojej strony uważam, że każdy z blogów ujętych w moich linkach zasługuje na miano kreatywnego, bo oddaje w sobie właściwym stylu i formie idee, intencje i życie autora. Każdy z Was może sobie przygarnąć logo nagrody do siebie, bo na nie w pełni zasługuje. Szczególnie jednak chciałabym wyróżnić tych kilka blogów od których osobiście jestem uzależniona i jest to jedyne moje uzależnienie z którego nie mam zamiaru się leczyć a oto i one

Zielonooka – za niesłabnącą skłonność do ciągnących się milami opowieści z życia wziętych, które niezmiennie wciągają jak film łączący wszystkie gatunki na raz i zdolność do wywoływania uśmiechu i śmiechu, które są bezcenne.

Quasimodo – za całokształt mądrości cytowanej i własnej,  naoczne przybliżenie czterech stron świata w których bywa i niezmienną obecność swojej Anielskiej osoby.

Ika Weron – za jej refleksje, często świeże spojrzenie na świat i innych, wrażliwość i niesamowite poczucie humoru, które przyczynia się do wyrobienia u mnie mięśni brzucha i jak donoszą sprawdzone źródła nie tylko u mnie;)

Mleczkowa – za stałe dzielenie się swoją historią mimo wszystko, za migawki z życia cud chłopaka i swoją życiową mądrość

Pijana Powietrzem – za swoją poezję i prozę poetycką, która trafia głęboko do serca, za wszystkie zaangażowane teksty, które pokazują, że są jeszcze ludzie, którym zależy, za dzielenie się swoim ciepłem, wrażliwością i humorem.

Amerykanistka – za wszystkie recenzje filmowe niezmiennie zachęcające by wejść w kinowy świat, za stałą obecność mimo całej złożoności i trudności jej sytuacji

Mężczyzna – za realizowanie swojej idei niezmiennie na przekór wszystkim przeciwnościom, za wszystkie teksty o trudnych relacjach damsko-męskich, całą mądrość i życiowe doświadczenie, którym się dzieli

Jaga – za całokształt jej pisania, które mnie zauroczyło tak, że do tej pory mi nie mija a szczególnie z historię pt. Jak mała Jaga stała się kobietą


 17 marca 2009
Myśli nad kubkiem herbaty

Opowieść zaczerpnięta z książki The Speed of Light (Prędkość światła) pióra Gwyneth Cravens

Asad przytoczył jej pewną opowieść. Dotyczyła młodej dziewczyny z Maroka, której ojciec był przędzarzem. Wzbogacił się na swoim rzemiośle, po czym zabrał córkę w podróż po Morzu Śródziemnym. Pragnął sprzedać przędzę, ale doradził też córce, żeby rozglądała się za stosownym kandydatem na męża. Na morzu rozszalał się sztorm, okręt utknął na mieliźnie w pobiżu Egiptu, ojciec zginął a córka została wyrzucona na brzeg. Wyczerpana, ledwie pamietając kim jest, brnęła przez piasek, aż spotkała rodzinę tkaczy. Przyjęli ją do siebie i nauczyli robić tkaniny. Nareszcie poczuła zadowolenie.

Ale po kilku latach schwytali ją łowcy niewolników i zabrali na wschód do Stambułu, gdzie wystawili na sprzedaż. Człowiek, który wyrabiał maszty okrętowe, przyszedł na targ kupić niewolników do pracy w swoim warsztacie, ale kiedy zobaczył dziewczynę, zlitował się i zabrał do domu, żeby usługiwała żonie. Ale piraci ukradli ładunek, w który zainwestował, toteż nie mógł nabyć pozostałych niewolników. On, dziewczyna i żona musieli sami wyrabiać maszty. Dziewczyna pracowała ciężko i sumiennie. Wytwórca masztów docenił jej umiejętności, darował wolność i uczynił partnerką w interesie, co napełniło ją radością. 

Pewnego dnia poprosił dziewczynę, żeby nadzorowała transport masztów na Jawę. Zgodziła się, ale u wybrzezy Chin tajfun pochłonął okręt. Morze ponownie wyrzuciło ją na nieznany brzeg i znowu opłakiwała swój los "Czemu przydarzają mi się te nieszczęścia?" - pytała. Nie było odpowiedzi. Podniosła się i zaczęła iść w głąb lądu.

W Chinach istniała legenda, że pojawi się cudzoziemka, która zrobi namiot dla cesarza. Ponieważ w Chinach nikt nie umiał wyrabiać namiotów, wszyscy mieszkańcy tego kraju, w tym kolejne pokolenia cesarzy, rozmyślali nad przepowiednią. Raz do roku cesarz wysyłał emisariuszy do każdego miasta, żeby sprowadzili wszystkie cudzoziemki na dwór cesarski.

Pewnego dnia kobieta, która przeżyła katastrofę okrętu, stanęła przed cesarzem. Władca zapytał ją przez tłumacza, czy potrafi zrobić namiot. "Sądzę, że tak" - odparła. Poprosiła o linę, ale Chińczycy nie słyszeli o czymś takim, więc przypominając sobie dziewczęce lata w domu ojca, poprosiła o jedwab i splotła linę. Poprosiła o grube płótno, ale Chińczycy go nie mieli, więc, przypominając sobie pobyt u tkaczy, utkała materiał nadający się na namiot. Poprosiła o paliki do namiotu, ale Chińczycy ich nie mieli, więc, przypominając sobie pracę u wytwócy masztów, zrobiła paliki do namiotu. W końcu wykonała namiot. Cesarz zachwycił się konstrukcją i spełnieniem starej przepowiedni, obiecał więc ofiarować jej to, czego zapragnie. Poślubiła przystojnego księcia, pozostała w Chinach otoczona gromadką dzieci i dożyła późnej starości. Uświadomiła sobie, że chociaż swego czasu jej przygody wydawały się przerażające, w ostatecznym rozrachunku przyczyniły się do jej szczęścia.

~~~~~~~~

Ktoś mądry, kogo do dziś bardzo szanuję, powiedział mi, że nie jesteśmy w stanie pojąć sensu cierpienia ani zanim nas spotka ani kiedy już cierpimy dopiero kiedy minie. Zgadzam się z nim. Jeśli czegoś nie doświadczysz nie jesteś w stanie tego do końca zrozumieć. Jeśli cierpisz ból przesłania Ci wszystko nie pozwalając zobaczyć rzeczy takimi jakimi są naprawdę. Dopiero kiedy cierpienie mija pojawia się dystans, perspektywa czasu. Patrząc wstecz czujemy się jakby nam spadły klapki z oczu widząc wszystko dokładnie w swoim głębokim sensie. Nic nie dzieje się bez przyczyny. Wszystko, co nas dotyka i to co dobre i to co złe jest kolejną lekcją życia z którego później przychodzi nam zdać egzamin, który polega na wykorzystaniu  wszystkiego czego się nauczyliśmy by zawalczyć o własne szczęście. Wiem o tym wszystkim a jednak są takie momenty w moim życiu kiedy siadam sama w swoim ulubionym fotelu z kubkiem ulubionej herbaty w bliżej niesprecyzowanym nastroju i zastanawiam się ile jeszcze tych  lekcji do których zupełnie nie jestem przygotowana przede mną i kiedy i jak dowiem się, że już wiem wszystko, co trzeba. Czy taki moment w ogóle jest możliwy? Czy kiedy nadchodzi jesteśmy w ogóle jego świadomi? Nie mam pojęcia. Po każdej kolejnej lekcji wydaje mi się, że wiem o niebo więcej a ta, która przychodzi mówi mi bezczelnie patrząc w oczy - jeszcze nic nie wiesz. Jest zupełnie tak jak w tej opowieści kiedy czuję się dobrze kiedy zaczyna być stabilnie wszystko nagle się odwraca a w głowie echo słów Barańczaka:

Jeżeli porcelana, to wyłącznie taka

Jeżeli porcelana, to wyłącznie taka, której nie żal pod butem tragarza lub gąsiennicą czołgu;
jeżeli fotel, to niezbyt wygodny, tak aby nie było przykro podnieść się i odejść;
jeżeli odzież to tyle, ile można unieść w walizce
jeżeli książki, to te, które można unieść w pamięci
jeżeli plany, to takie, by można o nich zapomnieć,
kiedy nadejdzie czas następnej przeprowadzki
na inna ulicę, kontynent, etap dziejowy
lub świat:

kto ci powiedział, że wolno ci się przyzwyczajać?
kto ci powiedział, że cokolwiek jest na zawsze?
czy nikt ci nie powiedział, że nie będziesz nigdy
w świecie
czuć się jak u siebie w domu?

Tyle tylko, że ta kobieta dostała zaledwie trzy ciężkie lekcje. Ja przy ilości moich albo wychodzę na głupią albo życie chce ze mnie zrobić geniusza na siłę, bo choćby zarysu moich szczęśliwych Chin nie widać. Coś ewidentnie muszę robić źle. Jednak nawet z dystansu nie widzę co. Mało tego wiem, że gdybym miała żyć drugi raz robiłabym wszystko dokładnie tak samo jak do tej pory. Wygląda na to, że jest ze mną gorzej niż myślałam. Nie wiem zupełnie dlaczego czasami - jutro będzie lepiej - jest takim pewnikiem jak wschód słońca a czasami jest tak niepewne jak pogoda. Wstaję i idę każdego kolejnego dnia, ale już nie bardzo wiem dokąd. Kończą mi się pomysły z listy co dalej i herbata.
 
 

 21 marca 2009


Kiedy myślę o tym w jakim miejscu jestem widzę ten obraz.





Moje życie jest takim spacerem po linie a praca jest moją liną dzięki której mogę przez nie iść. Nie nigdy nie byłam linoskoczkiem i może dlatego zawsze było mi tak trudno. Moja lina teraz pękła straciłam pracę. Siedzę jak ten człowiek u dołu a może raczej w dole. Już nie mam gruntu pod nogami. Nie jestem prząśniczką nie uplotę nowej liny tak jak nie stworzę sobie pracy. Ktoś z góry musi mi ją dać tak jak się podaje linę. Muszę pójść w świat by znaleźć chętnego, któremu się będzie opłacało wykorzystać moje umiejętności by mi pomóc. Sprawa nie jest prosta, bo nie wiem gdzie mogłabym się przydać - wszystkie miejsca zajęte. Szukam już długo i nic nie znajduję mimo pukania do wielu drzwi. Sytuację komplikuje fakt, że na dole nie można przetrwać, trzeba iść po linie, żeby przeżyć. Kiedy o tym myślę czuję się tak jak człowiek z tego obrazu


Zupełnie jakbym była we mgle nie widzę żadnej właściwej i dobrej dla mnie drogi. Nie wiem czy tam, gdzie teraz idę znajdę swoją linę choćby na jakiś czas. Póki tam nie dojdę nie dowiem się czy jest dla mnie jakaś nadzieja. Chciałabym wierzyć, że jest, wbrew wszystkiemu, a zwłaszcza zdrowemu rozsądkowi. Tak jak w to, że ten upadek czemuś służy i wszystko będzie dobrze. Póki co nie potrafię. Skupiam swoje myśli na tym mglistym cieniu nadziei, że podadzą mi linę w tym miejscu do którego zmierzam choć jest to ostatnie miejsce do którego chciałabym w normalnych okolicznościach dojść.


 28 marca 2009

Są takie rzadkie momenty w moim życiu, że potrzeba pisania ustępuje miejsca potrzebie pobycia samej ze sobą. To są te dni/tygodnie kiedy za dużo spada na mnie w zbyt krótkim odstępie czasu. Koncentruję się wtedy tylko na poszukiwaniu wyjścia z zaistniałej sytuacji. Nie przestaję myśleć nieustannie szukając rozwiązań, nie pozwalam sobie na stratę czasu i nie odpoczywam póki nie stworzę choćby planu naprawczego a potem z uporem maniaka wprowadzam go w czyn. Nie wyobrażam sobie bym mogła postąpić inaczej nie w sytuacji kiedy tracę środki utrzymania będąc odpowiedzialną nie tylko za siebie. Nie siadam w kącie i nie płaczę, chowam dumę do kieszeni i proszę o pomoc (mimo, że jestem Zosią samosią do sześcianu i nie przywykłam by ktoś mi pomagał w czymkolwiek) bo pewne sprawy mnie po prostu przerastają i choćbym jak nie wiem chciała nie podołam im sama. Czasem takie podejście do problemu pomaga a czasem i ono zawodzi. Tym razem pomogło znaleźć krótkoterminowe rozwiązanie, które wcale mnie nie zadowala, ale pomoże przetrwać następne pół roku. Tyle udało mi się zyskać na czasie. Te miesiące muszą mi wystarczyć na znalezienie czegoś innego na stałe. Niemal fizycznie czuję jak zegar tyka mając  świadomość jak krótki to odstęp czasu. I tak jak przewidywałam zupełnie się nie cieszę a czuję ulgę, że chociaż to udało się wywalczyć niemałym trudem. Nie zniknęło napięcie i nadal myśl o tymczasowości przepędza wszystkie inne myśli nie pozwalając przestawić się na tryb normalności. Może później kiedy uda się ustabilizować moje położenie pozwolę sobie na żal, że odeszło w niepamięć coś w co włożyłam wiele pracy. Może później zapłaczę, że życie lubi cofać mnie na start bym stale zaczynała od zera. Może później zrozumiem jaki był sens tego wszystkiego. Teraz wiem tylko jedno, że mam coś czego nie da mi żadna praca i żadne pieniądze - prawdziwych przyjaciół w których mam wsparcie od samego początku zaistnienia tej sytuacji i to czyni mnie o wiele bogatszą niż niejeden milioner. Nie potrafię wyrazić słowami jak wiele dla mnie znaczy to, że po prostu jesteście. Dziękuję Wam kochani za wszystko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz